dwa wodospady

wodospad-sepia

Taka sprawa. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz pojechałam na wodospady wiedziałam o nich niewiele, a ponieważ mapy są generalnie poniżej mojej godności włóczykija, oczywiście natychmiast się zgubiłam. Temu faktowi, oraz tradycyjnemu już zawracam bo umęczyłam się jak norka, tylko jeszcze zerknę co tam za rogiem zawdzięczam niezwykłe spotkanie. Wyjątkowo przystojny rozłożysty wodospad lśniący w ostrych promieniach wczesnozimowego słońca wyłonił się przed moimi oczami zupełnie niespodziewanie; i nie był to żaden tam zen-poszumek w tle, ale regularna ogłuszająca kaskada wkurzonej wody. Magia. Fotka na górze niestety nie oddaje zjawisku sprawiedliwości.

Przez kilka następnych lat próbowałam tam wrócić, ale nigdy nie udało mi się odnaleźć drogi. Wiedziałam tylko, że trzeba było wejść do rzeki, obedrzeć skórę na tyłku przełażąc przez skałę, prawie skręcić nogę w kostce na wertepach; ogólnie mało pomocna wiedza w krainie, która składa się prawie wyłącznie z takich atrakcji.

W końcu znalazłam sobie innego ulubieńca w zastępstwie i przyjęłam, że tamten mi się przewidział. Zastępczy ulubieniec nazywał się wdzięcznie Sgwd Isaf Clun-Gwyn i wyglądał o tak:

dsc_0299

Ten wodospad poruszył we mnie czułą strunę z kilku powodów. Po pierwsze, stosunkowo niewiele osób tam dociera. Wymaga to pewnego wysiłku. W dodatku wodospad jest tak schowany, że nie każdy podejmujący ten wysiłek go zauważy. Po drugie, jest jakoś tak elegancko ‚zaprojektowany’, że wraz z otaczającą go zielenią tworzy obraz idealny, ten z kategorii przysiądźmy i posiedźmy bez słowa, pozwalając się ugłaskać i ukoić.

I tak sobie chodziłam do niego trzy, cztery razy w roku, wciąż gdzieś tam podskórnie marząc, że może kiedyś odnajdę ten pierwszy.

DSCN0181DSCN0204

Któregoś dnia grzebałam za czymś w archiwum i znalazłam kilka zdjęć z tamtego pamiętnego przypadkowego spotkania. Jeden szczegół przykuł moją uwagę, i nagle poczułam jakbym dostała między oczy i jednocześnie uniosła się w górę. Głaz, wypatrzyłam ten głaz, który wyglądał tak znajomo. O’matko.. Jak ja mogłam tego nie skojarzyć przez tyle lat..?

Okazało się, że moje dwie miłości to jeden i ten sam wodospad. Tylko widziany z innej perspektywy i przez to wyglądający inaczej.

Życie ma swoje momenty.

Happy days!

wod

Bonus: na drugą stronę Sgwd Isaf Clun-Gwyn dociera bardzo niewiele osób, a dopiero z drugiej strony można zobaczyć i docenić rozmiar i kształt wodospadu. Włóczykij dwa razy bardziej usatysfakcjonowany.

Króciutki wytwór amatorskiej kinematografii dokumentujący spotkanie po latach.

żeby się tak chciało jak się nie chce

nm.jpgNajważniejsze w życiu to żeby nie stracić entuzjazmu. Dbać, żeby nie zmarzło niebożątko, dokarmiać, wyciągać za uszy z łóżka, zapewniać rozrywki, dopalać inspiracją, bo jak sobie pójdzie, to zostaje ci głównie oglądanie tokszołów o ludziach, którzy są dla siebie jednocześnie bratem i stryjecznym dziadkiem. Nie próbuj tego ogarnąć, szkoda czasu.

Z upływam lat walka o entuzjazm jest coraz trudniejsza. Coraz mniej ci się chce, coraz mniej cię inspiruje, coraz łatwiej włączyć telewizor, robisz się zmęczony od zarabiania na rachunki, wyblakły od monitora, znudzony. Nagle twoja tarczyca próbuje cię zabić, a wejście na piętro kończy się masażem serca. Przytłaczają cię współpracownicy wiecznie pławiący się w życiowym niezadowoleniu; coraz częściej dla świętego spokoju idziesz z tłumem zamiast pod prąd. Zaczynasz kolekcjonować te wszystkie złote maksymy o tym jaką to bitch jest życie, i ani się nie obejrzysz, a zaczynasz kiwać głową nad dzisiejszą młodzieżą.

Stajesz się w jakiś sposób nieprzepuszczalny, odizolowany, emocje odbijają się od ciebie nie przebijając się do środka. Chcesz coś poczuć, żeby sobie przypomnieć, że jeszcze żyjesz, ale nie masz czasu.

Znajdź czas.

DSC_0254Od kilku dni chodzę po ścianach. Setki lat nigdzie nie byłam. Powtarzalność każdego dnia doprowadza mnie do szewskiej pasji, na wszystkich warczę. Muszę przełamać rutynę, musi mi się znowu zachcieć tak jak mi się nie chce. Więc wyjeżdżamy rano. Wodospady. Kiedyś się zgubiłam i brocząc rzeką i obijając tyłek na skałach wylazłam wprost na Cudo. Wodospad wielki, rozłożysty (jak na walijskie warunki; Walia to jest w ogóle taka Nowa Zelandia w wersji skompresowanej). Od tamtej pory usiłuję go odszukać, ale zawsze coś mi staje na przeszkodzie. Zaczęłam nawet myśleć, że padłam wtedy z wysiłku i mi się zamajaczył. Ale M. ostatnio znalazł i napisał entuzjastycznie. Poruszył moją ambicję. To jedziemy.

DSC_0237DSC_0267

Tymczasem ścieżkę mi zamknęli. ‚Dla bezpieczeństwa’. Co, ja nie pójdę..? Cholera, croissanty zostały w samochodzie. Świeżutkie, z almondami. Nie bądź dzieckiem. Albo bądź, kurde. Co ja nie pójdę tą ścieżką? Przecież wiadomo, że oni tu maja kuku na punkcie BHP, a ja ostatecznie pochodzę z narodu, który z szablami leciał na czołgi. Idziemy. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, biegnie pod nerwowo wyglądającymi ścianami klifów, wszędzie wystają korzenie. Ślisko; tu trzeba się wspiąć, tam podeprzeć, tu zjechać na tyłku; rewelacja. Zaczynam czuć, że jestem. Oddycham. Walia jest krajem typu ‚właściwie to już wracam, no dobra, to jeszcze zerknę co za rogiem’ a za rogiem jest zazwyczaj nieoczekiwany gwóźdź programu. Taki jak ten właśnie wodospad o wdzięcznej nazwie Sgwd Isaf Clun-Gwyn. Nie ten, którego szukałam. Oczywiscie kompletnie pomyliłam parkingi i punkty wyjścia. Znowu się nie uda. Ale nic nie szkodzi.

DSC_0299Przypadkowość odkrycia wprawia w osłupienie na równi z jego urodą. Do tego dookoła nie ma żywej duszy. Możesz siedzieć tak długo jak chcesz, popijać przytaszczoną herbatę, kłócić się, kto był odpowiedzialny za zapomniane croissanty. Oddychać, odczyniać uroki. Dać się wypełnić znośnej lekkości bytu. Potem iść dalej, bo skoro jedno cudo było, to czemu nie następne? Schodzić wciąż dość ostro w dół (odsuwając od siebie myśli o powrocie). Kilkaset metrów dalej, proszę bardzo, cała seria. Są większe niż wyglądają na zdjęciu, bo uparcie używam obiektywu szerokokątnego który lubi zakłamywać rzeczywistość.  Za to go kocham, chociaż akurat nie w tym przypadku.

wodosPotem można odkryć jeszcze jeden wodospad i jeszcze jeden, a potem zamknąć kółeczko i zacząć powrót, który oczywiście będzie ciął stromo pod górę. I tu mogłabym spokojnie paść i zadzwonić pod zapodawany wszędzie numer alarmowy, ale mi duma nie pozwala. Poza tym to zmęczenie jest fajnym zmęczeniem. Innym niż to codzienne. No i mam te croissanty w samochodzie; zdumiewające, że taka mała rzecz może człowieka zmobilizować, i to na odległość.

wodospPrzybyłam, zobaczyłam, zwyciężyłam. Nie to co planowałam, ale nie szkodzi. Życie to jest to co ci się przytrafia kiedy jesteś zajęty robieniem innych planów. Jestem usatysfakcjonowana, bardzo. Na jakiś czas.

11

 PS. Opis trasy pojawi się wkrótce na „Wędrowaniu’, gdyby ktoś chciał się zmierzyć.

w poszukiwaniu rzekomej Twmpy

DSC_0566

Jakiś czas temu kol. Zwierz wjechał mi na ambicję niejaką Twmpą (czyt. tumpą), rzekomą górą, w dodatku posiadającą angielską nazwę Lord Hereford’s knob – nie będę tłumaczyć, bo to porządny blog jest, a nawet wręcz przeciwnie. Poruszona istnieniem czegoś o tak sympatycznej nazwie oczywiście wyprawiłam się na poszukiwania. Niestety nie wiem, czy i co ostatecznie znalazłam, bo sprawy się skomplikowały, głownie na skutek zaufania nieaktualnej stronie internetowej i jakże przytomnemu zostawieniu mapy okolicy w domu. Typowe.

Nie mogę więc potwierdzić ani zaprzeczyć istnieniu rzekomej góry Twmpy; ale mogę udzielić kilku dobrych rad, zwłaszcza jednej: w górach warto się trzymać szlaków, bo jak olejesz szlaki to utkwisz po pachy w pokrzywach, albo w żlebie popylającego strumienia; pogoda się zacznie zmieniać i nagle zdasz sobie sprawę, że właśnie zrobiłeś to wszystko, o co zawsze apelują ratownicy, żeby nie robić w górach. Ale może się też szczęśliwie zdarzyć tak, że podła pogoda tylko postraszy i sobie pójdzie dokąd tam sobie chodzą podłe pogody (najczęściej Bridgend), a ty usiądziesz na prawieszczycie z widokiem na zieloną dolinę, w ciszy absolutnej, którą będą przerywać tylko krzyki jastrzębi polujących nad polami gdzieś tam w dole; jak będziesz miał szczęście, to jastrząb uniesie się na fali powietrznej i zawiśnie tuż naprzeciw twojego nosa, i tak sobie pobędziecie przez kilka bezcennych chwil, jastrząb, ty i przestrzeń.

DSC_0581

Potem możesz zejść z prawieszczytu metodą wielokrotnego trespassingu przez pola, łąki i płoty, wliczając te z drutu kolczastego, i pochwalić się, gdzie to siedziałeś godzinę i szęść hektarów pokrzyw temu.

DSC_0585

Gdyby ktoś chciał poprzedzierać się przez te pokrzywy bez gwarancji interakcji z knobem lorda Hereforda, to uprzejmie podaję, że można zaparkować w wiesiuniu Capel-Y-Ffin. Główną atrakcją wiesiunia jest przytulny mikrokościółek, służący wszystkim spragnionym chwili zadumy nad występną naturą pokus, np. pobliskiego pubu oferującego całkiem szeroką gamę deserów, odstąp szatanie. W Górach Czarnych można generalnie znaleźć wiele sympatycznych kościółków, o czym już kiedyś pisałam tu.

DSC_0493

Gdyby ktoś chciał wybrać się w te okolice po raz pierwszy, to w sumie najlepiej chyba zakotwiczyć przy Llanthony Priory, malowniczych ruinach opactwa, stanowiących dobry punkt wyjściowy do wędrówek. A poza tym można po opactwowych ruinach połazić za darmo (to lubimy) oraz posiadają one karcmę w stareńkiej piwnicy, w której można, zapewne śladem niegdyś zamieszkujących opactwo Augustynów, wypić miłą sercu zimną shandy, tudzież wrzucić coś z frytkami (też lubimy, może nawet jeszcze bardziej).

DSC_0610

k

Warto poświęcić trochę czasu na eksplorację Gór Czarnych bo skrywają w sobie różne skarby. Idzie złota jesień, dobry czas na wędrówki. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na jesieni pokrzywom spada poziom agresji.

I jeszcze gdzie tego dobra szukać, oto mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google (kliknij to się powiększy):

mapka

I już.

masz doła? wleź na górę.

DSC_0267

Jak tylko nie leje, to w Walii można robić fajne rzeczy. Można pojechać do wodospadów Blaen-Y-Glyn, przedzierać się przez las pełen pospadanych drzew i podejrzanych trzasków i wpaść lewą nogą do lodowatej wody; tachać cały sprzęt do herbaty w plecaku, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że torebki od herbaty zostały w kuchni na stole. Pić z obrzydzeniem ciepławą wodę z mlekiem i cukrem i kłócić się, czyja to do chuja wafla wina; przy okazji wypominać sobie wszystkie zapomniane torebki od wszystkich zapomnianych herbat świata od zarania dziejów.

DSC_0148

Potem można siedzieć w kafei, odmrażać się zupą ze stiltona i kalafiora, błogosławiąc Panią Zupową, a na deser wreszcie wypić herbatę z filiżanki w różyczki bone china (nie mylić z made in china) zaparzoną z prawdziwych liści, we prawdziwym dzbanku.

DSC_0188

A  potem stanąć u podnóża góry Craig-Y-Fan Ddu z zamiarem Zdobycia, nie zważając na już nieco sflaczały Zapał; wyglądać przy tym jak prawdziwa La Faszynista, albo skrzyżowanie rybaka z krabem polarnym.

tam sie wlazlo

Potem wwlec się na Górę przy pomocy siły woli już prawie umierając z wycieńczenia i natychmiast odzyskać ostrość umysłu i sprężystość kroku na skutek temperatury sub-zero i arktycznego wiatru; pospiesznie zniknąć za horyzontem.

stuarcik

Potem wrócić, znaleźć metr kwadratowy wolny od wiatru, zmieszać miękkość podłoża torfowego z chrupotem zmrożonych traw, ciszą i przestrzenią i odnaleźć spokój ducha, który gdzieś tu właśnie sobie wymościł gniazdko razem z duchem Gretowym i kurczyli się ze zgryzoty i zimna od paru miesięcy.

DSC_0285
W drodze powrotnej jeszcze można przeganiać z drogi nieprzesadnie mądre kuce, które przelazły przez płot i nie umieją przeleźć z powrotem; do kobiet w wielkich gumowych spodniach mają stosunek ostrożny; co jest poniekąd zrozumiałe i prawie nie chowam urazy.

DSC_0209

I jeszcze parę innych fajnych rzeczy można robić w Walii, tylko trzeba się ruszyć z domu.

I jeszcze chciałam powiedzieć, że to bardzo smutne, że nasi alpiniści znowu zginęli w górach; ale z drugiej strony jak umierać alpiniście, jak nie na Górze?

Powiedz stary gdzieś ty był..

.. przez okrągły rok – pewnie świat nie szczędził ci zmartwień ani trosk. I choć grałeś, nie dał los tych najlepszych kart – siadaj! może byś coś zjadł? (byle nie na stacji serwisowej w Reading). Tak mi się przypomniało. Jak na blog turystyczny o Walii, to w ostatnim roku bardzo się zaniedbałam. Czasu mam mniej, więcej rzeczonych trosk, i przez ostatnie lato głównie lało; nie wspominając o fakcie, że już prawie wszędzie byłam:>

Czas się trochę poszerzyć (metaforycznie). Zaczęłam prowadzić siostrzany blog po angielsku, ot, żeby sobie poćwiczyć czasy zaprzeszłe i tryby przypuszczające; przypuszczające głównie, i słusznie, że się na nich kompletnie nie znam. A także dla kasy. Albowiem dobra wieść jest taka, że mam tony materiału, wystarczy wrzucić niniejszy blog w google translatora, dodać coś niepoprawnego politycznie, coś o imigrantach i zasiłkach, a szybko zostanę Wydarzeniem Medialnym na Wyspach. And that’s ok, bo ja jestem gotowa na sławę i kasę. Mam już nawet zestaw kompromitujących mnie materiałów do przypadkowego wycieknięcia do sieci gdy pierwsza fala popularności zacznie opadać. Wybrałam już też nowy samochód, nic wielkiego, bo po co to się zaraz afiszować:

db5-side

Jakby kto miał ochotę też sobie poćwiczyć tryby, to zapraszam na annainwales.

Tymczasem..

w drogę, już najwyższy czas. Przewietrzyć zapleśniałe od ciągłego deszczu mózgi. Jest taka droga, którą lubię nawet bardziej od opisywanej już kiedyś A470. Jest z resztą jej odnogą i zaczyna się w okolicy zbiorników wodnych w Brecon Beacons, o tu (kliknij, żeby powiększyć):

mapka

Dziękujemy ci google za te hojne mapy, które z twojej dobroci oglądać możemy. Jak już się znajdziesz w tej lokalizacji, to trzeba sobie pojechać w górę na Hirwaun właśnie drogą A4059.

road

Dalej to będzie już tak:

dzikie kunie

DSC_0426

przestrzeń

9

owłosieni bajkerzy

12

typowe południowowalijskie miasteczka w Dolinach

15

dziecioki z lodami w typowych miasteczkach w Dolinach

DSC_0453

I więcej. Bardzo przyjemna trasa, zwłaszcza, jak się w jedną stronę pojedzie A470 a wróci właśnie A4059. Szczególnie teraz, bo tu i ówdzie może nawet zalegać śnieg (ostatecznie to góry, chociaż niewysokie) i zaraz krajobraz wygląda jakoś szlachetniej.  Na owce uważać, bo się lubią pałętać po asfalcie, bez żadnego szaconku dla ruchu zmotoryzowanego.

To jedziesz.

Jezu, ale ja się wcale nie chwaliłam! Ranyboskie, jak mogłam zapomnieć. Po sześciu latach bezowocnego uganiania się po rezerwatach w pogoni za tym, co zdążyłam już przyjąć za stworzenie mityczne, ustrzeliłam zimoroda (kingfisher). Siedział jak byk, tuż przed moimi oczami, przez 10 minut; zapomniałam oddychać. Prawdziwy taki, cudeńko, niunieczek prześliczny anusiny, ciapulek kochaniunienieczki, ptasiuń cichusi, moja lulajże perełeczka:

KING

Jeszcze tylko ta sława i kasa, i jestem spełniona.

o trzech panach w łódce (nie licząc psa), drodze na Ostrołękę i nepalskim obiadku

28 października. Wzrost 175 cm. Waga 73 kg. Różnica temperatur pomiędzy Gran Canarią a adresem stałego pobytu: 17 stopni. Skutek: kałuża kataru. Liczba termoforów w użyciu: 2. Sztuki trufli Lindt’a doszczętnie unicestwione: 16. Nieprzespane noce: 2. 1 rosół ze kury, liczba Bradów Pittów pukających do drzwi: 0 absolutne.

Ktoś czytał Trzech panów w łódce (nie licząc psa) Jerome K. Jerome’a? Mi kiedyś czytano i hołubię to wspomnienie czule. Trzej podręcznikowi angielscy dżentelmeni (nie licząc psa) wybrali się dla relaksu w tygodniowy rejs łódką po Tamizie. Liczba garniturów i kapeluszy: 3. Liczba czajników do parzenia herbatki na fajfoklok: 2. Namiot, którego nie będą umieli rozstawić: 1. Kufer z niezbędnym wyposażeniem, który natychmiast utonie: 1. Ostateczna liczba głodnych i przemoczonych angielskich dżentelmenów dalekich od relaksu: 3 (nie licząc psa).

Jakby ktoś chciał, to można sobie spróbować takiego łódkowania np. na Tamizie w Oksfordzie czy Cambridge. Łódka nazywa się punt, jest płaskodenna i popycha się ją drągiem na modę wenecjańską. Jeśli twoją ambicją jest uczestniczyć w jak największej liczbie kolizji, wypożyczasz łódkę i nawigujesz ją sam; jeśli zaś życzysz rozłożyć się jak panisko, popijać tani szampan (w cenie) i nabijać się z tego, jak się inni męczą, wypożyczasz łódkę wraz z łódkowym.

Rzecz nie jest tania, ale przyjemna; no i przecież trzeba spróbować z kronikarskiego obowiązku. Ostatecznie płacisz za przywilej krótkiego wglądu w prawdziwą tradycyjną brytyjskość (wersja turist friendly, ale zawsze coś).

Rozwinięciem brytyjskiej miłości do łódkowania są łodzie mieszkalne. Łodzie okupują głównie kanały, np. Brecon-Abergavenny w Walii; najczęściej w miesiącach letnich.  Teraz wizualizujesz:  letni poranek ze słońcem odbijającym się w wodzie, lekka bryza, ptasi kląsk, zapach świeżej kawy niesie się po okolicy, przepływająca łódka podrzuca porannego Times’a… Odrażające. Taką łódź mieszkalną można wypożyczyć na tydzień w lecie już za 600-700 elżbiet.  Tanio jak barszcz; ilość buraków 23 tony, zastosowany sarkazm: 1.

Zamiast wynajmować na tydzień, można się przepłynąć rekreacyjnie np. z Brecon; za jedyne 7 elżbiet usadzamy się o na takiej np. bareczce:

.. i przez godzinkę do dwóch kontemplujemy piękne okoliczności przyrody, inteligencję kaowca oraz geopołożenie drogi na Ostrołękę. Godzinka wystarczy, żeby się dowiedzieć, czy do nas taka rekreacja przemawia, czy zupełnie nie.

Z innej beczki już na koniec; jak już jesteś w Brecon, to tam mają restaurację nepalską mniam nazywa się Gurkha Restaurant. Dla nieoglądających brytyjskich wiadomości: Gurkhowie to słynny z walorów militarnych regiment żołnierzy najemnych z Nepalu, walczący w szeregach brytyjskich wojsk kolonialnych (i postkolonialnych); mnie osobiście bardziej interesuje ich kuchnia mniam która co prawda jest pełna baraniny (tfu, odstąp zarazo), ale ma też opcje kurczacze i wegetariańskie, a ich przyprawy przypominają nieco te indyjskie i afgańskie, co oznacza, że papu smaczne jest bardzo i nie powoduje niesympatycznej ociężałości w konsumencie. To lubimy.

Tyle na dziś.

I jeszcze tylko powtórnie zacytuję klasyka, że każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki panie to nikomu… Mmmm… Tak, nie… Nie podoba się. Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie. 

No. Pa.

bądźmy poważni

 

Nie mogę nic napisać, bo mam pełne ręce roboty:

Rachunki do płacenia, rachunki do wyrównywania:

Polycjant w Anglii potraktował niewidomego z laską paralizatorem, bo myślał, że laska to miecz samurajski.

Jeden polityk też w Anglii musiał ustąpić ze stanowiska, bo nazwał polycjanta plebsem.

Kręci się, panie, panowie.

Przekręty się zdarzają:

Najważniejsze to nie dać się rolować:

i stać pewnie na własnych nogach:

A poza tym, to do życia trzeba podchodzić poważnie, zawsze powtarzam.

 

hit the road jack

Wyobraź sobie, że mkniesz czerwonym Mustangiem bezkresną amerykańską autostradą w promieniach zachodzącego słońca, wzdłuż oceanu i z Wylaszczoną/Tojbojem u boku. W radiu Bruce Springsteen; Wylaszczona/Tojboj gapią się na ciebie z uwielbieniem. Ciepła letnia bryza owiewa twarze; Wylaszczonej zwiewa z głowy jedwabną chustkę i wkręca w szprychy przypadkowo przejeżdżającego teksańskiego cyklisty, który ląduje w rowie; Tojboj sugeruje krótką regeneracyjną przerwę w mijanym motelu. Prawie wierzysz, że ona nie jest z tobą dla kasy. Prawie wierzysz, że on nie jest wcale 16 lat młodszy.

Wyobraziłeś/aś sobie?

No to teraz zapomnij o tym wszystkim, bo wjeżdżasz do Walii.

Prawdopodobnie pada. Słońce uznało, że chrzani, w taką pogodę nie wychodzi. Krajobraz jest momentami niemal marsjański; wyłysiałe pola i góry okraszają jedynie stada owiec; z rzadka przebiegnie stadko dzikich koni. Ponurawo. Szczyty pagórków spowij zimna mgła. Wylaszczona rzuca ci spojrzenie z kategorii chyba żartujesz frajerze i wsiada na prom do Ameryki ze świeżo poznanym Jankesem. Tojboj pakuje tornister i wraca do liceum.

Ich strata. Bo jak już przestanie padać, a jeszcze wyjdzie słońce, to trudno o ładniejszą drogę. Poznaj A470, ikonę walijskich dróg.  Fragment pomiędzy Cardiff a Brecon.

Idealna trasa na niedzielny wypad żeby przewietrzyć wóz. Można połączyć z wspinaczką po górach albo herbatą z ciachem w parku narodowym. I od razu jakoś tak fajnie jest.

 

o plagach walijskich, jednym wodospadzie i grubej kasie

Dotknęła nas plaga wichur i ulew. Horror jakiś, panie. Płot wygiął się w malowniczy pałąk. Pergola trzyma się w kupie wyłącznie z sympatii dla oplatającego ją wiciokrzewu. Starszy Wróbelski pilnie potrzebował gdzieś polecieć, walczył, walczył, w końcu rąbnęło nim o sąsiadki komin i uznał, że pierdoli, aż tak mu się nie spieszy. Nawet nasiona wywiało z doniczek. Trudno w takich warunkach myśleć o czymkolwiek innym niż koc, herbata i oglądanie seriali. Chyba, że właśnie nabyto drogą kupna nowe Buty do Wędrówek domagające się testów pogodowych. Dzięki czemu dziś mogę zaoferować coś dla miłośników kąpieli błotnych, ukrytych wodospadów i mżawy w twarz. Miłośnik ukrytych wodospadów i mżawy w twarz wygląda tak:

Miłośnik kąpieli błotnych nie wygląda, bo utkwił w błocie i nikt go od tej pory nie widział.

Do rzeczy. Wytropiłam kolejny wodospad. Znajduje się w parku Narodowym Brecon Beacons, w Górach Czarnych, w miejscowości Talgarth, o, tu (mapka by nieocenione google):

Po dojechaniu do Talgarth należy się kierować na rezerwat leśny Pwll-Y-Wrach i zaparkować na mini parkingu przy uschłym dębie. Jak nie ma miejsca, to zaparkować w Talgarth i sobie dotuptać.

A potem tuptać dalej bagienną ścieżką przez las usiany niebieskimi i białymi dzwonkami, i w konsekwencji znaleźć wodospad o taki:

Usiąść i zamyślić się. Pogrzebać kijkiem w błotku. Przeczytać w przewodniku, że Pwll-Y-Wrach oznacza ‚sadzawkę czarownic’, co podobno ma związek z sympatycznym  średniowiecznym obyczajem wrzucania bab do głębokiej wody. Jeśli po wrzuceniu baba utonęła to świetnie, znaczy, niewinna była, nie przez nią krówy przestały dawać mleko; jak wypłynęła, to szybko należało wytłuc z niej szatana razem z życiem przy użyciu długich drągów. Paragraf 22, panie. Ale wodospad bardzo ładny. Koneserzy gatunku na pewno docenią. Błotko też.

Był jeszcze jeden cel wyjazdu: znaleźć poleconą w jednym z komentarzy plantację żonkili, i NAPRAWDĘ nie wiem jak to się stało, że w zamian znaleźliśmy kafeję. Ale nie żałuję, bo z okien kafei można było zobaczyć m.in. jak koń z panią przewraca się na dżipa, a gromada owłosionych harleyowców z Albionu popija w deszczu popołudniową herbatkę z filiżanek w różyczki. Kafeja składała się głównie z książek i sosów:

.. oraz grubej kasy na stare pieniądze..

.. które były absolutnie obłąkane i całe szczęście, że je zmienili. No bo tak. Teraz mamy funta i pensy. Przed 1971 r było tak: 1 funt (pound, zwany też sovereign, czyli suwerenem ) to było 20 szylingów (shilling, zwany alternatywnie bobem); 1 szyling to było 12 pensów (penny). Pens dzielił się na: dwa półpensy (halfpenny)  albo cztery ćwierćpensy (quarter penny). Jeden półpens składał się z dwóch farthings. Były trzypensówki, sześciopensówki (sixpense); dwa szylingi nazywały się alternatywnie two bobs, pięć szylingów tworzyło crown czyli koronę; 1 funt i jeden szyling tworzyły 1 gwineę.. zgubiłeś się i ziewasz, nic nie szkodzi, ja też, a to jeszcze wcale nie koniec, ale chyba już sobie darujemy, thank you very much. Podążanie tą ścieżką przyniesie nam jedynie finansowy ból głowy.

No i wygląda ostatecznie na to, że na łikendzie będę stawiać nowy płot, co jest na pewno fascynujące a nawet wręcz przeciwnie. Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

O Vale of Ewyas, koślawym kościółku i heroicznej porażce ku chwale ojczyzny

Zapomniałam! Na śmierć zapomniałam i nie pamiętam o czym. Bardzo proszę zainteresowane osoby o maila, w przeciwnym razie, no cóż. Niejasno przeczuwam, że to miało jakiś związek z fotografią. Zapomniałam też, ale to zaraz naprawię, o dwóch małych przytulnych kościółkach w Brecon Beacons; w tej liczbie jednym architektonicznie niezrównoważonym. To coś dla tuptusiów – oblatywaczy sakralnych, ale nie tylko. Jeżeli zaś chodzi o wieści z lokalnego podwórka polonijnego, to też nie pamiętam, ale na pewno coś z zasiłkami, więc w zasadzie tylko się cieszyć.

Przytulne kościółki są na całodzienną wycieczkę, niewyczerpującą a przyjemną i z dala od utartych szlaków, dzięki czemu można się poczuć trochę jak Odkrywca-Eksplorator, np. taki Pan Scott, o którym będzie mowa na końcu, oraz można wstąpić do obiektu sakralnego (otwartego!) za darmo i spędzić w nim samotną chwilkę czy dwie, co fajne jest i lubimy. Gdzie jesteśmy: Brecon Beacons, Góry Czarne (Black Mountains), dolina o wdzięcznej tolkienowskiej nazwie Vale of Ewyas. O, tu już ładnie i w przybliżeniu pokazuje nam nieocenione google:

Na początek wioseczka Patrishow, tyciunie to, niepozorne i trzeba jechać pod górkę, żeby się dostać do kościoła. Trzeba sobie zaparkować nieco poniżej, na prowizorycznym mini parkingu-zakręcie, przy rzeczce o tej:

i potem się rozejrzec dookoła, bo tam w krzakach jest sprytnie ukryte takie coś, zwane tutaj ‚well’, rodzaj studni życzeń, kapliczki, połączenie tradycji chrześcijańskiej z pogańską, twór w którym zasadniczo chodzi o to, żeby za coś podziękować, albo o coś poprosić. Widziałam takich już kilka w Walii; nie znajdziesz ich w większych miastach, gdzie społeczeństwo utraciło nie tylko jakąkolwiek więź z religią, ale i z własnymi celtyckimi korzeniami; ale ‚nawsi’ postęp idzie wolniej. Nie mają biedule tesco.

W intencji lub w podzięce ludzie zostawiają przy studni coś osobistego, co kto ma przy sobie: monetę, sznureczek, coś od dziecka, krzyżyk z patyczków, wstążkę, kolczyk, co bardziej kreatywni zawiązują na gałęzi skarpetę. Se wrzuciłam pieniążek na intencję grubszej gotówki, no i proszę, przedwczoraj znalazłam na ulicy funta. Zakładam życzliwie związek przyczynowo-skutkowy. Nie będziemy się czepiać, że studnię życzeń w Patrishaw odwiedziłam osiem miesięcy temu. Te sprawy rozwijają się powoli, czasem całe życie, albo i dłużej.

A na wzgórzu, za kamienną bramą, jest już kościół ze stareńką mini kapliczką i oczywiście cmentarzem. Widoki piękne, sielskie (ostatecznie to park narodowy), ludzi wcale, cisza i spokój. Na ścianach kościoła stare freski, 10 przykazań po staroangielsku, kościotrup ku pokrzepieniu serc oraz inne sympatyczne motywy chrześcijańskie. Bardzo to wszystko ładne, szczególnie, kiedy promienie słońca przeciskają się do środka i rozlewają po kamiennych płytach i bielonych ścianach.

 

Druga atrakcja dnia to Cwmyoy (czyt. Kumjoj). Znowu nieduża, uroczo położona wioseczka, ale kościółek, który do niej należy jest dość sławny i odwiedza go nieco więcej turystów. Z daleka wygląda tak:

A w środku tak:

Pierwsze, co rzuca się w oczy, poza sufitem i zielonkawą poświatą to główna atrakcja Cwmyoy: unikatowy koślawy ołtarz, podobno skutek ruchów tektonicznych, czy tam innych kopalnianych, dokładnie już nie pamiętam, które naruszyły strukturę wieży kościelnej; wygląda to uroczo i trzeba się przepychać, bo każdy chce mieć zdjęcie. Kościółek w Cwmyoy ma też kilka atrakcyjnych detali, jak starą pianolę (zakładam, że to pianola, nie  znam się, ale brzmi ładnie, fotka u góry) oraz takie różne, o:

 

No. Tyle turystyki, teraz jeszcze trochę kultury. Właśnie mija sto lat, od kiedy pan kapitan Robert Falcon Scott wyprawił się z Cardiff wraz z czterema innymi panami zdobywać po raz pierwszy biegun południowy. Wyprawa miała charakter naukowy i panowie się nie spieszyli, i może dlatego na biegunie zastali norweską flagę pana Amundsena zatkniętą tam kilka tygodni wcześniej. Ruszyli w drogę powrotną, lecz szczęście im nadal nie sprzyjało i koniec końców wszyscy zginęli na skutek głodu i zimna. Wyprawa nazywana jest jedna z największych brytyjskich heroicznych porażek, i jako dziedziczka wielu heroicznych porażek innego narodu rozumiem dumę z osiągnięcia. Anyway, cały ten wstęp po to, żeby cię rodaku zachęcić do odwiedzenia (darmowej!) wystawy na temat ekspedycji pana Scotta w muzeum w Cardiff. Tu proszę, więcej detali. Sama wystawa jest nieduża, ale ciekawa, zwłaszcza, że wyświetlany jest film nakręcony przez nieszczęsnych podróżników, na którym sobie biegają z pingwinami, wiecznie żywi, wiecznie szczęśliwi.

A legenda mówi, że kiedy już zdali sobie sprawę, że kończy się prowiant i mogą umrzeć jeden po drugim nie doczekając pomocy, kapitan Scott popatrzył na swoją rację żywnościową, na kolegów, z którymi związał się jak z rodziną, i powiedział, że musi ‚wyskoczyć coś załatwić’. I poszedł. Znaleziono go zamarzniętego niedaleko chaty, w której czekali na ratunek.

Taki bohater.

A jedzenia i tak nie wystarczyło.

to był dobry dzień

Piszę, bo dzisiaj był dobry dzień i chciałabym sobie go zapamiętac. Świeciło słońce (!), było ciepło i pojechałam w góry. Górki. Pagórki. Czyli znowu Brecon Beacons, gdzie można oddychac przestrzenią i cieszyc oko widokami. Dzisiaj mi się trochę przypomniało, że lubię Walię, i że czasem daje się życ w tej Krainie Deszczowców; chociaż wskaźniki, statystyki oraz prognozy często temu przeczą.

Zapraszam wszystkich z okolicy na jesienny relaks aktywny dla podładowania akumulatorów. Nie będzie ani ciężko, ani szczególnie pod górkę. Ale będzie ładnie. I cicho. Park narodowy Brecon Beacons jest obecnie moją ulubionym miejscem spacerowym; jest rozległy i zróżnicowany, i mieści w sobie góry, szlaki na każdą kondycję, dzikie pustkowia, wodospady, koślawe kościółki, rwące rzeki, ciacha z kremem w centrach informacji turystycznej i dużo innych rzeczy. Kto ma ochotę poczytac więcej, niech sobie zerknie na kategorię Brecon Beacons i Walia środkowa, dużo już pisałam o tej okolicy. Według mnie jest warta każdych pieniędzy wydanych na dojazd (czasem parking, i zazwyczaj ciacho).

Gdzie dokładnie jesteśmy: miejscowośc nazywa się Libanus i znajduje się o kilka mil od Brecon. Należy się kierowac na National Park Visitor Centre. Parking kosztuje 2.00 za 2 godziny albo 2.50 za cały dzień. Za parkingiem rozchodzi się w różnych kierunkach kilka ścieżek; dobry górski but to podstawa, a i kalosz nie hańba, bo bywa mokro.

A jak już się utrudzisz tym aktywnym relaksowaniem, to wróc do centrum, usiądź przy kawiarnianym stoliku i pozwól sobie na małe conieco:

Np. cream tea:

Albo ciasto marchewkowe do spółki z ptaszorem:

Ceny w kawiarni są nieco powyżej przeciętnych, ale ostatecznie każdy grosz idzie na utrzymanie centrum oraz parku i skoro całe to krajobrazowe dobro jest dla nas za darmo, to chyba możemy od czasu do czasu wypic herbatkę za 1.50 lub kawkę za 1.60.

A potem możesz sobie znowu pójśc np. w drugą stronę, albo jeszcze raz w tą samą. I znowu wrócic na herbatę. Prawda, że brzmi całkiem do rzeczy..?

Wspominałam, że to był dobry dzień? No.

I jeszcze chciałam zapytac, dlaczego prawie nikt nic nie pisze? Co ja mam, kurde, czytac? Do roboty, towarzysze. 5 czy 6 blogów wysycha w sieci na wiór. Dawac mi te okruchy dni, karmic mnie.

krótko, pani

Redakcja nie ma czasu, bo ma do zapłacenia kilka rachunków i ostro priorytetyzuje, więc dzisiaj tylko fotka, oaza spokoju, zen wcielone, czyli wieczór nad jeziorem Talybont (zwanym przez niektórych obcesowo zbiornikiem wody pitnej) w Parku Narodowym Brecon Beacons.  Tymczasem pozdrawiam bardzo serdecznie i polecam jeździc i odkrywac ile się da, nie zważając na to, że z zimna kurczą się palce u stóp, bo żyje się raz, i za chwilę będziemy mieli po 96 lat. I dupa.

Podaję również do publicznej, bądź co bądź, wiadomości, że od dzisiaj radośnie wprowadzam na blogasku kategorię tani sentyment, prowadzoną przez red. Jakubka. W tym tygodniu red. Jakubek poleca RANYBOSKIE i mówi, że na samo wspomnienie bolą go pośladki, lecz jakiż słodki jest to ból.

o morderstwie z wielokrotnym użyciem topora, powrocie do dzieciństwa i zardzewiałych łydkach

Na tej całej emigracji to musi człowiek szczególnie dbać o ętelekt, bo nikt za niego nie zadba, ani pani w szkole, ani ksiondz na ambonie, ani przystojny pan w bibliotece (zawsze we wdzięcznej pamięci za wsparcie dobrym słowem w udręce przedzierania się przez gramatykę porównawczą języków słowiańskich) – no nikt. A przecież taki ętelekt to jest człowiekowi potrzebny. Postanowiłam więc dbać i nabyłam drogą kupna kilka acydzieł klasyki światowej, które to każdy szanujacy się ętelektualista powinien przeczytać, a często jakoś nie ma czasu, zajęty Prawdziwym Życiem, lub przeczytał za młodu, ale nie zrozumiał (bądźmy szczerzy, do pewnych dzieł trzeba po prostu dorosnąć). Klasykę nabyłam bardzo tanio (to lubimy) w sklepach charytatywnych; jest napisana w moim nowym języku, co zwykle wywołuje ból zębów, ale o dziwo tym razem nie. W kolejności przypadkowej na mojej półce pojawiły się więc (drżyjcie):

1)  Alicja w krainie czarów 2) Kubuś Puchatek 3) Bracia Lwie Serce 4) Czarnoksiężnik z krainy Oz 5) Ania z Zielonego Wzgórza

Jestem zbudowana zaskakującą łatwością obcowania z arcydziełami literatury światowej.  Taki np. Czarnoksiężnik z Oz. Jak na prawdziwą klasykę przystało, wszystko jest jasne, dobro walczy ze złem i zawsze wygrywa, a walczy np. za pomocą Blaszanego Drwala, który masakruje toporem 40 Strasznych Wilków. Okropnie się przestraszyłam, zupełnie odwrotnie niż kiedy czytałam o tym jako mała dziewczynka. No ale mówię, do klasyki trzeba dorosnąć.

Jak już dbamy o ętelekt, to jeszcze zadbajmy i o kondycję. W góry, panie, w góry.

Na przekór syberyjskim wichrom, własnym łydkom, szlochającym w skarpetę „wtf..?!’ oraz megaczkawce z przegrzania, zdobyłam, jak obiecałam, szczyt o wdzięcznej nazwie Corn Du w parku narodowym Brecon Beacons. Jakieś 860 m ponad poziom morza. Serdecznie polecam, jakby nic lepszego nie było akurat w telewizorze.

Pa.

O społecznych skutkach picia wódki oraz zimie w Brecon Beacons

W kwestii górskiej, ludzie zasadniczo i generalnie dzielą się na dwie grupy wyznaniowe: pierwsza wyznaje podejście praktyczne, w sensie dosłownym, popełniając wielogodzinne wędrówki choćby i z gorączką (pozdrawiam), a druga podchodzi bardziej teoretycznie, robiąc zdjęcia z parkingu i retuszując toj-toja i budę z hamburgerami w fotoszopie, jak ja. Oto jednak wczoraj, co zapodaję z dumą, przekroczyłam, delikatnie i na wszelki wypadek tylko jedną nogą, granicę międzygrupową. Mały Krok dla mnie, wielki dla ludzkości, czy tam na odwrót; przede wszystkim jednak był to Krok mokry, bo z braku odpowiednich butów musiałam polegać na starych adidasach z systemem wentylacji w postaci materiału z dziurami, przez który radośnie wpłynęło do moich skarpet dwa kilo śniegu. Przekraczanie granicy odbyło się u podnóża Pen y Fan, niezwykle przystojnej górki w parku narodowym Brecon Beacons, o, tej:

Śnieg, tak, właśnie. Dopiero co narzekałam, że go u nas nie ma, ale wystarczyło pojechać kilkanaście mil na północ i już można było sympatycznie wdepnąć sobie po kolano.

O Brecon Beacons pisałam już mnóstwo na tym blogu; to musi być miłość, panie. Było o wodospadach, pasemkach górskich, zapomnianych wioseczkach; teraz czas zrobić wysiłek, wyleźć z samochodu i wspiąć się do góry. Spacer do szczytu Pen y Fan (886 m npm) jest dość długi i może być męczący dla tych bez kondycji, chociaż różnice wzniesień następują względnie łagodnie (z wyjątkiem podejścia na sam szczyt). Uwaga, może być ślisko. Szlak jest bardzo ładny widokowo i jest jednym z najbardziej kochanych przez wyznawców praktycznych. Dla ambicjuszy i zaliczaczy: Pen y Fan jest najwyższym szczytem w Południowej Walii. Oto mapka orientacyjna by google; jeśli jedziesz z południa drogą A470, po lewej będziesz miał kilka malowniczych zbiorników wodnych zwanych elegancko reservoirs (też warto się zatrzymać) i tuż za nimi, też po lewej, spory bezpłatny parking z zainstalowaną na stałe zieloną budą z hamburgerami.

Szlak rozpoczyna się po drugiej stronie drogi, tuż koło krwistoczerwonej budki telefonicznej i takiego jednego dużego budynku, co nie jest do końca jasne, co w nim jest, ale coś canolfan i coś arms i że to coś ma charakter raczej edukacyjny, a nie jest pubem, jak głosi pogłoska i jak ma prawo oczekiwać każdy szanujący się zmarznięty wędrowiec górski.

Dookoła jest całkiem sporo szlaków do wyboru, ja na razie przeszłam ten jeden. Tzn. prawie przeszłam, nie do końcowego końca, ale się nie przyznam, ostatecznie kiedyś przejdę, a to prawie to samo, nie? No.

Wszysko ładnie-pięknie, ale muszę jednak przestrzec: na szlaku, niestety, można spotkać się z różnego rodzaju agresywnym zachowaniem, a nawet aktami przemocy, wymierzonymi głównie w stateczne bezbronne kobiety w średnim wieku, którymi nie jestem. Oto dowód:

Na deserek po jakże owocnym we wrażenia estetyczne i stany podzawałowe dniu poleca się wspomniane wyżej reservoirs, najzupełniej nizinne, które obecnie prezentują się o tak:

i tak:

Cudo, panie. Jak ja lubię tę Walię, no.

A co tam ostatnio słychać w lokalnej społeczności? Jak podają dobrze poinformowane źródła, podczas dyskusji towarzyszącej konsumpcji napoju wysoko oprocentowanego w lokalu użytkowym z wyszynkiem o nazwie Wielki Przypływ (kat.D), obywatelka Macy C., pracownica niskiego szczebla administracji państwowej, wyprowadziła argument nokautujący w twarz obywatelki Marthy W., obecnie niezatrudnionej, również zaangażowanej w dyskusję. Po dojściu do siebie Martha W. postanowiła przedstawić swoje kontrargumenty w rozszerzonym spectrum; w rezultacie lokal użytkowy Wielki Przypływ zabronił obu paniom wstępu na swój teren dożywotnio i kategorycznie.

Natomiast Goniec B-dzki podaje, że obywatelka Lyndsey A., z zawodu pielęgniarka i matka dwojga, ukarana została przez sąd mandatem za wykrzykiwanie obelżywych uwag w kierunku bramkarza lokalu nocnego o charakterze dyskotekowym. Według świadków zajścia, pani A. poinformowała bramkarza, że jest czarny i ma się niezwłocznie odfakować z jej kraju; przybyłym na miejsce funkcjonariuszom policji wyjaśniła, że przecież nie można pozwolić, żeby tacy ludzie szargali symbole narodowe. O co dokładnie chodziło pani A. nie wiadomo, gdyż była pod wpływem na tyle znacznym, że po wytrzeźwieniu nie tylko nie pamiętała co wykrzykiwała, ale nawet, że w ogóle wykrzykiwała; tym niemniej gorąco żałuje i obiecuje od tej pory spędzać sobotnie wieczory ze swoją schorowaną matką, oglądając telewizję komercyjną i pijąc kakao. Sąd nie wykazał zrozumienia dla skruchy i ukarał obywatelkę karą pienieżną znaczną.

Ochroniarz zaś oświadczył w sądzie, że był głęboko dotknięty postawą pani A., ale nie bał się, bo jest od niej wyższy.

Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.


o jesiennej sambie przed rozstaniem, Towy Valley i ciarach na plecach

Zwykle po prostu zielona, w listopadzie Walia przyobleka się pięknie w kolor. Koniecznie trzeba się gdzieś wybrać, poszukać tego koloru, póki pogoda nas jeszcze nie tłamsi zanadto. Np. wybrać się do Towy Valley, na północnej krawędzi parku narodowego Brecon Beacons (park narodowy polecam w całości, gdziekolwiek się ruszysz będzie pięknie). Mapka orientacyjna gdzie jesteśmy by google:

Jak się jedzie skąpo uczęszczanymi drogami Towy Valley jesienią, to się widzi takie między innymi okoliczności przyrody:

i takie – zdjęcie trzaśnięte z punktu widokowego Sugar Loaf, łatwo dostępnego z parkingu, z którego rozchodzi się kilka szlaków spacerowych. Prawie górskich, powiedzmy, wzgórzystych:

W mikro-miejscowości o przyjaznej obcokrajowcu nazwie Cynghordy znajduje się tycia stacja kolejowa, dosłownie tyle tego, ile widać na zdjęciu; jeden tor, cztery pociągi dziennie w dwie strony, i trzeba machać na pana pociągowego, żeby się zatrzymał, co poruszyło moją wyobraźnię.

Główną atrakcją w tej okolicy jest byczy prawie starożytny wiadukt, przez który można sobie przejechać pociągiem własnoręcznie zatrzymanym w Cynghordy, albo zobaczyć go z oddali, bo jest naprawdę byczy, chociaż mi udało się go przeoczyć. Szukałabym pewnie do tej pory, bo taka uparta jestem, ale kierowca mojego pojazdu mechanicznego, mając do wyboru prawie starożytny wiadukt i mecz rugby w pubie, nie pozostawił mi cienia wątpliwości co do swoich priorytetów. Może następnym razem. Poza tym w pubie w sympatycznym skądinąd Llandovry było nawet miło i trzaskał wesoło ogień w piecyku a obok mnie pan w koszulce narodowej krzyczał na telewizor i tłumaczył sędziemu jak komu dobremu, że jest niekompetentna świnia. Nie idzie ostatnio drużynie narodowej, nie idzie.

Jak już się jest w tamtej okolicy, to można sobie podskoczyć do bardzo sympatycznego miasteczka o dźwięcznej nazwie Llanwrtyd Wells. Zapamiętywanie walijskich nazw jest moim prywatnym wyzwaniem, któremu rzadko udaje mi się sprostać w pełni; zazwyczaj zapamiętuję połowicznie, np. w tym przypadku ‚chlan mrmrmrmr s’.  Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak na dużych rondach. Na własnym przykładzie wiem, że można po takim rondzie krażyć w kółko pięć minut, ku zdumieniu współkierowców, próbując skonfrontować rzeczywistość  z mapą – i polec. I wszystko to wina stukilometrowych nazw z masą spółgłosek o korzeniach celtyckich. Bardzo pięknych i malowniczych ale niezupełnie przyjaznych użytkownikowi zagranicznemu.

Co jeszcze, a, tak, ciary. W drodze powrotnej wzrok mój cokolwiek już zmęczony przykuł pewien przybytek rozpołożony malowniczo przy opustoszałej drodze; składał się z motelu, restauracji, stacji benzynowej i przyczepy jarmarcznej o charakterze hazardowym. Wszystko w ruinie, i z dumną informacją: otwarte cały rok.

Kilka lat temu musiał to być kwitnący biznes, a potem coś się stało, nie wiem, może ruch samochodowy zamarł bo w okolicy wybudowano inną drogę – teraz  jest to kompletne pustkowie bez życia, z wyjątkiem nielegalnych owiec. To lubimy. No to kręcę się to tu, to tam, na koniec wchodzę do kompletnie zrujnowanego budynku motelu. Wszędzie walają się kawałki ścian i deski otulone czule przez błotko i pajęczyny. tymczasem jakoś tak błyskawicznie zapada mrok i robi się dziwnie; dookoła panuje martwa cisza, powietrze dziwnie gęstnieje, czuje, jakby ktoś się na mnie gapił; Anglicy nazywają ten stan rzeczy creepy. Omiatam wzrokiem ściany.. co kurde, co..  zegar. Bieluśki, błyszczący i  – na chodzie. Co prawda, w czasie letnim, ale jednak.  Staje mi serce. Skądjakdlaczegoktopoco??? Moment jak z Hitchcocka, moja wyobraźnia osiąga nirwanę, nawiedzona egzaltacja twórcza spływa na mnie razem z zimnym potem. Celebruję moment.

Tymczasem kierowca mojego pojazdu mechanicznego wpada do środka, zocza zegar, mówi radośnie: o, zegar!, zdejmuje go ze ściany, przestawia na właściwy czas i odwiesza. No, mówi, teraz ok. A potem idzie gonić nielegalne owce, kompletnie, ale to kompletnie nieświadomy dramatu, który się przecież właśnie rozegrał.

No. To na koniec jeszcze taki ładny stareńki kawałek . Bajka, panie.