Zupełnie bez ostrzeżenia zaczęło ciepać żabamy, to przycupnęłam pod, prawda, daszkiem. Koło mnie przycupnął pan. Akurat szczęśliwie miałam w ręku notes i długopis, więc relacja jest dość wierna. Osoby dramatu: Pan Pod Daszkiem, Przechodzący Jon.
PPD: Jon! Alrite butt?
PJ: alrite mate?
PPD: how are you?
PJ: I’m good, you ok?
PPD: yeah, all good, thanks
PJ: good
PPD: so how are things, Shelly ok?
PJ: yeah, she’s good mate, she’s great; yours ok?
PPD: yeah we’re all fine, yeah
PJ: sorry I’ve got to run now mate
PPD no problem, good to see you mate
PJ: you too
PPD: take care
PJ: you too, ta ra
PPD: ta ra
PJ: see you soon
PPD: bye now!
Przekład dla nieanglojęzycznych: hej stary, co tam słychać? cześć, a w porządku, sorki, spieszę się.. Spoko, na razie. Hej.
Brytyjczycy, a zwłaszcza Walijczycy, są absolutnymi miszczami! świata w small talku. Small talk w dowolnym tłumaczeniu oznacza ‚nawijać przez pół godziny i nie powiedzieć totalnie nic’. Umiejętność small talkowania jest niezwykle przydatna w integracji, rozładowuje potencjalną nerwową atmosferę i jest bezcenna w obcowaniu z nielubianymi kolegami z pracy. W small talku osiągnęłam znaczna biegłość praktykowaną gdzie się da, w nowozaprzyjaźnionej kafei, na szlaku rowerowym, w pracowej kuchni, w Weatherspoonie, który budzi mnie codziennie o 7:10 mocną kawą z filtra. Small talk to fascynująca sprawa. Niepisaną zasadą jest ‚absolutnie nie narzekać i nie mówić nic, co rozmówca mógłby pamiętać za 10 minut’. W ten sposób wszyscy czują się miło i ciapulkowato, i dzięki temu społeczeństwo jest ogólnie w dobrym nastroju. Uwielbiam small talk. Po tych wszystkich latach dochodzę do wniosku, że to jeden z lepszych wynalazków w dziedzinie bezstresowej komunikacji międzyludzkiej.
A jak zaczęłam szukać w archiwach jakiejś foty do zilustrowania tematu weszłam przypadkowo na folderek z wielkiego festynu z 2007 i oniemiałam. Okazało się, że na jednej z fot złapałam mojego obecnego sąsiada o wdzięcznym imieniu Gryf, którego znam od… trzech lat. No jakie jest prawdopodobieństwo czegoś takiego? Co też to pani na tym świecie, no.. Niesamowitym zbiegiem okoliczności Gryf jest akurat absolutnym miszczem! nad miszczami! w small talku. Tego się po prostu nie da opisać; faza powitania przy dobrych wiatrach trwa 8-10 minut, przy czym zupełnie mu nie przeszkadza jeśli nie weźmiesz udziału w rozmowie. Przy komentarzu o pogodzie ja już omdlewam; Boski jest o wiele twardszym zawodnikiem i wytrzymuje zazwyczaj aż do ostatnich wyników lokalnej drużyny rugby. Absolutny fenomen, pani kochana.
o nie! To Irlanczycy sa miszczami w small talku! Zrobimy zawody? :)
Wyobraz sobie spotkanie Walijczyka z Irlandczykiem.. oj, chcialabym tego posluchac.. :)
Też bym chciała. :)
Tak samo jak w Irlandii,ale jakie to mile tak sobie pogadac .
tak, Amerykanie to sa cienkie bolki w tej konkurencji.
yeah, yeah.. Tak jak Kasia pisze – Irlandczycy też są nieźli w tej dyscyplinie :)
Poza tym mamy jeszcze inne typy rozmów, które są bardzo charakterystyczne dla zielonej wyspy, ale to już wyższa szkoła jazdy ;)
… czy może.. o warunkach atmosferycznych i polityce..? :]
Mniejsza o temat, każdy i tak prowadzi do wspomnień o prababci ;)
Eeee tam. Cudze chwalicie, swego nie znacie. Tu jest znacznie bogatsze słownictwo i tyle samo treści- wystarczy na dłużej https://www.youtube.com/watch?v=390caFJUq6E&feature=youtu.be
maczeta:
ale to small talk w postaci monologu, niestety….
Miszcz. Tak nawijać nowomową to jednak trzeba umieć.
Po dwuletnim szkoleniu w small talku muszę przyznać, że jest niezwykle pomocny w załatwianiu codziennych spraw i jestem wielkim zwolennikiem tej pogadanki. Zresztą o wiele lepiej jest zacząć dzień od pustych uprzejmości w stylu okej, u mnie fajn, niż od „a daj spokój, szkoda gadać”. Pozdrawiam :)
Zasadniczo też wolę, chociaż czasami takie niespodziewane ‚szkoda gadać’ jest dziwnie odświeżające :)
Dla mnie to cudowne – ot zagadnie cię ktoś zupełnie nieznajomy. Dwa wakacyjne tygodnie spędziłem w angielskiej wioseczce Whaplode, gdzie wszyscy się znają. Gdy szedłem w niedzielę do ichniejszego kościoła zagadnął mnie mocno starszy autochton mówiąc z uśmiechem w swoim dialekcie coś, co brzmiało jak płukanie gardła. Rozpromieniony odpowiedziałem mu mniej więcej podobnie tyle, że z akcentem krakowskim. I poszliśmy sobie dalej rozpromienieni z nadzieją, że się nawzajem nie obrażaliśmy…
U nas w Polsce, nawet jak dzień dobry powiesz to nabijesz się na pytanie – my się znamy?
O, proszę, jaka ładna historyjka. Wiesz, to niesamowite, jak często zwykłe dzień dobry i uśmiech od nieznajomego poprawia mi rano nastrój i sprawia, że perspektywa dnia roboczego nie wydaje się już taka ponura. To jedna z rzeczy, które najbardziej lubię w tym kraju. Ludzie lubią jak jest miło. ‚Miło’ nic nie kosztuje.
W tym kraju ludzie są też szczególnie (sympatycznie) ciekawscy. Poprzez small talk rozszerzony o skąd, gdzie, jak długo itp nabyłam znajomego w sklepie z ciachami, w pubie w którym rano kupuję kawę, na peronie, w pociągu, w skansenie itp. Tylko trzeba być nastawionym na odbiór. Chcieć kontaktu. Pomaga również, jak się wtrąci coś o zachwycie Walią :)
Może przez to, że byliśmy na wsi ta codzienna uprzejmość nas ujęła. Nawet po mszy, którą odprawiała pani pastor podszedł do nas Roy jakiśtam i dokładnie choć bardzo miło przepytał skąd jesteśmy, u kogo mieszkamy i jeszcze podrzucił kilka pomysłów na zwiedzanie okolic. Przemiła rozmowa. I naprawdę nie odczuliśmy ani cienia wścibstwa! W maleńkim sklepie miejscowego rzeźnika sympatyczna starsza pani z uśmiechem od ucha do ucha zawsze o coś zagadnęła.
I tak prysły mity o przysłowiowej słowiańskiej gościnności i uprzejmości Polaków oraz chłodnej i zdystansowanej naturze Anglików…
Ta zdystansowana natura myślę to staje się widoczna dopiero po fazie small talku. Uprzejmość zaś praktycznie nie gaśnie nigdy. Do dziś pamiętam jak kiedyś w jakiejś ciemnej uliczce wpadł na mnie taki łysy kark z wyblakłymi tatuażami, już się zaczęłam, prawda, żegnać z tym życiem co je tak lubię.. a kark prawie roztapia się w trosce, i I’m so sorry love, are you ok? You sure you’re ok..? I’m terribly sorry! I szerokokarczysta buźka cała rozbłyska w ciepłym uśmiechu po uszy.. Takie, panie, dziwy.
Haha, dobre !
Mieszkalem kiedys w miescie Adriana Mole’a i small talki bywaly tu i tam.
Ale co do Shelly, to mam watpliwosci czy taka super jest…mieszkajac w jukeju widywalem za wiele Brytyjek, ktorych urode okreslalismy lakonicznie : scary Terry… Chyba nie ma takiego imienia, ale to byl spontan. A raz mocno zatankowane Brytolki chcialy mnie wysciskac na ulicy, brrr…
Reasumujac : kazdy ma taka Shelly/ Terri na jaka zasluzyl ! Keep left…
Ja nie wiem, czy Shelly jest super, w każdym razie ma się super.. ;)