góry niewysokie, co im z wami walczyć każe

DSCN1097

Postanowiłam nie iść do pracy. Taki niespodziewany dzień wolny; skradziony czas tylko dla siebie. Czas, w którym powinnam być gdzieś indziej, robiąc Obowiązek, ale zrobiłam codzienność w konia i jestem – no właśnie.

Ułożyłam Zuchwały Plan. Tour de Maesteg*. Natychmiast zaczęłam wdrażać w życie. O’matkobosko.

Widzisz, tę górkę, tam, o, z tym długim na tysiąc kilometrów katorżniczym podjazdem z licznymi dziurami? I to stworzenie, zgięte wpół, zawieszone na kierownicy, z sercem wyskakującym uszami? Co rusz wpadające kołem w dziurę? Z potem zalewającym oczy, omdlałymi łydkami? To ja. Pomachałabym ci, ale nie dam rady.

Nic z tego. Zsiadam. Ruszam. Powoli. Pcham przed sobą rower jak lodołamacz. Z daleka na pewno wyglądam jak Syzyf w zielonej kamizelce odblaskowej. Albo wiadomy żuk popychający wiadomą kulkę, z uporem, niezłomnie, do celu.

Nadludzkim wysiłkiem woli osiągam szczyt. Ale jeśli myślisz, że z tego szczytu to teraz już tylko popędzić w dół, z wiatrem we włosach i pieśnią na ustach – jesteś w błędzie. Górki w tej okolicy przypominają leniwe morskie fale; to taki morderczy system, nastawiony na jak największą liczbę moralnych i fizycznych ofiar wśród cyklistów. Kto jeździ, ten wie, że nie krótki intensywny podjazd odbiera cykliście chęć do życia, ale właśnie taka długa, łagodna, niekończąca się perfidna udręka.

BeFunky_null_6.jpg BeFunky_DSCN1076.jpg

Na szczęście nawet najbardziej mordercze podjazdy kiedyś się kończą. I wtedy można skupiać się już tylko na słońcu, intensywnie rozmrażającym kałuże. Na panoramie Llynfi Valley zanurzonej w porannej ciszy. Szumiących delikatnie drzewach. Szmaragdowym stawie ukrytym w lesie. Można pogadać ze świeżo zaprzyjaźnionym Rudym, pooglądać goniące się po całym niebie rozamorowane pustułki. To lubimy. Nawiasem mówiąc, nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek użyję tego wtłukiwanego nam do głowy w podstawówce wyjątku: ‚pustułka’. Musiałam dopiero wyjechać do Walii. Dla tych, którzy nie wiedzą, legendarna ‚wyjątkowa’ pustułka to ta sympatyczna ptaszka poniżej.

DSCN1070 DSCN1184 DSCN1183birdiee.jpg DSCN1148

DSCN1098

DSCN1165 kaa BeFunky_null_8.jpg

A na deser, proszę bardzo, z okazji Dnia Naleśnika – naleśnik. Rezultat niestety taki sam jak w zeszłym roku, ale nie upadam na duchu.

pan

* taki miasteczek w środku jednej malowniczej doliny o częściowo podłej reputacji, częściowo zasłużonej. Otoczony morderczymi pagórkami.

rise and shine

BeFunky_null_4.jpg

Dzię dobry, zakrzyknęłam ze zduszonym entuzjazmem. Zduszonym głównie dlatego, że od kilku dni nad Brytanią zalega europejski smog (bynajmniej nie metafora wymyślona na użytek ostatnich debat politycznych nad brytyjskim członkostwem w Unii). Również dlatego, że jedna pani ma w zwyczaju w czwartki malować sobie w pociągu szpony; po tych kilku latach nie wiem, czy jeszcze umiem prawdziwie przeżyć czwartek bez wwiercającego się w mózg zapachu acetonu.

Trochę mnie przytłamsiło również niedzielne przedzieranie się przez góry i lasy w poszukiwaniu lokalnego Szmaragdowego Jeziora. Jezioro ostatecznie znalazłam, mimo, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy, żeby nie znaleźć; włączając czterokilometrowy marsz w złym kierunku. Jestem bardzo dumna z faktu dotarcia bez większego wysiłku do jeziora; fakt dwukrotnego masażu serca w drodze powrotnej niech pokryje delikatna mgiełka zapomnienia. Jak również fakt, że od tamtej pory powłóczę prawą nogą, a lewa chodzi do tyłu.  Ruch to zdrowie, wszyscy to wiedzą. A, no i o mało co nie usiadłam na żmiji, co szkoda, że nie usiadłam, bo nie każdy może się pochwalić tym, że usiadł na żmiji. 

image (4) image (7) image (3) BeFunky_DSC_0550.jpg

Zaś z okazji prima aprilisu sprzedałam współpracownikowi informację, że złożyłam wymówienie i oto radośnie zostawiam go z całym bajzlem. Tak się nakręciłam łżąc z przejęciem w żywe oczy, że sama uwierzyłam w to co mówię i poczułam się rewelacyjnie. Niestety na drugi dzień musiałam się poinformować, że to jednak żart był taki, i  bardzo to przeżyłam.

I jeszcze zaczęłam pić na śniadanie smoothie ze szpinaku, i zaprawdę powiadam ci, jeśli też ci się to zdarza, koniecznie patrz w lustro zanim wyjdziesz z domu; w przeciwnym razie może się okazać, że wyglądasz jak ktoś, kto właśnie dokonał czynności lubieżnej na specyficznym fragmencie zielonego ufoludka.

BeFunky_DSC_0595.jpg

 Z kronikarskiego obowiązku zapodaję, że Szmaragdowe Jezioro jest do znalezienia w okolicach Port Talbot w południowej Walii; jakby ktoś chciał namiary, to chętnie wyślę na maila. I sorry za chaos tego wpisu. Mamy smog, przecież mówię.

No i najważniejsze: sezon na zimną shandy przywracającą pracę serca i krążenie w zmachanych nogach wędrowców uznajemy za otwarty. Ta-dah!

image

 

 

 

i znów wędrujemy ciepłą ziemią

image

Bywa różnie, co nie. Czasem trzeba wyławiać zirytowanego robala z herbaty. Tłumaczyć  zmęczonym nogom, że tu się nie ma co opierdalać, trzech latek nie mają, na rączki nie wezmę i nie, loda też nie kupimy. Czasem gałęź wyglądająca na pewniaka pęknie ci w dłoni i zjedziesz na dupsku kilka metrów w dół pagórka, ratując przede wszystkim jezusmaria! aparat; siłą rzeczy tu i ówdzie pojawi się siniak. Wdepniesz po kolano w sprytnie zakamuflowaną błotnistą maź. Te kilka mikrych niedogodności nie ma jednak znaczenia wobec tego, że przypadkiem wejdziesz do lasu akurat w tym miejscu, w którym ktoś zgubił szmaragdowe jeziorko z wodospadem i mini tamą. Napatoczysz się na polankę czerwoną od poziomek, zza krzaka skoczy ci do gardła wzruszeniem pole niebieskich dzwonków. Staniesz, co prawda tylko na sekundę, ale jednak, oko w oko z sarną. Na ramieniu usiądzie ci motyl. Ptaszory wczoraj dostały wiosennej głupawki; niesamowite operowe trele cichły tylko wtedy, kiedy z nieba dolatywał charakterystyczny odgłos polującej pustułki czy tam innego sokoła.

image

image

Mam szczęście, bo mieszkam praktycznie u wylotu kilku dolin, mój dom otaczają wzgórza. Brzmi to lepiej niż wygląda, głównie dlatego, że cały widok zasłaniają mi zaborczo drzewa, a od frontu mam główną drogę przelotową przez gęsto zamieszkałą Llynfi Valley. Ale wystaczy przejść na drugą stronę ulicy i jestem w lesie, mam do wyboru dwa rezerwaty oraz nieskończoną ilość przypadkowych ścieżek, na których tylko z rzadka można spotkać inną żywą duszę. Podjadę pięć minut wozem i mogę godzinami szlajać się po piaszczystych szlakach szczytami wzgórz. W dzień taki jak wczoraj, ze słońcem na twarzy, bryzą we włosach i gupią radością w sercu człowiek czuje się zupełnie jakby pojechał sobie gdzieś na fajne wakacje. Odrestaurowany, otrzepany z pajęczyn. Czasem mówię do Boskiego, który przecież nie ma pojęcia o tych sprawach, że o, tu to zupełnie jak w Bieszczadach, albo w Beskidach. Może mniej koloru, albo po prostu inny rodzaj koloru. Dla mnie najważniejszym zmysłem do przywoływania dobrych wspomnień jest zapach, i jak tak pachnie latem, słońcem i sosnami, to natychmiast przenoszę się na wakacje do babci, mam 10 lat i zaraz dostanę kogielmogiel. Z kakałem.

image image

Spacerując po Walii rozumiem, dlaczego Tolkien ukochał sobie ten kraj i czerpał z niego tyle inspiracji w swoich książkach o Śródziemiu. W lasach często się natykam na ten specyficzny walijski mix przyrody i postindustrialu, jakieś porośnięte mchem schody do nikąd, fragmenty starych ceglanych murów, elementy konstrukcji przemysłowych zarośnięte krzakami, rozpadajacy się budynek, wszystko to stwarza atmosferę w której łatwo dać się ponieść fantazji, i wyobrazić sobie, jak wiele księżyców temu Elfy opuszczały tę krainę udając się do Białej Przystani, a ich eleganckie pałace rujnował upływ czasu i siła natury.

image

image

image

Tak więc, mili i drodzy, czy w Walii, czy gdziekolwiek indziej, idźcie i szwędajcie się wszyscy, bo nie ma to jak się zmęczyć, naładować akumulatory, przy okazji odkryć coś, co jest niewidoczne dla większości, zapomniane. I zawsze noście ze sobą termos z herbatą, choćby po to, żeby podtopić robala. Nie lubimy robala. Wszystko ci w ogrodzie zeżre, tylko chwasta nie ruszy. Zaraza i skaranieboskie, pani.

image

w poszukiwaniu rzekomej Twmpy

DSC_0566

Jakiś czas temu kol. Zwierz wjechał mi na ambicję niejaką Twmpą (czyt. tumpą), rzekomą górą, w dodatku posiadającą angielską nazwę Lord Hereford’s knob – nie będę tłumaczyć, bo to porządny blog jest, a nawet wręcz przeciwnie. Poruszona istnieniem czegoś o tak sympatycznej nazwie oczywiście wyprawiłam się na poszukiwania. Niestety nie wiem, czy i co ostatecznie znalazłam, bo sprawy się skomplikowały, głownie na skutek zaufania nieaktualnej stronie internetowej i jakże przytomnemu zostawieniu mapy okolicy w domu. Typowe.

Nie mogę więc potwierdzić ani zaprzeczyć istnieniu rzekomej góry Twmpy; ale mogę udzielić kilku dobrych rad, zwłaszcza jednej: w górach warto się trzymać szlaków, bo jak olejesz szlaki to utkwisz po pachy w pokrzywach, albo w żlebie popylającego strumienia; pogoda się zacznie zmieniać i nagle zdasz sobie sprawę, że właśnie zrobiłeś to wszystko, o co zawsze apelują ratownicy, żeby nie robić w górach. Ale może się też szczęśliwie zdarzyć tak, że podła pogoda tylko postraszy i sobie pójdzie dokąd tam sobie chodzą podłe pogody (najczęściej Bridgend), a ty usiądziesz na prawieszczycie z widokiem na zieloną dolinę, w ciszy absolutnej, którą będą przerywać tylko krzyki jastrzębi polujących nad polami gdzieś tam w dole; jak będziesz miał szczęście, to jastrząb uniesie się na fali powietrznej i zawiśnie tuż naprzeciw twojego nosa, i tak sobie pobędziecie przez kilka bezcennych chwil, jastrząb, ty i przestrzeń.

DSC_0581

Potem możesz zejść z prawieszczytu metodą wielokrotnego trespassingu przez pola, łąki i płoty, wliczając te z drutu kolczastego, i pochwalić się, gdzie to siedziałeś godzinę i szęść hektarów pokrzyw temu.

DSC_0585

Gdyby ktoś chciał poprzedzierać się przez te pokrzywy bez gwarancji interakcji z knobem lorda Hereforda, to uprzejmie podaję, że można zaparkować w wiesiuniu Capel-Y-Ffin. Główną atrakcją wiesiunia jest przytulny mikrokościółek, służący wszystkim spragnionym chwili zadumy nad występną naturą pokus, np. pobliskiego pubu oferującego całkiem szeroką gamę deserów, odstąp szatanie. W Górach Czarnych można generalnie znaleźć wiele sympatycznych kościółków, o czym już kiedyś pisałam tu.

DSC_0493

Gdyby ktoś chciał wybrać się w te okolice po raz pierwszy, to w sumie najlepiej chyba zakotwiczyć przy Llanthony Priory, malowniczych ruinach opactwa, stanowiących dobry punkt wyjściowy do wędrówek. A poza tym można po opactwowych ruinach połazić za darmo (to lubimy) oraz posiadają one karcmę w stareńkiej piwnicy, w której można, zapewne śladem niegdyś zamieszkujących opactwo Augustynów, wypić miłą sercu zimną shandy, tudzież wrzucić coś z frytkami (też lubimy, może nawet jeszcze bardziej).

DSC_0610

k

Warto poświęcić trochę czasu na eksplorację Gór Czarnych bo skrywają w sobie różne skarby. Idzie złota jesień, dobry czas na wędrówki. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na jesieni pokrzywom spada poziom agresji.

I jeszcze gdzie tego dobra szukać, oto mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google (kliknij to się powiększy):

mapka

I już.

kampingujemy

DSC_0076

Kamping w Rosebush w Mynydd Preseli jest kampingiem Tylko Dla Dorosłych. Czekaj, stój, gdzie lecisz. Nie chodzi o to, że robi się na nim jawnie Te Rzeczy, które zwykle robią dorośli (praca, rachunki, mycie naczyń, wkurw na skarpety wciśnięte za sofę itp), ale o to, że obowiązuje tam zakaz wwozu dzieci. Zakaz ustanowił pan Williams, lat 80, właściciel, woźny, sklepowy i gawędziarz w jednym. Pan Williams, jak przystało na właściciela pola namiotowego, nie lubi namiotów i robi co może, żeby cię zniechęcić do przyjazdu i pogwałcenia twoim niegodnym przybytkiem jego, pana Williamsa, wypieszczonej trawki. Ja tam się nie znam na biznesie, więc nie twierdzę, że jest w tym coś dziwnego, ale jednakowoż jakoś tego, nieprawdaż..?

Anyway, jak już przeskoczysz wszystkie kłody rzucane ci pod nogi (turniej futbolowy cały weekend? Nie ma sprawy, w nogę gram od kołyski. Boniek, Lato, słyszał pan? Ogólnokrajowa konwencja sprzedawców pras hydraulicznych w sobotę? Fantastycznie, właśnie myślę o zmianie zawodu), kamping w Rosebush okazuje się sielanką. Blok prysznicowo-kiblowy jest co prawda w wieku pana Williamsa; wrzuca się 20p i przez 8 minut spada akurat tyle wody, żebyś wiedział, że nie trafiłeś przez pomyłkę np. do biblioteki, ale możesz to spokojnie zakwalifikować jako część przygody. Lokalizacja jest piękna, kamping cichusi, a meszki i komary ze stawu szczerze złaknione kontaktu z człowiekiem. Łańcuszek górski Preseli rozpościera się u twoich stóp. Pan Williams szybko godzi się z faktem, że jednak przyjechałeś, i zmienia się w urocze walijskie gawędzidło. No i za płotem jest pub, co też ważne jest i lubimy.

DSC_0017

Równie jak meszka, złakniony kontaktu z ludźmi był Profesor z namiotu obok. Profesor ma wiele teorii i chętnie się nimi dzieli; argumentacja jest szeroka i zahacza o wszystkie znane ludzkości mity, systemy religijne i teorie naukowe. System łowiecki Profesora jest sprytny: zasadza się w cieniu namiotu i ‘spontanicznie’ wyskakuje na ofiarę próbującą przemknąć cichcem obok w drodze z kibelka; usidla ją w pełnym słońcu i w porze karmiernia meszek, czyli kiedy jest najbardziej osłabiona, i wbija w nią kły wiedzy. Nie można po prostu uciec zarzucajac byle wymówkę, bo Profesor nie zostawia przerw między wyrazami. Nawet jęk się nie wciśnie. Plus, Profesor to niestety miły człowiek. Książkę pisze, o.

Gdyby któraś z ofiar doznała samozapłonu z wyczerpania i przegrzania podczas prelekcji, zawsze można liczyć na ultranowoczesny system przeciwpożarowy:

DSC_0142

Bonusy. W nocy coś żuje namiot. Nie wychodzę, zapomnij. Sam se kurde idź. Druga w nocy, pobudka na siku; na zewnątrz niebo ze wszystkimi galaktykami wspiera się na dachu namiotu. Cudo.

DSC_0127 DSC_0123

Gdyby ktoś chciał podroczyć się z panem Williamsem w kwestii tymczasowego zagospodarowania kawałka jego wypieszczonej trawki, prosze bardzo, oto namiary. Więcej o Preseli Hills do znalezienia w poprzednim wpisie.

Poza tym, w UK trwa pierwsze od 5 lat lato. To lubimy, niezmiernie.

I co nie wleze, ja kurde nie wleze??

DSC_0069

masz doła? wleź na górę.

DSC_0267

Jak tylko nie leje, to w Walii można robić fajne rzeczy. Można pojechać do wodospadów Blaen-Y-Glyn, przedzierać się przez las pełen pospadanych drzew i podejrzanych trzasków i wpaść lewą nogą do lodowatej wody; tachać cały sprzęt do herbaty w plecaku, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że torebki od herbaty zostały w kuchni na stole. Pić z obrzydzeniem ciepławą wodę z mlekiem i cukrem i kłócić się, czyja to do chuja wafla wina; przy okazji wypominać sobie wszystkie zapomniane torebki od wszystkich zapomnianych herbat świata od zarania dziejów.

DSC_0148

Potem można siedzieć w kafei, odmrażać się zupą ze stiltona i kalafiora, błogosławiąc Panią Zupową, a na deser wreszcie wypić herbatę z filiżanki w różyczki bone china (nie mylić z made in china) zaparzoną z prawdziwych liści, we prawdziwym dzbanku.

DSC_0188

A  potem stanąć u podnóża góry Craig-Y-Fan Ddu z zamiarem Zdobycia, nie zważając na już nieco sflaczały Zapał; wyglądać przy tym jak prawdziwa La Faszynista, albo skrzyżowanie rybaka z krabem polarnym.

tam sie wlazlo

Potem wwlec się na Górę przy pomocy siły woli już prawie umierając z wycieńczenia i natychmiast odzyskać ostrość umysłu i sprężystość kroku na skutek temperatury sub-zero i arktycznego wiatru; pospiesznie zniknąć za horyzontem.

stuarcik

Potem wrócić, znaleźć metr kwadratowy wolny od wiatru, zmieszać miękkość podłoża torfowego z chrupotem zmrożonych traw, ciszą i przestrzenią i odnaleźć spokój ducha, który gdzieś tu właśnie sobie wymościł gniazdko razem z duchem Gretowym i kurczyli się ze zgryzoty i zimna od paru miesięcy.

DSC_0285
W drodze powrotnej jeszcze można przeganiać z drogi nieprzesadnie mądre kuce, które przelazły przez płot i nie umieją przeleźć z powrotem; do kobiet w wielkich gumowych spodniach mają stosunek ostrożny; co jest poniekąd zrozumiałe i prawie nie chowam urazy.

DSC_0209

I jeszcze parę innych fajnych rzeczy można robić w Walii, tylko trzeba się ruszyć z domu.

I jeszcze chciałam powiedzieć, że to bardzo smutne, że nasi alpiniści znowu zginęli w górach; ale z drugiej strony jak umierać alpiniście, jak nie na Górze?

Powiedz stary gdzieś ty był..

.. przez okrągły rok – pewnie świat nie szczędził ci zmartwień ani trosk. I choć grałeś, nie dał los tych najlepszych kart – siadaj! może byś coś zjadł? (byle nie na stacji serwisowej w Reading). Tak mi się przypomniało. Jak na blog turystyczny o Walii, to w ostatnim roku bardzo się zaniedbałam. Czasu mam mniej, więcej rzeczonych trosk, i przez ostatnie lato głównie lało; nie wspominając o fakcie, że już prawie wszędzie byłam:>

Czas się trochę poszerzyć (metaforycznie). Zaczęłam prowadzić siostrzany blog po angielsku, ot, żeby sobie poćwiczyć czasy zaprzeszłe i tryby przypuszczające; przypuszczające głównie, i słusznie, że się na nich kompletnie nie znam. A także dla kasy. Albowiem dobra wieść jest taka, że mam tony materiału, wystarczy wrzucić niniejszy blog w google translatora, dodać coś niepoprawnego politycznie, coś o imigrantach i zasiłkach, a szybko zostanę Wydarzeniem Medialnym na Wyspach. And that’s ok, bo ja jestem gotowa na sławę i kasę. Mam już nawet zestaw kompromitujących mnie materiałów do przypadkowego wycieknięcia do sieci gdy pierwsza fala popularności zacznie opadać. Wybrałam już też nowy samochód, nic wielkiego, bo po co to się zaraz afiszować:

db5-side

Jakby kto miał ochotę też sobie poćwiczyć tryby, to zapraszam na annainwales.

Tymczasem..

w drogę, już najwyższy czas. Przewietrzyć zapleśniałe od ciągłego deszczu mózgi. Jest taka droga, którą lubię nawet bardziej od opisywanej już kiedyś A470. Jest z resztą jej odnogą i zaczyna się w okolicy zbiorników wodnych w Brecon Beacons, o tu (kliknij, żeby powiększyć):

mapka

Dziękujemy ci google za te hojne mapy, które z twojej dobroci oglądać możemy. Jak już się znajdziesz w tej lokalizacji, to trzeba sobie pojechać w górę na Hirwaun właśnie drogą A4059.

road

Dalej to będzie już tak:

dzikie kunie

DSC_0426

przestrzeń

9

owłosieni bajkerzy

12

typowe południowowalijskie miasteczka w Dolinach

15

dziecioki z lodami w typowych miasteczkach w Dolinach

DSC_0453

I więcej. Bardzo przyjemna trasa, zwłaszcza, jak się w jedną stronę pojedzie A470 a wróci właśnie A4059. Szczególnie teraz, bo tu i ówdzie może nawet zalegać śnieg (ostatecznie to góry, chociaż niewysokie) i zaraz krajobraz wygląda jakoś szlachetniej.  Na owce uważać, bo się lubią pałętać po asfalcie, bez żadnego szaconku dla ruchu zmotoryzowanego.

To jedziesz.

Jezu, ale ja się wcale nie chwaliłam! Ranyboskie, jak mogłam zapomnieć. Po sześciu latach bezowocnego uganiania się po rezerwatach w pogoni za tym, co zdążyłam już przyjąć za stworzenie mityczne, ustrzeliłam zimoroda (kingfisher). Siedział jak byk, tuż przed moimi oczami, przez 10 minut; zapomniałam oddychać. Prawdziwy taki, cudeńko, niunieczek prześliczny anusiny, ciapulek kochaniunienieczki, ptasiuń cichusi, moja lulajże perełeczka:

KING

Jeszcze tylko ta sława i kasa, i jestem spełniona.

bądźmy poważni

 

Nie mogę nic napisać, bo mam pełne ręce roboty:

Rachunki do płacenia, rachunki do wyrównywania:

Polycjant w Anglii potraktował niewidomego z laską paralizatorem, bo myślał, że laska to miecz samurajski.

Jeden polityk też w Anglii musiał ustąpić ze stanowiska, bo nazwał polycjanta plebsem.

Kręci się, panie, panowie.

Przekręty się zdarzają:

Najważniejsze to nie dać się rolować:

i stać pewnie na własnych nogach:

A poza tym, to do życia trzeba podchodzić poważnie, zawsze powtarzam.

 

hit the road jack

Wyobraź sobie, że mkniesz czerwonym Mustangiem bezkresną amerykańską autostradą w promieniach zachodzącego słońca, wzdłuż oceanu i z Wylaszczoną/Tojbojem u boku. W radiu Bruce Springsteen; Wylaszczona/Tojboj gapią się na ciebie z uwielbieniem. Ciepła letnia bryza owiewa twarze; Wylaszczonej zwiewa z głowy jedwabną chustkę i wkręca w szprychy przypadkowo przejeżdżającego teksańskiego cyklisty, który ląduje w rowie; Tojboj sugeruje krótką regeneracyjną przerwę w mijanym motelu. Prawie wierzysz, że ona nie jest z tobą dla kasy. Prawie wierzysz, że on nie jest wcale 16 lat młodszy.

Wyobraziłeś/aś sobie?

No to teraz zapomnij o tym wszystkim, bo wjeżdżasz do Walii.

Prawdopodobnie pada. Słońce uznało, że chrzani, w taką pogodę nie wychodzi. Krajobraz jest momentami niemal marsjański; wyłysiałe pola i góry okraszają jedynie stada owiec; z rzadka przebiegnie stadko dzikich koni. Ponurawo. Szczyty pagórków spowij zimna mgła. Wylaszczona rzuca ci spojrzenie z kategorii chyba żartujesz frajerze i wsiada na prom do Ameryki ze świeżo poznanym Jankesem. Tojboj pakuje tornister i wraca do liceum.

Ich strata. Bo jak już przestanie padać, a jeszcze wyjdzie słońce, to trudno o ładniejszą drogę. Poznaj A470, ikonę walijskich dróg.  Fragment pomiędzy Cardiff a Brecon.

Idealna trasa na niedzielny wypad żeby przewietrzyć wóz. Można połączyć z wspinaczką po górach albo herbatą z ciachem w parku narodowym. I od razu jakoś tak fajnie jest.

 

Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch!

Od razu chcę wyjaśnić: nie ma powodu do niepokoju. Wszyscy zdrowi. Zwłaszcza red. Jakubek, który co prawda upiekł jedenaście mufinów będąc na diecie, ale upiekł z mąki razowej, więc się nie liczy, nie? Poza tym miał ważny powód, bo odniósł kolejne zwycięstwo w walce z opresją wydobywając klienta z rodziną z dna rozpaczy finansowej, które to dno klient osiągnął na skutek tradycyjnego zlewactwa ze strony lokalnej beneficiarni oraz tradycyjnie niekompetentnej porady ze strony zaprzyjaźnionych z klientem ziomów.  Nikt mi nie wmówi, że to nie jest wystarczające usprawiedliwienie dla 11 mufinów, nawet bananowo-orzechowych.

Tak więc, jesteśmy wszyscy  jak najbardziej przy zdrowych zmysłach i tytuł wpisu, nie mieszczący się w przeglądarce, nie jest objawem zmurszenia mózgów na skutek ciągłych opadów.

Gdybym miała sporządzić listę widoków, które najskuteczniej zaparły mi dech w piersiach w skali walijskiej, a może i szerszej, to widok z kolumny jednego markiza na wyspie Anglesey w północnej Walii uplasowałby się spokojnie w pierwszej trójce. Zdjęcia nie wyszły jakieś rewelacyjne, zresztą byłam zajęta kręceniem filmu, który zresztą natychmiast mi się skasował, ale możesz mi spokojnie wierzyć na słowo. Wdrapujesz się na tę kolumnę jakiś czas, to prawda (ma 27m), i jest nawet trochę klaustrofobicznie, ale jak się wdrapiesz, i jeszcze jak akurat świeci słońce, to krajobraz rozpostarty przed twoimi oczami zwala z nóg; żadne zdjęcie tego nie odda.

Góry w tle to park narodowy Snowdonia, cieśnina poniżej nazywa się Menai. Most na zdjęciu na samej górze nazywa się również Menai, i jest jednym z najsłynniejszych i najłatwiej rozpoznawalnych w kraju. Drugi słynny most, którego tu nie widać, nazywa się Britannia; oba łączą Anglesey ze stałym lądem.

Z czego jeszcze jest znane Anglesey? 70% mieszkańców mówi po walijsku (!). Książę William stacjonuje tam sobie ze swoim helikopterem ratunkowym (to miło, że chłop sam zarabia na żony waciki). Mają tam ciężkie acz niezwykle malownicze zimy. I miasteczko o najdłuższej nazwie w Europie, i tu wyjaśnia się zagadka psychodelicznego tytułu.

Miasteczko, litościwie zwane w skrócie Llanfair PG, jest przyjemne, ale bez rewelacji; to nazwa jest magnesem na turystów, co jest poniekąd zrozumiałe.

Na Anglesey spędziłam tylko kilka godzin kilka lat temu, to zdecydowanie za mało; chętnie tam kiedyś wrócę. Polecam z czystym sumieniem wszystkim tuptusiom obieżyświatom.

Red. Jakubek zaś poleca co innego, bo ma inne priorytety.

 

to był dobry dzień

Piszę, bo dzisiaj był dobry dzień i chciałabym sobie go zapamiętac. Świeciło słońce (!), było ciepło i pojechałam w góry. Górki. Pagórki. Czyli znowu Brecon Beacons, gdzie można oddychac przestrzenią i cieszyc oko widokami. Dzisiaj mi się trochę przypomniało, że lubię Walię, i że czasem daje się życ w tej Krainie Deszczowców; chociaż wskaźniki, statystyki oraz prognozy często temu przeczą.

Zapraszam wszystkich z okolicy na jesienny relaks aktywny dla podładowania akumulatorów. Nie będzie ani ciężko, ani szczególnie pod górkę. Ale będzie ładnie. I cicho. Park narodowy Brecon Beacons jest obecnie moją ulubionym miejscem spacerowym; jest rozległy i zróżnicowany, i mieści w sobie góry, szlaki na każdą kondycję, dzikie pustkowia, wodospady, koślawe kościółki, rwące rzeki, ciacha z kremem w centrach informacji turystycznej i dużo innych rzeczy. Kto ma ochotę poczytac więcej, niech sobie zerknie na kategorię Brecon Beacons i Walia środkowa, dużo już pisałam o tej okolicy. Według mnie jest warta każdych pieniędzy wydanych na dojazd (czasem parking, i zazwyczaj ciacho).

Gdzie dokładnie jesteśmy: miejscowośc nazywa się Libanus i znajduje się o kilka mil od Brecon. Należy się kierowac na National Park Visitor Centre. Parking kosztuje 2.00 za 2 godziny albo 2.50 za cały dzień. Za parkingiem rozchodzi się w różnych kierunkach kilka ścieżek; dobry górski but to podstawa, a i kalosz nie hańba, bo bywa mokro.

A jak już się utrudzisz tym aktywnym relaksowaniem, to wróc do centrum, usiądź przy kawiarnianym stoliku i pozwól sobie na małe conieco:

Np. cream tea:

Albo ciasto marchewkowe do spółki z ptaszorem:

Ceny w kawiarni są nieco powyżej przeciętnych, ale ostatecznie każdy grosz idzie na utrzymanie centrum oraz parku i skoro całe to krajobrazowe dobro jest dla nas za darmo, to chyba możemy od czasu do czasu wypic herbatkę za 1.50 lub kawkę za 1.60.

A potem możesz sobie znowu pójśc np. w drugą stronę, albo jeszcze raz w tą samą. I znowu wrócic na herbatę. Prawda, że brzmi całkiem do rzeczy..?

Wspominałam, że to był dobry dzień? No.

I jeszcze chciałam zapytac, dlaczego prawie nikt nic nie pisze? Co ja mam, kurde, czytac? Do roboty, towarzysze. 5 czy 6 blogów wysycha w sieci na wiór. Dawac mi te okruchy dni, karmic mnie.

krótko, pani

Redakcja nie ma czasu, bo ma do zapłacenia kilka rachunków i ostro priorytetyzuje, więc dzisiaj tylko fotka, oaza spokoju, zen wcielone, czyli wieczór nad jeziorem Talybont (zwanym przez niektórych obcesowo zbiornikiem wody pitnej) w Parku Narodowym Brecon Beacons.  Tymczasem pozdrawiam bardzo serdecznie i polecam jeździc i odkrywac ile się da, nie zważając na to, że z zimna kurczą się palce u stóp, bo żyje się raz, i za chwilę będziemy mieli po 96 lat. I dupa.

Podaję również do publicznej, bądź co bądź, wiadomości, że od dzisiaj radośnie wprowadzam na blogasku kategorię tani sentyment, prowadzoną przez red. Jakubka. W tym tygodniu red. Jakubek poleca RANYBOSKIE i mówi, że na samo wspomnienie bolą go pośladki, lecz jakiż słodki jest to ból.

o morderstwie z wielokrotnym użyciem topora, powrocie do dzieciństwa i zardzewiałych łydkach

Na tej całej emigracji to musi człowiek szczególnie dbać o ętelekt, bo nikt za niego nie zadba, ani pani w szkole, ani ksiondz na ambonie, ani przystojny pan w bibliotece (zawsze we wdzięcznej pamięci za wsparcie dobrym słowem w udręce przedzierania się przez gramatykę porównawczą języków słowiańskich) – no nikt. A przecież taki ętelekt to jest człowiekowi potrzebny. Postanowiłam więc dbać i nabyłam drogą kupna kilka acydzieł klasyki światowej, które to każdy szanujacy się ętelektualista powinien przeczytać, a często jakoś nie ma czasu, zajęty Prawdziwym Życiem, lub przeczytał za młodu, ale nie zrozumiał (bądźmy szczerzy, do pewnych dzieł trzeba po prostu dorosnąć). Klasykę nabyłam bardzo tanio (to lubimy) w sklepach charytatywnych; jest napisana w moim nowym języku, co zwykle wywołuje ból zębów, ale o dziwo tym razem nie. W kolejności przypadkowej na mojej półce pojawiły się więc (drżyjcie):

1)  Alicja w krainie czarów 2) Kubuś Puchatek 3) Bracia Lwie Serce 4) Czarnoksiężnik z krainy Oz 5) Ania z Zielonego Wzgórza

Jestem zbudowana zaskakującą łatwością obcowania z arcydziełami literatury światowej.  Taki np. Czarnoksiężnik z Oz. Jak na prawdziwą klasykę przystało, wszystko jest jasne, dobro walczy ze złem i zawsze wygrywa, a walczy np. za pomocą Blaszanego Drwala, który masakruje toporem 40 Strasznych Wilków. Okropnie się przestraszyłam, zupełnie odwrotnie niż kiedy czytałam o tym jako mała dziewczynka. No ale mówię, do klasyki trzeba dorosnąć.

Jak już dbamy o ętelekt, to jeszcze zadbajmy i o kondycję. W góry, panie, w góry.

Na przekór syberyjskim wichrom, własnym łydkom, szlochającym w skarpetę „wtf..?!’ oraz megaczkawce z przegrzania, zdobyłam, jak obiecałam, szczyt o wdzięcznej nazwie Corn Du w parku narodowym Brecon Beacons. Jakieś 860 m ponad poziom morza. Serdecznie polecam, jakby nic lepszego nie było akurat w telewizorze.

Pa.

O społecznych skutkach picia wódki oraz zimie w Brecon Beacons

W kwestii górskiej, ludzie zasadniczo i generalnie dzielą się na dwie grupy wyznaniowe: pierwsza wyznaje podejście praktyczne, w sensie dosłownym, popełniając wielogodzinne wędrówki choćby i z gorączką (pozdrawiam), a druga podchodzi bardziej teoretycznie, robiąc zdjęcia z parkingu i retuszując toj-toja i budę z hamburgerami w fotoszopie, jak ja. Oto jednak wczoraj, co zapodaję z dumą, przekroczyłam, delikatnie i na wszelki wypadek tylko jedną nogą, granicę międzygrupową. Mały Krok dla mnie, wielki dla ludzkości, czy tam na odwrót; przede wszystkim jednak był to Krok mokry, bo z braku odpowiednich butów musiałam polegać na starych adidasach z systemem wentylacji w postaci materiału z dziurami, przez który radośnie wpłynęło do moich skarpet dwa kilo śniegu. Przekraczanie granicy odbyło się u podnóża Pen y Fan, niezwykle przystojnej górki w parku narodowym Brecon Beacons, o, tej:

Śnieg, tak, właśnie. Dopiero co narzekałam, że go u nas nie ma, ale wystarczyło pojechać kilkanaście mil na północ i już można było sympatycznie wdepnąć sobie po kolano.

O Brecon Beacons pisałam już mnóstwo na tym blogu; to musi być miłość, panie. Było o wodospadach, pasemkach górskich, zapomnianych wioseczkach; teraz czas zrobić wysiłek, wyleźć z samochodu i wspiąć się do góry. Spacer do szczytu Pen y Fan (886 m npm) jest dość długi i może być męczący dla tych bez kondycji, chociaż różnice wzniesień następują względnie łagodnie (z wyjątkiem podejścia na sam szczyt). Uwaga, może być ślisko. Szlak jest bardzo ładny widokowo i jest jednym z najbardziej kochanych przez wyznawców praktycznych. Dla ambicjuszy i zaliczaczy: Pen y Fan jest najwyższym szczytem w Południowej Walii. Oto mapka orientacyjna by google; jeśli jedziesz z południa drogą A470, po lewej będziesz miał kilka malowniczych zbiorników wodnych zwanych elegancko reservoirs (też warto się zatrzymać) i tuż za nimi, też po lewej, spory bezpłatny parking z zainstalowaną na stałe zieloną budą z hamburgerami.

Szlak rozpoczyna się po drugiej stronie drogi, tuż koło krwistoczerwonej budki telefonicznej i takiego jednego dużego budynku, co nie jest do końca jasne, co w nim jest, ale coś canolfan i coś arms i że to coś ma charakter raczej edukacyjny, a nie jest pubem, jak głosi pogłoska i jak ma prawo oczekiwać każdy szanujący się zmarznięty wędrowiec górski.

Dookoła jest całkiem sporo szlaków do wyboru, ja na razie przeszłam ten jeden. Tzn. prawie przeszłam, nie do końcowego końca, ale się nie przyznam, ostatecznie kiedyś przejdę, a to prawie to samo, nie? No.

Wszysko ładnie-pięknie, ale muszę jednak przestrzec: na szlaku, niestety, można spotkać się z różnego rodzaju agresywnym zachowaniem, a nawet aktami przemocy, wymierzonymi głównie w stateczne bezbronne kobiety w średnim wieku, którymi nie jestem. Oto dowód:

Na deserek po jakże owocnym we wrażenia estetyczne i stany podzawałowe dniu poleca się wspomniane wyżej reservoirs, najzupełniej nizinne, które obecnie prezentują się o tak:

i tak:

Cudo, panie. Jak ja lubię tę Walię, no.

A co tam ostatnio słychać w lokalnej społeczności? Jak podają dobrze poinformowane źródła, podczas dyskusji towarzyszącej konsumpcji napoju wysoko oprocentowanego w lokalu użytkowym z wyszynkiem o nazwie Wielki Przypływ (kat.D), obywatelka Macy C., pracownica niskiego szczebla administracji państwowej, wyprowadziła argument nokautujący w twarz obywatelki Marthy W., obecnie niezatrudnionej, również zaangażowanej w dyskusję. Po dojściu do siebie Martha W. postanowiła przedstawić swoje kontrargumenty w rozszerzonym spectrum; w rezultacie lokal użytkowy Wielki Przypływ zabronił obu paniom wstępu na swój teren dożywotnio i kategorycznie.

Natomiast Goniec B-dzki podaje, że obywatelka Lyndsey A., z zawodu pielęgniarka i matka dwojga, ukarana została przez sąd mandatem za wykrzykiwanie obelżywych uwag w kierunku bramkarza lokalu nocnego o charakterze dyskotekowym. Według świadków zajścia, pani A. poinformowała bramkarza, że jest czarny i ma się niezwłocznie odfakować z jej kraju; przybyłym na miejsce funkcjonariuszom policji wyjaśniła, że przecież nie można pozwolić, żeby tacy ludzie szargali symbole narodowe. O co dokładnie chodziło pani A. nie wiadomo, gdyż była pod wpływem na tyle znacznym, że po wytrzeźwieniu nie tylko nie pamiętała co wykrzykiwała, ale nawet, że w ogóle wykrzykiwała; tym niemniej gorąco żałuje i obiecuje od tej pory spędzać sobotnie wieczory ze swoją schorowaną matką, oglądając telewizję komercyjną i pijąc kakao. Sąd nie wykazał zrozumienia dla skruchy i ukarał obywatelkę karą pienieżną znaczną.

Ochroniarz zaś oświadczył w sądzie, że był głęboko dotknięty postawą pani A., ale nie bał się, bo jest od niej wyższy.

Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.


o jesiennej sambie przed rozstaniem, Towy Valley i ciarach na plecach

Zwykle po prostu zielona, w listopadzie Walia przyobleka się pięknie w kolor. Koniecznie trzeba się gdzieś wybrać, poszukać tego koloru, póki pogoda nas jeszcze nie tłamsi zanadto. Np. wybrać się do Towy Valley, na północnej krawędzi parku narodowego Brecon Beacons (park narodowy polecam w całości, gdziekolwiek się ruszysz będzie pięknie). Mapka orientacyjna gdzie jesteśmy by google:

Jak się jedzie skąpo uczęszczanymi drogami Towy Valley jesienią, to się widzi takie między innymi okoliczności przyrody:

i takie – zdjęcie trzaśnięte z punktu widokowego Sugar Loaf, łatwo dostępnego z parkingu, z którego rozchodzi się kilka szlaków spacerowych. Prawie górskich, powiedzmy, wzgórzystych:

W mikro-miejscowości o przyjaznej obcokrajowcu nazwie Cynghordy znajduje się tycia stacja kolejowa, dosłownie tyle tego, ile widać na zdjęciu; jeden tor, cztery pociągi dziennie w dwie strony, i trzeba machać na pana pociągowego, żeby się zatrzymał, co poruszyło moją wyobraźnię.

Główną atrakcją w tej okolicy jest byczy prawie starożytny wiadukt, przez który można sobie przejechać pociągiem własnoręcznie zatrzymanym w Cynghordy, albo zobaczyć go z oddali, bo jest naprawdę byczy, chociaż mi udało się go przeoczyć. Szukałabym pewnie do tej pory, bo taka uparta jestem, ale kierowca mojego pojazdu mechanicznego, mając do wyboru prawie starożytny wiadukt i mecz rugby w pubie, nie pozostawił mi cienia wątpliwości co do swoich priorytetów. Może następnym razem. Poza tym w pubie w sympatycznym skądinąd Llandovry było nawet miło i trzaskał wesoło ogień w piecyku a obok mnie pan w koszulce narodowej krzyczał na telewizor i tłumaczył sędziemu jak komu dobremu, że jest niekompetentna świnia. Nie idzie ostatnio drużynie narodowej, nie idzie.

Jak już się jest w tamtej okolicy, to można sobie podskoczyć do bardzo sympatycznego miasteczka o dźwięcznej nazwie Llanwrtyd Wells. Zapamiętywanie walijskich nazw jest moim prywatnym wyzwaniem, któremu rzadko udaje mi się sprostać w pełni; zazwyczaj zapamiętuję połowicznie, np. w tym przypadku ‚chlan mrmrmrmr s’.  Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak na dużych rondach. Na własnym przykładzie wiem, że można po takim rondzie krażyć w kółko pięć minut, ku zdumieniu współkierowców, próbując skonfrontować rzeczywistość  z mapą – i polec. I wszystko to wina stukilometrowych nazw z masą spółgłosek o korzeniach celtyckich. Bardzo pięknych i malowniczych ale niezupełnie przyjaznych użytkownikowi zagranicznemu.

Co jeszcze, a, tak, ciary. W drodze powrotnej wzrok mój cokolwiek już zmęczony przykuł pewien przybytek rozpołożony malowniczo przy opustoszałej drodze; składał się z motelu, restauracji, stacji benzynowej i przyczepy jarmarcznej o charakterze hazardowym. Wszystko w ruinie, i z dumną informacją: otwarte cały rok.

Kilka lat temu musiał to być kwitnący biznes, a potem coś się stało, nie wiem, może ruch samochodowy zamarł bo w okolicy wybudowano inną drogę – teraz  jest to kompletne pustkowie bez życia, z wyjątkiem nielegalnych owiec. To lubimy. No to kręcę się to tu, to tam, na koniec wchodzę do kompletnie zrujnowanego budynku motelu. Wszędzie walają się kawałki ścian i deski otulone czule przez błotko i pajęczyny. tymczasem jakoś tak błyskawicznie zapada mrok i robi się dziwnie; dookoła panuje martwa cisza, powietrze dziwnie gęstnieje, czuje, jakby ktoś się na mnie gapił; Anglicy nazywają ten stan rzeczy creepy. Omiatam wzrokiem ściany.. co kurde, co..  zegar. Bieluśki, błyszczący i  – na chodzie. Co prawda, w czasie letnim, ale jednak.  Staje mi serce. Skądjakdlaczegoktopoco??? Moment jak z Hitchcocka, moja wyobraźnia osiąga nirwanę, nawiedzona egzaltacja twórcza spływa na mnie razem z zimnym potem. Celebruję moment.

Tymczasem kierowca mojego pojazdu mechanicznego wpada do środka, zocza zegar, mówi radośnie: o, zegar!, zdejmuje go ze ściany, przestawia na właściwy czas i odwiesza. No, mówi, teraz ok. A potem idzie gonić nielegalne owce, kompletnie, ale to kompletnie nieświadomy dramatu, który się przecież właśnie rozegrał.

No. To na koniec jeszcze taki ładny stareńki kawałek . Bajka, panie.