schyłek lata

Kilimandżaro

schyłek lata

Lato już odchodzi, już to czuć, ale świat jeszcze ciepły, jeszcze rozpachniony dziką miętą, zapachem końskiej sierści i skoszonej trawy.

Wykorzystuję każdą wolną chwilę na spacery, łapię każdy promień słońca, bo niedługo bez wątpienia nadejdzie tradycyjny walijski monsun. Oddycham jakoś lepiej. Patrzę na wędrujące nad łąkami mgły, podświetlone pierwszymi promieniami słońca, wciągam do płuc zapach rozmokłej ziemi, który tak lubię. Wokół mnie zataczają kółka bandy rozbrykanych jaskółek. Muskam palcami dłoni kamienny płot, patrzę jak biała czapla wzbija się majestatycznie w powietrze tuż przez moimi oczami. Dłubię sobie kaloszkiem w błotku. Tracę oddech z wrażenia na widok zimorodka przycupniętego na kijku o kilka metrów ode mnie, w miejscu gdzie dwie rzeki łączą się i płyną zgodnie do morza. To właściwie trudno jest opisać, to co się wtedy czuje. Mam nadzieję, że też ci się zdarza takie nieopisanie.

Dwie rzeki

Albo takie,o.

Wczoraj poszłam na spacer wieczorny na łąki z końmi i znalazłam przy płocie kamiennym reklamówkę z jabłkami, co się dobrze złożyło, bo zawsze chciałam tym koniom te jabłka i nigdy nie pamiętałam żeby kupić. Pożyczyłam więc sprytnie jedno zielone jabłko z reklamówki i poszłam szukać swojego ulubionego konia, który wygląda jak wzorek z czekolady na cappuccino z costy, i teraz ja nie wiem, jak to działa, ale z samego koń-ca pola wypatrzył mi to jabłko w kieszeni inny koń wielki jak Kilimandżaro i dawaj kłusem w moim kierunku, co ja się trochę zacukałam, bo taki wielki i my się tak dobrze jeszcze nie znamy z tymi końmi i nigdy nie wiem co takiemu koniu strzeli.

Dotruchtał do mnie i trąca. Ok, ok, luzik, tu proszę, jabłuszko, miła koninka, taś taś, oooo, smakuje widzę, to super, to ja już, prawda, pójdę. I ruszam powoli, a koń za mną. I zachodzi mi drogę, i szturcha po plecach, i po kieszeniach, koleś mówię, nie mam już żadnych jabłek, mam kubek po kawie papierowy, chcesz? Ała. Nie chcesz, spoko. I znów ja krok do przodu, koń też. Ja w bok, koń też. Trochę szybciej, lecz wciąż z godnością. I jeszcze szybciej, już mniej godnie. Koń-ec koń-ców, jeśli ktoś pamięta jak się koń-czyły odcinki Benny Hilla, to proszę sobie zwizualizować mnie z tym koniem okładającym mnie pyskiem po głowie, galopujących po tych polach z charakterystyczną muzyczką w tle. Dziękibogu ktoś musiał zaszeleścić tą siatką z jabłkami pięć kilometrów dalej, bo Kilimandżaro zastrzygło uszami, natychmiast straciło zainteresowanie moją osobą i raczym kłusem pognało w kierunku kolejnej ofiary.

Uff.

Kilimandżaro

Każdego dnia rano robię w ogrodzie jogę – powietrze jest czyste, rześkie, a chmury płyną sobie w dal, podświetlone wstającym słońcem. Już bardzo dawno nie byłam taka spokojna. Praktykuję uważność, telefon coraz częściej zostawiam w domu i wreszcie, wreszcie znowu jestem jakby bardziej, mocniej, barwniej.

I idę niespiesznie do przodu. Może Walia podaruje mi w tym roku prawdziwe babie lato?

Uaha kalosze dwa

 

szlachciAnka

zielono

Przez dobrych kilka lat Walia wypełniała mi życie emocjami odkryć: już wracam, tylko jeszcze sprawdzę co tam za rogiem, a za rogiem taki wodospad, że człowiek automatycznie uśmiecha się całym ciałem. Na skutek różnych spraw mam obecnie mniej czasu na eksplorację bliższych i dalszych Zarogów, ale nadal uwielbiam się poszwędać kiedy tylko mogę. Tylko teraz coraz częściej szwędam się w poszukiwaniu nie tyle emocji, ile świętego spokoju.

10 minut drogi od domu mam taki malowniczy wiesiuń, kilka chałup krytych strzechami, pola, łąki z końmi, kościół, kamienne płoty, rzeka i malownicze ruiny zamku. Kiedy mówię ‚chałup’, mam na myśli styl, nie standard czy wartość rynkową, o nie. Dość często widuję w okolicy ludzi, którzy nie muszą wstawać o 6 rano, a w czasie kiedy normalni ludzie w pracy piją już drugą kawę, i próbują kontrolować wzrastający poziom frustracji, oni obchodzą swoje włości. W kaloszach i marynarkach w kratę, z hartem albo dwoma u boku. Sprawdzają czy konie all right, czy płot nie uszkodzony, potem może wstępują na plebanię na porcelanową filiżankę herbatki i obowiązkowy herbatniczek, pogadają o polityce, panie dzieju, o tym, jak im się koń wyścigowy zepsiuł, a ktoś im się próbował włamać do willi na południu Francji.

[000549]

I ja sobie tak przedwczoraj, rozumiesz, wymyśliłam, że założę te kalosze i tak pójdę sobie obejść te włości udając, że, prawda, moje. Fajnie było. Pogadałam z końmi, posprawdzałam gdzie zielsko wyrosło po szyję, zajrzałam do kamiennego kościoła pod wezwaniem świętego spokoju, poudawałam włościankę przed zabłąkanym w przerażającym świecie natury cyklistą szosowym. Jak on tak skakał śmiesznie w tej lajkrze i tych bucikach cyklistowych z rowerem na plecach po tych moich błotnistych wertepach z końskimi kupami, hy hy.. Posiedziałam sobie nad błyszczącą w porannym słońcu rzeką. Przez chwilę poczułam, jak to mogłoby być żyć takim życiem. Bez paraliżującej wszelką chęć zmian świadomości istnienia rachunków do zapłacenia. Niezapłacenie których grozi tym i tamtym, zasadniczo końcem świata.

Z drugiej strony taka sytuacja. Której byłam świadkiem kilka dni temu. Człowiek i koń podróżują sobie razem. Zatrzymali się na noc przy małym rezerwacie otoczonym zielonymi wzgórzami środkowej Walii. Człowiek rozwiesza pranie, a koń chodzi za nim krok w krok. Człowiek wchodzi do namiotu, a koń staje obok i uderza pyskiem w ‚ściankę’. Idź sobie, dobiega z wnętrza namiotu, zjedz trochę trawy czy coś, zajęty jestem. Koń prycha po czym odwraca się w stronę rozwieszonego prania i zaczyna ściągać je z linki. Człowiek wychodzi z namiotu, no co wy wyprawiasz, przestań, no już dobrze, dobrze. Wyjmuje z namiotu szczotkę i zaczyna czesać końską grzywę; cały czas coś przy tym klaruje z czułością. Koń prycha kilka razy w odpowiedzi, a potem kładzie człowiekowi głowę na ramieniu. I tak stoją, i sobie o czymś gadają, a grzywa coraz ładniejsza, a moje serce topi się i wsiąka w wysoką rezerwatową trawę.

Człowiek był raczej Cyganem niż nadzianym właścicielem ziemskim, ale praca od 9-17 też prawdopodobnie jest mu obca. Za to poczucie wolności na pewno nie. Wolności od kieratu, nieustannego hałasu, pilnych rachunków, telefonów zmieniających ludzi w zombie, mediów społecznościowych dla których ‚społeczność’ tak naprawdę oznacza tylko konglomerat potencjalnych stargetyzowanych odbiorców reklam, miejsce gdzie kwitną najgorsze cechy ludzkie i rodzą się uzależnienia wcale nie gorsze od innych pochłaniających życie nałogów.

Człowiek i koń

Od ponad dwóch tygodni jestem na zwolnieniu ‚na stresa’ z powodu posiadania strasznej suki w pracy. Chodzę na spacery po plaży, robię jogę na świeżym powietrzu, medytuję i nie wybiegam myślą dalej niż teraz. Nic-nie-muszenie jest błogosławieństwem. Dopiero z tej perspektywy widzę, jak bardzo praca, za którą mi nawet nie płacą adekwatnie, zdominowała moje życie. Jak ludzie, których nawet nie zapraszałam namieszali mi w środku.

Dopiero siedząc w punkcie gdzie dwie rzeki łączą się i płyną wspólnie do widocznego w oddali morza czuję, jak bardzo brakuje w moim życiu w tej chwili przestrzeni. Myślę, że chyba chciałabym hodować konie. Szlachcianką bym sobie pobyła, o. Może herbatniczek do tej kawki, proszę, proszę. Bardzo chętnie, niezmiernie hrabiemu dziękuję. Na zdrowie moja droga, na zdrowie. Jak tam krewni hrabiny w Monaco? Trochę martwią się o wpływ Brexitu na nasze osiem kasyn, ale kuzyn ostatnio rozmawiał w tej sprawie z Brukselą i ogólnie jest dobrej myśli,  poza tym wszyscy zdrowi, dziękibogu.

Ech.

konie

 

lato, deszcz, Kijek

Niebo

Żwirowo-kamienista ścieżka błyszczy w deszczu. Wokół takie lato-nielato walijskie, dalekie od kontynentalnych upałów, mokre, zielone jak młody groszek, rozpachnione rozmokłą ziemią.

Jest coś w tej letniej mokrości, co podnosi na duchu i poprawia nastrój (w przeciwieństwie do opadów jesienno-zimowych, które wpływają na człowieka przybijająco w stopniu porównywalnym do wpływu młotka na gwóźdź). Nie wiem, może to wrażenie przebywania w zielonej dżungli, może czystość kropel wody na paprociach, może trudności piętrzące się na śliskich kamienisto-błotnistych ścieżkach, często owocujące zjazdem z górki na tyłku. Może zwariowany łomot nabrzmiałych od ciągłych ulew wodospadów. A może wszystko razem.

wodospad

Nie zrozum mnie źle, jestem ogromną fanką słońca i skwierczących temperatur ‚powyżej 16 stopni’, które czasem nam się tu zdarzają. Odżywam, nabieram pędu, biegam po okolicznych wzgórzach, wystawiam twarz na to straszliwe promieniowanie UV.  Wywietrzam z siebie smutek i zmęczenie materiału. Coraz trudniej o ciszę wewnętrzną ostatnimi czasy, ale przedwczoraj znalazłam kijek, ot, niespecjalnie przystojny, ale za to z charakterem, i od tej pory posiadłam tajemną sztukę opróżniania się z wszelkiej zbędnej myśli. Otóż skupiam się teraz głównie na kijku. Wszystko inne się we mnie wycisza. Wygodnie ci, kijku? Chcesz odpocząć? Ja bym siadła, rozumiesz.. Pacz jaki widok. Pomacham se tobą, arajt? Hej, ale nie możesz być takim bezimiennym kijkiem, już wiem, nazwę cię Kijek.

Kijek

Ale deszcz, zwłaszcza ten ponury, zimny i padający dosłownie z każdego kierunku, jest tak częsty w tej krainie, że musiałam nauczyć z nim żyć. Kiedyś wymyśliłam nawet, że pogoda jest tak naprawdę jedynie stanem umysłu, więc spoko, jesteśmy w stanie się przekonać, że tak naprawdę jest po prostu za-je-biś-cie i nie będzie deszcz pluł nam w twarz. Cała spęczniałam z dumy, że takie coś cool wymyśliłam, sama, i natychmiast spróbowałam tę myśl głęboką sprzedać koledze z pracy, z którym przedzieram się przez poranne ulewy z parasolem w jednej i kawą w drugiej ręce, najczęściej pod wiatr. Kolega już otworzył usta, żeby skomentować bez wątpienia w pełnym szacunku zachwycie, ale zwrotny wiatr walnął go parasolem w twarz i  rozlał mu kawę na całą marynarkę i sporą część spodni. Zamknęliśmy temat.

woda

Jeszcze jedno z tym deszczem letnim. Najlepsze jest to, jak czasem zasępione chmury się rozstąpią, i nagle całą tę zieloną mokrość zalewa jasność niebiańska. Odbija się w rzece, w kroplach wody na liściach, w kałuży na ścieżce, w oczach tej małej, co jak dwa błękity. Ta mała zbliża się do 40 i zupełnie się do tego nie poczuwa. To jakiś błąd jest w kalkulacjach, 40 to dla ludzi starych jest, a ja jestem dzieckiem w skarpetkach w paski i z watą cukrową na patyku. Na Kijku.

priorytety

 

 

 

 

wiertarka

Korzystając z dnia wolnego poszłam sprawdzić czy mnie nie ma w rezerwacie Za Rogiem. I wyobraź sobie, byłam..! Mało tego, był również mój termos z gorącą herbatą z cytryną. Życie jest jednak pełne uroczych niespodzianek.

bl

Taka sytuacja. Na mojej ulubionej Drewnianej Ławie Koło Stawu rozsiadł się Rudy. Podchodzę bliżej. Zajęte, spadaj cieciu, informuje mnie Rudy życzliwie. Posuń się troszkę, przecież się zmieścimy, podejmuję próbę uprzejmej negocjacji. Nie, odburkuje z wnętrza Rudego, który jest znany ludziom od obserwacji ptaszorów ze swojego lwiego serca i oślego uporu. Siadam mimo wszystko, ignorując rzucane mi mordercze spojrzenia. Wyciągam termos. Rudy, lew i osioł przyglądają się tej czynności z widoczną rozterką. Po chwili lew podskakuje bliżej i dziobie w plecak. Dawaj tego batona energetycznego z ziarnem. Tu schowałaś. Przecież wiem. Wzdycham z rezygnacją i wyciągam batona, kładę ziarnko na dłoni. Wziął. Przełknął. Spojrzał na mnie z ukosa, ale jakby łagodniej. No dobra, możesz tu ewentualnie chwilę posiedzieć, mówi. I tak miałem wpaść do Cześka po wiertarkę. Ciao.

 rudy

Oswoić nieznane. Poradnik początkującego emigranta.

anna w walii

Początki są zawsze trudne. Wyjechałeś ze wszystkiego, co znasz. Wyjechałeś z domu, z przyjaciół, ze wspólnej płaszczyzny kulturowej. Nagle otacza cię nowa rzeczywistość, często przerażająco niedostępna, zwłaszcza, jeśli nie jesteś biegły w języku. Wszyscy tak zaczynamy; niektórzy z nas wchodzą w Nowe szybciej niż inni i świetnie się w nim odnajdują; niektórzy nigdy.

Kilka moich obserwacji, które mogą ci pomóc.

Nie zamykaj się w domu. Zacznij wychodzić, poznawać okolicę. Im częściej będziesz to robił, tym bardziej swobodnie będziesz się czuł.

Znajdź sobie jedno czy dwa specjalne miejsca, które będą tylko twoje. Chodź tam często, zawsze kiedy jest ci ciężko, kiedy potrzebujesz uciec, ale też kiedy jesteś szczęśliwy. Z czasem te miejsca staną się dla ciebie ważne, będą stanowić schronienie i jednocześnie punkt zaczepienia w Nowym. Im więcej będzie takich miejsc, tylko szybciej zauważysz, że właściwie nie czujesz się w Nowym już tak bardzo obco.

Wyciągnij rękę do ludzi z którymi przyjechałeś żyć. Oni też są ciebie ciekawi. Nawet jeśli wstydzisz się lub nie umiesz mówić w ich języku, powiedz ‚cześć’ i uśmiechnij się do kogoś na ulicy. Nikt w takiej sytuacji nie będzie wymagał od ciebie dyskusji politycznej; a życzliwość i uśmiech jest najskuteczniejszym orężem przeciwko lękom i uprzedzeniom. Wrzuć sąsiadce kartkę świąteczną przez dziurę na listy. Dzięki takim prostym gestom z czasem poczujesz się coraz bardziej włączony w Nowe.

Poczytaj trochę o Nowym. Spróbuj zrozumieć z jakiego punktu w historii i kulturze przychodzą ludzie, z którymi przyjechałeś żyć. Spróbuj się dowiedzieć, co jest dla nich ważne. Z czego się śmieją. Na kogo głosują. Oglądaj lokalne wiadomości.

Nigdy nie krytykuj głośno w chamski sposób kraju, do którego przyjechałeś żyć. Jesteś tu gościem.

Spróbuj zacząć wychodzić do kawiarni, restauracji. Nawet jeśli za pierwszym razem spocisz się cały jak mysz, bo nie będziesz mógł dogadać się z kelnerem, to za drugim razem będzie już lepiej, a za trzecim będziesz miał ‚swój’ stolik. Kolejna ‚swoja’ rzecz, która pomoże ci się oswoić z Nowym. Spróbuj lokalnego jedzenia, nawet jeśli uważasz połączenie rybki z octem za niedorzeczne.

Jeśli miałeś jakąś pasję w Polsce, spróbuj ją kontynuować. To prostsze niż myślisz.

Nie wstydź się tego kim jesteś, ale nie manifestuj w hałaśliwy sposób swojej odmienności, nie dawaj ludziom z którymi przyjechałeś żyć do zrozumienia, że wyświadczasz im łaskę zaszczycając ich swoim bezcennym towarzystwem. Nie bądź roszczeniowy.

Obserwuj. Ucz się języka. Miej otwarty umysł. Przyjmij inność z zaciekawieniem, nie z wystawionymi pazurami.

Czerp z Nowego. Kto wie, może przyjeżdżając tu podjąłeś najlepszą decyzję w swoim życiu.

Jeśli mimo tego wszystkiego po kilku latach nadal będziesz czuł się w Nowym jak obcy, wróć do domu. Nie ma sensu się męczyć. Nie jesteś porażką. To po prostu nie dla ciebie.

still

Świat rzeczy małych

Żali się, bidul.

Czas ostatnio pędzi coraz szybciej, a ja z nim; możliwość zatrzymania się na chwilę urasta do rangi luksusu. Już dawno nigdzie nie byłam, za co odpowiada szereg niezależnych przyczyn; w rzadkich wolnych chwilach ja i rower wyskakujemy sobie co najwyżej na szybką randkę z czasem i przestrzenią. Pod wpływem okoliczności zmieniła się skala moich oczekiwań. Zamiast planować wycieczkę do Maroka zadowalam się (?) pół godziną na ławce z widokiem na wzgórze i wystawianiem twarzy do rzadko zaszczycającego nas w tym roku słońca. Szeroki świat za którym tęsknię zmienił się w świat rzeczy małych. Uśmiech przypadkowego przechodnia dodaje na chwilę sprężystości zaspanemu krokowi w drodze do pracy o siódmej rano. Zapach deszczu na betonowym chodniku. Wstążka aromatu świeżo skoszonej trawy przecinająca  drogę na stację. Pogawędka o dupie maryni z panem kawowym. Cenna rzecz. Ruszył Smok, i jest sporo pozytywnego odzewu. Świetnie. W pracy przedzieram się przez chaos i walczę z wybujałymi oczekiwaniami strukturalnych primabalerin; każde małe zwycięstwo popycha mnie jakoś do przodu.

I czekam na jakiś wschodni wiatr, czekam na coś.

still

wykluł się Smok

W imieniu własnym i kol. Marcina W. z dumą i dreszczem emocji przedstawiam wam… Smoka Walijskiego. Dopiero się wykluł, niebożątko, i wzruszenie wciąż jeszcze odbiera mi mowę.

No bo rozumiesz: coś trzeba było zrobić z faktem, że nie ma żadnego sensownego przewodnika po Walii w języku polskim. Rodacy tu mieszkający i chcący wyjść z domu nierzadko błąkają się po internecie jako te ćmy po zmroku, nie wiedząc co by tu rekreacyjnie przeskrobać  i gdzie szukać informacji. Wielokrotnie zgłaszały się do mnie osoby zamierzające odwiedzić Walię urlopowo; najczęściej korzystały z moich rad i były usatysfakcjonowane. Przyszedł czas na konkretne czyny.

Co jest ważne w Smoku: wszystko o czym piszemy zostało przez nas osobiście sprawdzone. Nie ma tu żadnej ściemy ani żadnych przedruków z tanich przewodników. Chcemy również generalnie poszerzyć wiedzę Polaków o tym małym a niezwykłym kraju.

Ta strona dopiero się rozwija; czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Startujemy dzisiaj z tym co mamy, ponieważ ostatecznie jest.. hm.. lato, i może już ci się na coś przydamy, poszukiwaczu walijskich przygód.

No to klik na obrazek.

Smok Walijski

adonis, psia jego mać

Zbliżały się urodziny R.; postanowiłyśmy pójść w jakąś wyższą kulturę. Kupiłam bilety na striptiz! Oznajmiła radośnie Dżo. Ehm. Na co kupiłaś..? Striptiz, kabaret, nazywają się Adonis i sama popatrz na tę ulotkę:

Adonis2B_2

To pojechałyśmy. Najpierw nie mogłyśmy znaleźć klubu; ostatecznie okazało się, że był to ten jedyny klub w Cardiff z drzwiami zamkniętymi na głucho i bez żadnych oznak życia nie tylko nocnego, ale w ogóle jakiegokolwiek. Idź, zapukaj delikatnie, czy coś. Weś, Ty idź.. Zamknięte, informuje nas odkrywczo pękaty ochroniarz z klubu obok. Ale jak zamknięte, my tu na striptiz przyszłyśmy, tzn. na kabaret. Aaaa, striptiz, a to nie tu, to musicie iść o’tam, do końca ulicy, dwa razy w lewo, potem w prawo i dalej w ciemny zaułek i tam będzie taki klub gejowski, to tam. Ke?? Weź, dzwoń do organizatora. Organizator ziewa i potwierdza; no sory, żeśmyzmieniliklub. Acha, to super. Dzięki za poinformowanie. Idziemy szukać. Nocny klub gejowski na Church Street? O tempora.

Trzy razy przeszłyśmy wskazaną ulicę wzdłuż i wszerz, nic. Drugi telefon do organizatora. Acha, naprzeciwko tego i tego.. ty patrz, drzwi tu są jakieś; no jak mogłyśmy przegapić ten neon wielkości złotówki?? Przy drzwiach witają nas dwa adonisy w dezabilu oraz niezidentyfikowany alkohol o posmaku migdałów w plastikowym kubeczku. Adonisy proszą, by nie filmować przedstawienia, a fotki to na ich stronie można sobie będzie pooglądać. Nie pękaj adonis, my tu na kulturę przyszłyśmy, a nie żeby nagrywać gorące ciała i wrzucać na fejsa, powiedziała R. ustawiając stosowne opcje video w telefonie.

Rozsiadłyśmy się w czwartym rzędzie w ciemnawej sali pełnej pań w wieku różnym, najczęściej uczestniczek nóc panieńskich i wszelkiej maści solenizantek. Na scenie królował już pan (pani) drag queen; żart był niewyszukany, i zasadniczo polegał na obrażaniu wszystkich dookoła z ilością wdzięku gwarantującą przy odpowiedniej ilości alkoholu mimo wszystko sympatyczną atmosferę, a nawet, prawda, pewien aplauz. Pan zapytał najpierw czy wszyscy tu zgromadzeni są walijskiego pochodzenia, co potwierdziłyśmy entuzjastycznie, a pan pokiwał głową z uznaniem; potem zapytał, czy jest ktoś z Anglii, i jedna pani powiedziała, ja, i pan jej na to odpowiedział fuckoff i wszyscy się strasznie śmiali.

Potem na scenę wkroczył gwóźdź programu, Adonis w wieku dalekim od poborowego i z wałeczkami. Zakręcił biodrem z wprawą zardzewiałego wieczka od ogórków małosolnych, niezbyt skutecznie pozachęcał panie do gorącego entuzjazmu, zdjął jeszcze to i owo, grzmotnął panią, która w desperacji postanowiła skoczyć po więcej alkoholu paskiem po plecach i poszedł sobie, zbierając po drodze porozrzucane po scenie skarpetki. Korzystając z przerwy w dzikich emocjach sprawnie skoczyłyśmy do darmowego wyszynku, i R. zjadła wszystkie te takie pikantne hinduskie; niestety z opcji wege w ofercie były głównie chusteczki papierowe. Potem na scenę wyskoczył drugi Adonis, pokręcił się troszkę, wyjął co tam miał, zaprosił na scenę panią z pierwszego rzędu, poocierał się troszeczkę, po czym złapał puszkę bitej śmietany pod ciśnieniem i zaczął rozprowadzać rzeczoną śmietanę po lewym sutku, zachęcając drugi rząd do konsumpcji. Wariując z pożądania R. ziewnęła dyskretnie; stwierdziłyśmy zgodnie, że już czas zwinąć się na jakieś wino i tańce.

Reszta wieczoru przebiegła w znakomitej atmosferze przy udziale sympatycznej muzyczki o korzeniach techno i wystarczającej ilości wina, żeby to nikomu nie przeszkadzało.

A na drugi dzień sprawdziłyśmy i wyszło nam, że trafiłyśmy na jakąś strasznie okrojoną wersję adonisów dla ubogich i że to nie tak miało być, zupełnie nie tak.

Story of my life.

11044569_733780710052718_6849465374934237673_n

o jednym słonecznym dniu

Good morning! – oznajmia radośnie z naciskiem na prześwietną jakość poranka Pan Biletowy – bileciki ze słonecznego T. proszę! Zziębnięci pasażerowie patrzą na Pana Biletowego szeroko otwartymi oczami. Ten i ów próbuje przeniknąć wzrokiem warstwę zaokiennej szarówy, jakby mając nadzieję, że czegoś nie zauważył. Pani na Pazia patrzy melancholijnie na swoją parasolkę, u stóp której właśnie tworzy się burawa kałuża. Pojawiają się życzliwe sugestie o wypadnięciu Pana Biletowego na głowę z kołyski w wieku niemowlęcym; ktoś kicha. Ale już po chwili zaraźliwy entuzjazm niezłomnego optymisty sprawia, że w oczach znękanych pasażerów 7:35 do M. wschodzi niewidziane od trzech dni słońce. Dzię-ku-je-my.

Mam zlecenie w M., jestem sporo za wcześnie, haaalo, macie tu jakąś kafeję otwartą w poniedziałek o ósmej rano..? Haaaalo.. Podążam rozsiąpionym hajstritem z szeregiem sklepów ‚wszystko za funta’. Chyba jest.. Jest? Jest. Tak jak lubię, kafeja bez muzyki, z gwarem rozmów. Wystrój wnętrza cokolwiek peerelowski; na ścianie kiczowate landszafty, na stolikach ceratowe obrusy w zgrabne, prawda, winorośle. Na obrusach okruchy, sól, pieprz i oczywiście ocet, podpora imperium. Średnia wieku konsumentów herbaty z mlekiem i kanapki z czipsami: 70. Co zawsze jest fajne, bo sprawia że czuję się młodo. Herbatę poproszę, czarną. Bez mleka, znaczy. No bez, bez.

Pani z Kuchni ma na głowie przemyślnie upiętą siatkę na motyle. Z każdej strony niesforne kosmyki wykradają się na wolność nadając pani sympatyczny wygląd ‚piorun w szczypiorek’. Kuchnia jest w piwnicy, a schody strome. Szczypiorek jest zmęczony, smętnie stawia przede mną herbatę z mlekiem, po czym melancholijnym krokiem zstępuje z powrotem do swojego podziemnego królestwa. Człap, Człap. Człap.

Znienacka od strony ulicy wpada do środka kilka przypadkowych promieni słońca. Musieć, zgubiły się, niebożątka; to pewnie przez tą pogodę. Świetlista łuna oplata obsypane mąką bochenki chleba na wystawie. Ktoś otwiera drzwi i powiew wiatru unosi mąkę w górę; drobiny wirują w słonecznym świetle. Czas wstrzymuje oddech; prawie peerelowski realizm organiczny zmienia się na moment w magiczny.

Trzy panie pod 80-tkę wspominają niedawne wakacje w Tenby i narzekają na muzułmanów, których, co prawda, nigdy na własne oczy nie widziały, ale słyszy się, prawda, różne rzeczy.

Po zleceniu wracam na stację; to koniec linii, o czym świadczy urywający się nagle tor i kupki śmieci na ‚ziemi niczyjej’. Zapyziała stacyjka z jednym torem wygląda jak wyrzut sumienia na tle malowniczych wzgórz. Dumna plakietka informuje, że stacyjka została uroczyście otwarta przez jego wysokość diuka Gloucestershire, członka rodziny królewskiej. Musieć nieszczęsny diuk nie stał za wysoko w hierarchii rodzinnej skoro przyszło mu odwalać takie fuchy.

Dalej mży. Bileciki ze słonecznego M proszę, dociera radośnie z przedziału obok, jak z innego wymiaru.

DSCN0725

jeszcze wszystkiego nie spieprzyliśmy

Dużo ostatnio o Grecji dookoła. Tymczasem u nas piękny weekend, zimowe słońce droczy się ze mną rozświetlając całe wnętrze domu. A ja nie mogę się nigdzie wyrwać, bo przez ostatnie dwa miesiące wszyscy na mnie kichali, więc wreszcie padłam. Sączę wściekle szesnasty kubek herbaty z sokiem z malin i czytam książkę o szpiegach. Terroryści spiskują, trup się ściele, bohaterski polski wywiad kolejny raz ratuje świat od zagłady. Zupełnie jak w telewizorze: ISIS to, imigranci tamto, Putin sramto, a koleś z miasteczka obok zatłukł żonę. Nie ogarniam, nawet nie życzę sobie ogarnąć. W głowie mam dziś tylko dwa wspomnienia z jednej wyspy. Słodka, gorąca i gęsta jak lawa kawa po grecku nad brzegiem lazurowego morza; morze leniwie opłukuje białe kamyki plaży. Od strony niedużego ogrodu dolatuje zapach kwitnącego tymianku. Ta kawa, przypalana kilka sekund w cynowym garnuszku, nie do podrobienia. To jedno. Drugie to z drogi na lotnisko. Dwie godziny jeszcze mamy, nie spieszmy się. Zatrzymajmy się na tym parkingu, patrz, wygląda na gaj oliwny. Próbuję wydłużyć każdą z tych ostatnich minut jakby była z gumy. Jeszcze przecież tu jestem. Lekka bryza przynosi zapach śródziemnomorskiej wiosny, porusza gałązkami oliwnymi; słońce wkrada się do wnętrza samochodu i otula mnie łagodnie. Przysypiam w stanie absolutnej błogości. W półśnie robię zdjęcie, żeby zapamiętać. Gdzieś przepadło. Ale i tak nie mogłabym zapomnieć.

Takie skradzione chwile sprawiają, że pod całą męczącą agresją świata i głupotą ludzką ciągle jeszcze można dostrzec bezpretensjonalną prostą i bezcenną urodę życia. Jeszcze tu jest, jeszcze wszystkiego nie spieprzyliśmy.

dfghNiekwestionowana zwycięzca w kategorii ‚ławka z widokiem’. Southerndown, południowa Walia.

kolorowych jarmarków

1.jpg

Położone niedaleko Cardiff Caerphilly [czyt. kafyli] to średniej wielkości miasteczko z ogromniastym zamkiem, malowniczo usadzonym w samym centrum. W trakcie swojej 800-letniej historii zamek służył głównie do nawalanek z Anglikami, po których pozostała mu m.in. krzywa wieża. Podobno krzywsza od tej w Pizie. Obecnie zamek służy głównie jako lądowisko dla gęsi kanadyjskich, jak również skupia wokół siebie życie społeczne hrabstwa, co rusz pomagając łatać budżet jakąś, prawda, ymprezką o charakterze kulturalno-oświatowym, jak również turystyczno-łupieżczym. Np. organizują tam spektakularne fajerwerki z okazji kolejnych rocznic nieudanej niestety próby wysadzenia parlamentu przez Guya Fawkesa (tzw. bonfire night, 5 listopada).

12

Z innych ciekawych rzeczy odnośnie Caerphilly warto odnotować, że wytwarzają tam swój własny ser. Ser nazywa się… <werble, napięte oczekiwanie>.. ‚Caerphilly’ i ma nawet w lecie swój festiwal (Big Cheese).

Co zaś się tyczy tzw. jarmarków bożonarodzeniowych, to jestem zawsze sceptyczna. Świąteczne mydło i powidło, grzaniec, bouncy castle dla dzieciaków i niemieckie kiełbaski, wszystko okraszone po chrześcijańsku podwójną świąteczną marżą – nigdy specjalnie do mnie nie przemawiały. Ale sobotni jarmark w Caerphilly był miłą odmianą. Przede wszystkim był całkiem spory i zróżnicowany. Były tłumy. Były lokalne wyroby. Wreszcie skosztowałam słynnego bread&butter pudding. Było mnóstwo rzeczy ładnych i kompletnie nieużytecznych poza sezonem świątecznym, zwanych ‚rękodziełem’, próby chóralnych śpiewów ulicznych (czyli każdy może się dołączyć, chociaż nie każdy może powinien) i inne takie tam. O, proszę bardzo, żeby nie być gołosłowną:

2.jpgodpustowy koszmar wegetarianki

7.jpgczy chce Pani potrzymać mój czosnek?

18.jpgbratwurst w ogniu

22.jpgpanika..!!

16.jpgobowiązkowy grzaniec z cydru, mm

3.jpgWhite Christmas, nie da się ukryć

6.jpgtzw. rękodzieło

8.jpgtypowe brytyjskie ‚pies’, ugh, ale ciekawy, prawda, dizajn

20.jpgpani Hinduska, matka cudownej zupy z soczewicy dla zziębniętych

sd.jpg

ptaszek z Australii, powiązania ze świętami niejasne

9…i teraz wszyscy razem: bum talala cyk cyk, rudolf the red-nosed reeeeeindeeeeeer…

11.jpg widoczek o charakterze, prawda, ogólnym

Podsumowując, w piątek śpiewałam kolędy w St Fagans, w sobotę jarmarkowałam w Caerphilly, a tydzień temu heroicznie i własnoręcznie ubrałam w biurze choinkę. Budzi powszechną sensację, co napawa mnie dumą. Niestety na nic więcej mnie w tym sezonie świątecznym chyba już nie stać. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

22

o motywacji

BeFunky_DSC_0002

Jeśli chodzi o wymówki, to jestem miszczem świata. Mój mózg ma zawsze jakąś pod ręką; najczęściej jest gotowa zanim jeszcze w ogóle padnie pytanie/sugestia/zaproszenie. Doskonale wiem, że jak pokonam poczwarę, odrzucę zasłonę ciemności i wypełznę na świetlistą powierzchnię aktywnego istnienia, będę się dobrze bawić; ale walka bywa straszna i żadna ze stron nie bierze jeńców.

Wierzę, że matka natura ma to wszystko poukładane, i zasadniczo mój mózg chce mojego dobra. W końcu jesteśmy na siebie skazani; mózg is for life, not for Christmas. Więc dlaczego działa przeciwko mnie, wybierając rozwiązania dla mnie niekorzystne, z którymi muszę walczyć heroicznie? Nie mam zielonego.

Anyway, to jest wpis o motywacji, a nie demotywacji. Najważniejsze to jej nie stracić na dobre. Walczyć z nudą i szarością oraz ze sobą. Świadomie dokonywać wyboru z jakiego kubka się pije swoja herbatkę, do połowy pełnego, czy od połowy pustego. Od czasu do czasu zrobić reset, nauczyć się od nowa dostrzegać. Odczuwać. Śmiać w głos bez powodu. Wydzierać się w niebogłosy pod prysznicem, że you don’t have to say you love me, just be close at hand.

Na ten przykład, wziąć wolny poniedziałek, wywlec się z łóżka za włosy o świcie, wsadzić sfochowany mózg na rower i pojechać pogadać z jesienią (pada? No trudno, tu pada co drugi dzień. Mam żyć tylko co drugi dzień??). Wdychać ten specyficzny poranny zapach opadłych liści przesiąkniętych deszczem. Ścigać się z rzeką, płoszyć wiewióry, wymienić uprzejmości z panem porannym Spacerowiczem Dla Zdrowia Z Kijkiem. Ubłocić się jak nieboskie stworzenie przeciskając rower przez idiotyczną bramkę dla anorektyków. Wypić herbatę z porcelany (do połowy pełnej) w kafei, wpaść na tosta z jajem do przyjaciółki. Ucieszyć się, że do drzwi puka jej Kariera. Wracając jechać tak szybko jak się da, podskakiwać na korzeniach, patrzeć na mijane w pędzie wierzchołki drzew, czuć się wypełnionym przez radość. Zapamiętać. W razie potrzeby powtórzyć.

Stosunek do życia jest wyborem. Każdego, własnym, indywidualnym. Na co czekać? Na starość?

ro

miszczostwo świata w small talku

Zupełnie bez ostrzeżenia zaczęło ciepać żabamy, to przycupnęłam pod, prawda, daszkiem. Koło mnie przycupnął pan. Akurat szczęśliwie miałam w ręku notes i długopis, więc relacja jest dość wierna. Osoby dramatu: Pan Pod Daszkiem, Przechodzący Jon.

PPD: Jon! Alrite butt?

PJ: alrite mate?

PPD: how are you?

PJ: I’m good, you ok?

PPD: yeah, all good, thanks

PJ: good

PPD: so how are things, Shelly ok?

PJ: yeah, she’s good mate, she’s great; yours ok?

PPD: yeah we’re all fine, yeah

PJ: sorry I’ve got to run now mate

PPD no problem, good to see you mate

PJ: you too

PPD: take care

PJ: you too, ta ra

PPD: ta ra

PJ: see you soon

PPD: bye now!

Przekład dla nieanglojęzycznych: hej stary, co tam słychać? cześć, a w porządku, sorki, spieszę się.. Spoko, na razie. Hej.

Brytyjczycy, a zwłaszcza Walijczycy, są absolutnymi miszczami! świata w small talku. Small talk w dowolnym tłumaczeniu oznacza ‚nawijać przez pół godziny i nie powiedzieć totalnie nic’. Umiejętność small talkowania jest niezwykle przydatna w integracji, rozładowuje potencjalną nerwową atmosferę i jest bezcenna w obcowaniu z nielubianymi kolegami z pracy. W small talku osiągnęłam znaczna biegłość praktykowaną gdzie się da, w nowozaprzyjaźnionej kafei, na szlaku rowerowym, w pracowej kuchni, w Weatherspoonie, który budzi mnie codziennie o 7:10 mocną kawą z filtra. Small talk to fascynująca sprawa. Niepisaną zasadą jest ‚absolutnie nie narzekać i nie mówić nic, co rozmówca mógłby pamiętać za 10 minut’. W ten sposób wszyscy czują się miło i ciapulkowato, i dzięki temu społeczeństwo jest ogólnie w dobrym nastroju. Uwielbiam small talk. Po tych wszystkich latach dochodzę do wniosku, że to jeden z lepszych wynalazków w dziedzinie bezstresowej  komunikacji międzyludzkiej.

A jak zaczęłam szukać w archiwach jakiejś foty do zilustrowania tematu weszłam przypadkowo na folderek z wielkiego festynu z 2007 i oniemiałam. Okazało się, że na jednej z fot złapałam mojego obecnego sąsiada o wdzięcznym imieniu Gryf, którego znam od… trzech lat. No jakie jest prawdopodobieństwo czegoś takiego? Co też to pani na tym świecie, no.. Niesamowitym zbiegiem okoliczności Gryf jest akurat absolutnym miszczem! nad miszczami! w small talku. Tego się po prostu nie da opisać; faza powitania przy dobrych wiatrach trwa 8-10 minut, przy czym zupełnie mu nie przeszkadza jeśli nie weźmiesz udziału w rozmowie. Przy komentarzu o pogodzie ja już omdlewam; Boski jest o wiele twardszym zawodnikiem i wytrzymuje zazwyczaj aż do ostatnich wyników lokalnej drużyny rugby. Absolutny fenomen, pani kochana.

bgy.jpg

Elvis is in town

55.jpg

Ale jeśli tu jest tyle Elvisów, to jak rozpoznamy tego prawdziwego? Zapytał Jakubek, powszechnie znany z zadawania tego typu pytań. Bez problemu, odpowiedział z wrodzonym sarkazmem S. to będzie ten który z rozpaczy rzuci się z dachu najwyższego budynku w mieście.

No więc, festiwal Elvisa w Porthcawl. Podobno jeden z największych w Europie, jeśli nie w świecie. Oszałamiająca frekwencja, piwo leje się strumieniami. Karuzele w odrapanym wesołym miasteczku nie nadążają z przerobem. Puby zacierają rączki. Podobnie stragany z perukami. Każda wystawa sklepowa ma coś z Elvisa. Granicą jest wyobraźnia ludzi handlu, a ta jak wiadomo potrafi być nieskończona (zawsze mi się przypomina zakład pogrzebowy w Bournemouth, który z okazji olimpiady w Londynie udekorował swoje okna stosownymi emblematami entuzjastycznie wspierającymi team GB). Zewsząd dobiega Jailhouse Rock i A little Less Conversation. Ulice oblegają tłumnie Elvisy w każdym wieku i o każdym gabarycie; najpopularniejszym modelem jest bez wątpienia Elvis Późny, pękaty, pod 50-tkę, odziany w obcisły kombinezonik i z Lokiem. Wśród pań w określonym wieku szczególnym zainteresowaniem cieszą się GI mundury z okresu kiedy Król przebywał w armii. Co bardziej utalentowane Elvisy komercyjne śpiewają za kaskę po teatrach i pubach, pozostałe wystają na rogach i zbierają na piwo fałszując wdzięcznie Love Me Tender i zarzucając bioderkiem ku uciesze dam. Im dama bardziej wstawiona, tym bardziej wyrozumiała względem braków wokalnych i wizualnych Elvisa.

33.jpg 22.jpg

bb3 11.jpg

77.jpg 999.jpg 99 cfg

To nie jest chyba prawdziwy Elvis, mówi Jakubek niepewnie, chyba nie idzie mu za dobrze. Nikt nie klaszcze. Wszyscy pobiegli do baru i kłócą się, że czemu nie wolno brać po trzy kufle na raz. Przepraszam, zwraca się S. (który jest wielkim fanem Króla) do pana policjanta wskazując na niezrażonego brakiem zrozumienia publiczności Elvisa, czy mógłbyś aresztować tego człowieka za zbrodnie przeciwko ludzkości i obrazę uczuć religijnych? Niestety, odpowiada pan policjant, na tej podstawie aresztowaliśmy już siedmiu. Wyczerpaliśmy limit. Mamy cięcia.

BeFunky_DSC_0679.jpg

ellv

Można nie lubić. Można prychać na kicz. Machać ręką, że odstąp szatanie. Ale Elvis w Porthcawl z roku na rok obrasta w siłę, jest coraz bardziej pstrokaty, roześmiany i wyluzowany. Stosunek do tego typu imprez myślę ociepla się wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. Trzeźwi wytrzymują do godziny. Czasem krócej. Ja jestem zwykle niestety trzeźwa.

Co..? Ja..? Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłam. Jaka mina? O co ci kurde chodzi??

BeFunky_P1090325

iść ciągle iść w stronę słońca

3.jpg

Mam tarczycę. Big dil, powiesz, każdy ma. Ale mojej się wydaje, że jest psem pasterskim. Albo karabinkiem uzi. Ma jakąś nadczynność, czy niedoczynność, kto by spamiętał; w każdym razie głupie to, że szkoda słów. Czasem chce siedzieć cały dzień w łóżku i użalać się nad sobą. Innym razem próbuje wydłubać współpracownikowi oko i napluć do środka. Muszę się nieźle naszarpać żeby jej przetłumaczyć, że to zachowanie niegodne damy i może zostać źle odebrane w środowisku zawodowym. Innym razem kryje się po kątach przed jakąkolwiek formą ludzkiej interakcji, maże świecówkami po ścianach punk not dead i odpala zapałki pod alarmem przeciwpożarowym. Ciągle zapomina po co polazła na górę. Kociokwik. Nie wspominając już o tym, że jej dieta i diety skutki (u)boczne pozostawiają wiele do życzenia.

Jakiś czas temu odkryłam, co najlepiej pacyfikuje rozhisteryzowany organ: słońce, miły oku widoczek, błękitne niebo. Szwędanie. Podczas szwędania wydzielają się endorfiny – wiem, odkrycie epokowe. Zrozumienie tego mechanizmu zajęło mi chwilę, bo tarczyca lubi dla fanu rozłączać ciągi myślowe w nieskoordynowane przypadkowe słowa i stać potem jak ten baran z otwartymi ustami rozkładając ręce. Anyway. Szwędanie jest szczególnie skuteczne w połączeniu z kubkiem herbaty i tymi takimi czekoladowymi. Pomagają też różne małe objawienia w rodzaju dzikie słoneczniki w dzikim polu (bo widzisz, w UK nic nie prawa sobie tak sobie dziko rosnąć, a polne kwiaty spotykane są głównie w starych podręcznikach do dendrologii). Albo świeże osypisko klifowe, które uwalnia porcję skamielinek liczących sobie miliony lat. Pogrzebanie kijkiem w mokrym piasku. Goły młodzian pluskający się we falach kanału Bristolskiego. Tak, tak. Młodzian. Goły. We falach.

2.jpg

4.jpg 66.jpg

11.jpg

Wszystkim ofiarom tarczyc serdecznie polecam przetestowanie tej strategii. Doczłapać gdzieś na ostatnich nogach, zrzucić buty, usadowić się w wysokiej trawie, pozwolić pająkom zrobić z siebie trampolinę. Zamknąć oczy, posłuchać morza, poczuć słońce na twarzy. Podobno nie ma tego złego.

Jak to mawiał słynny filozof egzystencjalny Tytus De Zoo, ‚ja działam na baterie słoneczne’.

12.jpg

A ostatnia, 14-to kilometrowa wielce przyjemna i satysfakcjonująca klifowo-plażowa trasa w południowej Walii już niedługo na Walijskim Wędrowaniu. Dla prenumeratorów zdjęcie gołego młodziana we falach gratis.