Jak byłam małą dziewczynką, to czytałam dużo książek o romantycznej miłości. Co w ostatecznym rachunku raczej mi zaszkodziło, ale podobno każdy musi mieć swój krzyż co go będzie uwierał. W każdym razie, jedna z tych książek nosiła tytuł „Poszukiwacze muszelek” a jej akcja w dużym procencie toczyła się w Kornwalii. Jak byłam małą dziewczynką, to Kornwalia była we Francji. W międzyczasie, jak dorastałam, przenieśli ją do zachodniej Anglii, ale nikt nie mi powiedział, i jak tu przyjechałam to przez jeden paskudny rzut oka na mapę zawalił mi się dziecięcy świat. Przecież to nawet brzmi z francuska, i takie ładne jest, i pogodę mają czasem, i to spisek musi być (pozdrowienia), musieć cykliści, angielscy cykliści do spółki z brytyjską partią narodową (BNP, moi ulubieńcy na scenie politycznej; dla tych, co nie wiedzą: postulują brytyjskie miejsca pracy dla brytyjczyków i chcą wysłać wszystkich imigrantów na biegun). A właśnie! Czy ktoś planuje w najbliższym czasie nakręcić jakiś Dramat Społeczny z Dylematem Moralnym? Bo ja mam pomysł, ale nie mam nic poza tym. Pomysł wygląda tak:
..zaangażowany członek BNP, powiedzmy, Nigel D., zapada na ciężką okoliczność chorobową i umiera, tzn. prawie, bo w ostatniej chwili przeszczepiają mu serce od anonimowego dawcy, co zasadniczo powoduje, że będzie żył. I tu następuje oś dramatu. Mianowicie nasz cudownie ożywiony członek, targany dziwnym niepokojem, dowiaduje się przy użyciu niezupełnie legalnego kanału CBRadio, że jego nowe piękne serce pochodzi od 19-letniego zupełnie nielegalnego imigranta z Pakistanu, Alego B., któren zginął był potrącony przez samochód posła partii liberalno-demokratycznej, Johna S., śpieszącego oddać podatnikom pieniądze sklejmowane na herbatniczki dla psa i usługi pana od czyszczenia basenu (o pochodzeniu Hinduskim). Zszokowany Nigel D. nie umie pogodzić otrzymanej wiadomości z głębią swego zaangażowania politycznego i wyznawanym światopoglądem i tu następuje dramatyczne wewnętrzne rozdarcie naszego bohatera. Co powinienem zrobić, pyta siebie Nigel, co robić? Oddać serce? Oddać się w ręce Home Office’u? Narasta suspens, widownia zamiera w oczekiwaniu: czy organizm Nigela odrzuci przeszczep? Czy nienawiść i rasowe uprzedzenia okażą się silniejsze od instynktu przetrwania i woli życia? Czy Nigel przyzna się kolegom z partii? A może Nigel przejdzie przemianę duchową, i przykuje się w proteście do kół aeroplanu, którym brytyjskie służby imigracyjne odsyłają rodzinę Alego B. do Pakistanu?? Przewiduję przynajmniej trzy alternatywne zakończenia, których nie zdradzę; ale Mike, który z racji wieku jest jeszcze trochę idealistą, obstawia to, w którym to nie Nigel odrzuci przeszczepione serce, ale serce odrzuci Nigela. Albowiem wszyscy powinniśmy dostać to, na co zasługujemy, tak, tak. Ja polemizuję, argumentując, że to wbrew pozorom mogłoby zaszkodzić stronniczej czarno-białej wymowie filmu ukazując Alego B. jako jednostkę mściwą i niesympatyczną, co byłoby również niepoprawne polityczne, i tyle po nagrodach i festiwalach..
Dobre, nie? Oczekuję propozycji, zwłaszcza niemoralnych.
No ale miało być o Kornwalii, o której przez tą całą politykę niemal już wszyscy zapomnieli, a niesłusznie. Piękna ci jest ona, deszczowa, to prawda, ale my przyzwyczajeni jesteśmy, co nie. Wszystko w Kornwalii jest ‚award winning’, począwszy od bagietek z serem, na starych twierdzach skończywszy. W Kornwalii mieli kiedyś dawno swój język, który był częścią tej samej grupy języków celtyckich, co walijski, ale odszedł w zapomnienie. Podejmuje się próby przywrócenia go, ale póki co pozostają daleko w tyle za Walią, która swój narodowy język restauruje ze sporym sukcesem. Dla zainteresowanych historią, mieszkańcy Kornwalii (teoretycznie oczywiście, bo to się przecież zawsze miesza w historii) nie pochodzą od Saxów, Jutów, Anglów, Normandczyków, Wikingów (i Bóg jeden wie jeszcze, kogo), jak reszta mieszkańców Anglii, ale od Celtów, tak samo jak Walijczycy. I bardzo sobie tą tożsamościową odrębność cenią.
Krajobrazowo też ma Kornwalia wiele wspólnego z Walią: piękne wybrzeże, klify, plaże, małe turystyczne miasteczka, wielkie farmy, kamienne płoty. Tylko kolor wody jest inny, osculuje gdzieś pomiędzy szmaragdem a turkusem, cudo. No i sama architektura jest bardziej kamienna, surowa. Jest wiele tras spacerowych, wiodących do bardzo atrakcyjnych miejsc widokowych. Nie mam niestety zbyt dobrych fot z Kornwalii, bo byłam tam zanim się jeszcze zainteresowałam tym sportem, i padało cały czas, ale to co jest daje malutki przedsmak. To poniżej to Newquai (czyt. njuki), miasto nastawione na turystów i windsurferów (hotele, kluby, restauracje, sklepy sportowe), ale będące też dobrą bazą wypadową do zwiedzania okolicy.
Warto zajrzeć do któregoś z tych małych miasteczek, np. St. Ives. Są bardzo przyjemne, chociaż w sezonie pełne turystów. Ale miejsce, do którego napewno warto pojechać, nazywa się Cape Cornwall i znajduje się na samym koniuszku Kornwalii. Do niedawna szczyciło się posiadaniem tytułu ‚najdalej na zachód wysuniętego fragmentu wysp brytyjskich’, ale po szczegółowych pomiarach tytuł ten odebrał mu Land’s End – mocno komercyjna opcja powyższego, gdzie możesz sobie zrobić fotę pod drogowskazem na Nowy Jork i pozwolić obskubać się z kasy przy okazji innych pomniejszych atrakcji związanych z lokalizacją. Polecam średnio. Natomiast Cape Cornwall jest dziki, piękny, prawie pusty, kilka bielonych kamiennych domów przytulonych do skały, namiastka drogi. To tu styka się Atlantyk, Kanał Bristolski, English Channel i pośrednio Morze Irlandzkie, zlewając się w potężną kałużę, z Ameryką po drugiej stronie. Cisza i przestrzeń, która towarzyszy temu miejscu jest powalająca, a przy tym bardzo inspirująca.
Chciałabym mieć czas, żeby pojechać tam znowu, bo widziałam tylko fragment, ale ten fragment okazął się taki, jak w książkach (poza tym, że nie francuski:>)
Dzisiaj Kuba nic nie mówi, bo ogląda nakręcony w Kornwalii film komediowy „Saving Grace”, który jest o tym, jak jedna pani w obliczu kryzysu finansowego postanowiła hodować w szklarni trawkę, i ta szklarnia jej poszła z dymem, i całe miasteczko było bardzo szczęśliwe przez kilka godzin, wszyscy tańczyli na ulicach a nawet zaobserwowano pewne objawy dokonywania czynów lubieżnych w miejscach publicznych.
Kornwalia -słyszało sie, ale tak jak piszesz nie do końca.W tym roku to już nie bedę Ci truła ze tez chce zobaczyć,no ale w przyszłym polecam sie pamieci.
To spory kawałek jest z B., około 4 godzin, ale jak będziesz bardzo chciała..:)
Uwielbiam takie klimaty.
Umówmy się tak ,że jak bliżej nie bedzie co zwiedzać to pojedziemy tam,ok.
Tak sobie czytam i czytam że aż mnie chęc na komentarz naszła. Jako że dzięki mojemu zawodowi dają mi pracę z chałupą (nie nie to co myślicie świntuchy) to miałam przyjemność poznać Kornwalię od tak zwanej kuchni. Tubylcy czyli nejtivs aż tak zachwyceni to nie są ale udają przed turystami jako że źródło dochodów bije. Dopiero jak się do mnie przyzwyczaili pozwolili sobie na komentarze w stylu „ponury obrazek w przepięknej ramie”. Kto nie miał okazji pozwiedzać Camborn i być zaatakowany przez Irish Travelers czy innych gypsy to ciągle wierzy w życie słodkie jak cream tea haha. Nawet polski sklep w Camborn wywoływał we mnie uczucie narastającej paniki i chodzenia tam z tradycyjnym polskim bejzbolem. Szczęsliwie zostaliśmy zaakceptowani po tym jak moja córka rozsypała tajemnicze ampułki po podłodze-znaczy się swoi i to dziani bo jakieś takie posh drugsy biorą;-)))
Kornwalijskie farmy i farmerzy pokryci są błotem i uważają za foreigners tych z Devonu. Poza tym jest tam wysoki stopień inbredyzacji, że użyję zootechnicznego żargonu. I nie dotyczy to tylko inwentarza żywego. Niby każdy myśli a takie tam gadanie sroły groły 21 wiek i tak dalej…A jednak czasami lepiej nie pytać. Jeden farmer zapytał mojego ówczesnego szefa w czasie niezobowiązującej konwersacji o przysłowiowej d… (nomen omen): „Paul, would you ever fuck the cat?”. I przysięgam, że nie żartował…
Takoż po roku ze względu na nadmiar radonu w atmosferze (nie spedzajcie za dużo czasu po prysznicem!) oraz na wspomniane 4 godziny do Bristolu będące njusensem,z dużym nadłożeniem drogi przez Lincolnshire na 6 miesięcy (czasoprzestrzeń błogosławiona), powróciliśmy na łono walijskie z uczuciem że w domu najlepiej! Croeso nol!
Pięknie, padam do rączek, nóżki całuję za ten komentarz.
Moje wrażenia (turystyczne) z Kornwalii były pozytywne, nie licząc deszczu, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam co to tak naprawdę znaczy ‚padać’. Byłam w Walii ledwie od roku. Farmy tak, błoto tak, radonu nie widziałam, a koty to nie wiem, pewnie też tak.. ogólnie wydaje mi się, że wszędzie gdzie ciągle pada ludzie robią się trochę dziwni. B&B w którym spaliśmy było jak żywcem wyjęte z Fawtly Towers a kucharz był stuknięty i wrzeszczał na wszystkich; co było fajne i lubimy, jak już uporamy się z pierwszym wrażeniem, zrozumiemy mechanizmy oraz zmienimy podejście do ‚value for money’..
Ale krajobraz mi się podobał bardzo, bez dwóch zdań. Chętnie jeszcze kiedyś się wybiorę. Chociażby, żeby zobaczyć, jak oni te koty..
Croeso!