Po latach odwlekania nieuchronnego dotarłam wreszcie do Szkocji. To był wyjazd spontaniczny, nieplanowany, z nabazgraną na szybko listą obowiązkowych atrakcji wysępionych od zaprzyjaźnionych szkocjofilów, dzięki czemu niekoniecznie zawsze zgodnych z oficjalnym stanowiskiem władz. Wyjazd troszkę terapeutyczny w założeniu; dużo miałam ostatnio na głowie, za dużo. Pierwszy taki wyjazd, ale już wiem, że nie ostatni.
Droga jest długa, bo ponad dziewięciogodzinna. Jedzie się głównie autostradami, więc nuda i zmęczenie obezwładniają; ale wszystko mija jak ręką odjął z chwilą wjazdu do Szkocji, minięcia Glasgow i wjechania na malowniczą drogę A82. Na horyzoncie pojawia się pierwsza wyższa góra, a za nią następna, z czapką śniegu na szczycie i miniwodospadem biegnącym w dół żlebem; a potem pierwsze loch, czyli jezioro w języku gaelickim. Wokół drogi pojawia się coraz więcej gór; i jakby tego wszystkiego było mało, akurat dziś świat wokół rozświetla ‚złota godzina’. Krajobraz chwyta za gardło. W środku w człowieku rośnie kula pozytywnej energii. Po trzech dniach oczy zaczną boleć od zachłannego wpatrywania się, ale jeszcze nie teraz; teraz żałuję tylko, że nie mam ich dookoła głowy.
Pojawia się to specyficzne górskie powietrze, czyste i rześkie. Inne. Złoty wieczór zaprzecza wszystkim przerażającym opowieściom o szkockiej pogodzie, dzięki którym w bagażniku mam trzy kurtki przeciwdeszczowe i trzy pary butów do wędrówek. Oraz czapkę i szalik. No co.. Właściwie to jestem rozczarowana. Byłam przygotowana na najgorsze, a najgorsze wzięło sobie akurat zaległy urlop i tyle je widzieli. O, tyle. Raz.
Jest już właściwie ciemno, kiedy dojeżdżamy do Fort William, niewielkiej turystycznej miejscowości u podnóża Ben Nevis’a, najwyższej brytyjskiej góry. Wybraliśmy to miejsce ze względu na Travelodge, tani motel, oraz ze względu na bliskość kilku postawionych sobie naprędce celów. Fort William nie wyrywa może z butów, ale jest w nim spokój i przyjemna, nienachalna posezonowa atmosfera. Stoję przy jeziorze; dość gwałtownie zapada noc, i po chwili jedyne światło w okolicy to blask wypalanych na wzgórzach po drugiej stronie jeziora torfowisk; w ciemności wyglądają trochę jak stygnąca lawa. W okolicy unosi się specyficzny przyjemny zapach, staram się nie myśleć o setkach jeśli nie tysiącach małych zwierząt i ptaków, które ten proceder co roku zabija.
Idziemy spać, pełni oczekiwań. Zapomniałam o pracy, o nawale spraw, telefon zapodziałam gdzieś w walizce. Jestem gotowa. Bring it on, Szkocjo.
Szkocja to także jeden z moich celów. Wciąż nie zrealizowany a mam przecież nieco bliżej niż Ty… Plany są.
Piękne zdjęcia, plastyczny opis. Dzięki takim chwilom na wybiegu człowiek czuje, że żyje!
Grunt, że są, realizacja przyjdzie w swoim czasie.. Mi zajęło osiem lat :) Ale było na co czekać.
O cholera, to tam też wypalają trawy? Pożar na torfowisku to dramat i do tego trudny do ugaszenia. Myślałem, że głupota wypalania to domena idiotów jedynie nad Wisłą…
Podobno te płonące torfowiska to bardzo szkocka rzecz, tak gdzieś przeczytałam. Nie bardzo rozumiem, po co ktoś miałby to robić celowo, tam się najczęściej akurat nic nie uprawia, wiec musieć jednak głupota :/
piękne widoki
Piknie pani ech ;)
Kilka dni później też byłam w tych miejscach, co Ty. Też po raz pierwszy. No i po prostu miłość od pierwszego wejrzenia. Rozpoznaję kadry na zdęciach, wrażenia w opisie. Po prostu Szkocja…
Przepraszam, że zabiera mi stulecia odpisanie na komentarze, dzięki za wszystkie. Ja się jeszcze gdzieś w głębi z tej Szkocji nie otrząsnęłam, i podejrzewam, ze już zawsze będę wszystko nowe porównywać do tego mojego szkockiego doświadczenia. Może nawet drugi raz tam nie pojadę, żeby przypadkiem nie trafić na podłą pogodę, która wszystko zepsuje.. ;)