Dawno dawno temu, za górami i lasami, w zapomnianym kącie zapuszczonego ogrodu zaparkoway sobie dwa rowery. Przez lata aktywnej asymilacji z walijską pogodą dorobiły się rdzawych zmarszczek, sflaczałych opon i zarostu z mchu; jak również imponującej kolonii pająków. Wytaszczyłam. Otrzepałam. Wyeksmitowałam wszystkie formy życia. Dokręciłam luźne to i owo. Psiknęłam WD40. Jedziemy.
Po dwóch minutach Boski był już pod Zgierzem i więcej go nie widziałam. Ja zaś zaczęłam łagodnie, licząc na element zaskoczenia; niestety już w połowie najbliższego wzniesienia moje ciało zorientowało się w moich morderczych intencjach i wpadło w histerię. Zaparło się jak wół i dalej nie pojedzie. Dysząc i świszcząc wprowadzam rowerek na górę. Mijają mnie trzy żółwie na wrotkach i stuletni dziadek-cyklista, arajt lov? uśmiecha się entuzjastycznie. Nadludzkim wysiłkiem odzyskuję kontrolę nad oddechem i pokazuję drżącym palcem, że ja tu się po tę jeżynkę śliczną zatrzymałam, o tu na krzaczku, tak tak, po jeżynkę, przecież mówię, arajt?! Doczłapałam. No moment. Już. I lecę w dół jak strzała, z wiatrem we włosach i jesiennym słońcem na twarzy. Pod kołami szszeleszszczą liście. Cudnie. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że może ten skubany rower jednak nie próbuje mnie zabić. Niestety Walia to kraj w którym najdłuższa płaska prosta ma sto metrów, więc cała sytuacja powtarza się jeszcze kilkanaście razy. Po powrocie do domu bardzo ostrożnie siadam na bezkształtnej obolałej masie, która jeszcze do niedawna była moim tyłkiem; delikatnie przykrywam się kocykiem i zapadam w stan dwugodzinnej zawieszki.
A za ten heroiczny wysiłek dostałam od życia bonus. Skręciwszy tradycyjnie w złą ścieżkę wyjechałam prosto na przepiękną dziką łąkę. Takich łąk tu już nie ma, zabiły je pestycydy, ta jest rezultatem eksperymentu ekologicznego. Słoneczniki, mnóstwo. I chabry. I te inne takie żółte, i trochę fioletowych. W październiku. Ciepły wieczór, babie lato, zachodzące słońce barwi wszystko na ten specyficzny złoty kolor. Słoneczniki wyginają głowy podążając za słońcem; czas się zatrzymał, ja też.
Ha.
Normalnie zazdroszcze tych pagorkow i przyrody dzikiej. U mnie tylko płaska pampa i trawa i dupa….
Potrenujesz z 2 tygodnie i bedziesz smigac jak te dziadek :)
Też tak myślę, już jest lepiej, ale dwa tygodnie to jednak wersja megaoptymistyczna.. ja jestem znakomitą cyklistą ale na powierzchniach płaskich właśnie.. :]
Kombinacja zmęczenia i pięknych widoków, odnalezionych cudnych zakątków to cały urok rowerowania :)
Aj, jeszcze pamiętam jak to drzewiej bywało.. I jaki człowiek był giętki od tego :)
Bo jesień na rowerek to pora najlepsza. Podobnie jak wiosna, a potem lato, a nawet i zima…
Tu u mnie właściwie wszystkie pory roku są podobne, więc zima na rowerze nie jest wykluczona.. zobaczymy jak mi pójdzie z zapałem :)
Dla mnie najtrudniej było przełknąć porażkę, gdy wiekowi rowerzyści wyprzedzali mnie na podjeździe pod górę. Powtarzam sobie, że to tylko dlatego, iż mieli kolarzówki.
WD40 czyni cuda, nie?
No, zastanawiam się, czy nie wysmarować nim zakwasów..
Zazdraszczam łączki. U nas rowery stoją, a dokładniej wiszą ostatnio. Problem polega na tym że Raf nie lubi jeździć wolno i nie daj Boże zatrzymywać się co 50m, a robienia zdjęć lustrzanką w czasie pedałowania jeszcze w pełni nie opanowałam… Więc póki co włóczęgi kontra pedałowanie wygrywają 1:0 :-)
Tak, ta kwestia spowodowała już pierwsze tarcia w zespole..
Wpadlam przypadkiem szukajac informacji o Snowdonii.. ale na pewno jeszcze nie raz zagladne bo cudnie piszesz :) Pozdrowienia :)
Dzięki :) też pozdrawiam. Miłego odkrywania Snowdonii.
przecudne zdjęcia! :)