
W kwestii górskiej, ludzie zasadniczo i generalnie dzielą się na dwie grupy wyznaniowe: pierwsza wyznaje podejście praktyczne, w sensie dosłownym, popełniając wielogodzinne wędrówki choćby i z gorączką (pozdrawiam), a druga podchodzi bardziej teoretycznie, robiąc zdjęcia z parkingu i retuszując toj-toja i budę z hamburgerami w fotoszopie, jak ja. Oto jednak wczoraj, co zapodaję z dumą, przekroczyłam, delikatnie i na wszelki wypadek tylko jedną nogą, granicę międzygrupową. Mały Krok dla mnie, wielki dla ludzkości, czy tam na odwrót; przede wszystkim jednak był to Krok mokry, bo z braku odpowiednich butów musiałam polegać na starych adidasach z systemem wentylacji w postaci materiału z dziurami, przez który radośnie wpłynęło do moich skarpet dwa kilo śniegu. Przekraczanie granicy odbyło się u podnóża Pen y Fan, niezwykle przystojnej górki w parku narodowym Brecon Beacons, o, tej:

Śnieg, tak, właśnie. Dopiero co narzekałam, że go u nas nie ma, ale wystarczyło pojechać kilkanaście mil na północ i już można było sympatycznie wdepnąć sobie po kolano.

O Brecon Beacons pisałam już mnóstwo na tym blogu; to musi być miłość, panie. Było o wodospadach, pasemkach górskich, zapomnianych wioseczkach; teraz czas zrobić wysiłek, wyleźć z samochodu i wspiąć się do góry. Spacer do szczytu Pen y Fan (886 m npm) jest dość długi i może być męczący dla tych bez kondycji, chociaż różnice wzniesień następują względnie łagodnie (z wyjątkiem podejścia na sam szczyt). Uwaga, może być ślisko. Szlak jest bardzo ładny widokowo i jest jednym z najbardziej kochanych przez wyznawców praktycznych. Dla ambicjuszy i zaliczaczy: Pen y Fan jest najwyższym szczytem w Południowej Walii. Oto mapka orientacyjna by google; jeśli jedziesz z południa drogą A470, po lewej będziesz miał kilka malowniczych zbiorników wodnych zwanych elegancko reservoirs (też warto się zatrzymać) i tuż za nimi, też po lewej, spory bezpłatny parking z zainstalowaną na stałe zieloną budą z hamburgerami.

Szlak rozpoczyna się po drugiej stronie drogi, tuż koło krwistoczerwonej budki telefonicznej i takiego jednego dużego budynku, co nie jest do końca jasne, co w nim jest, ale coś canolfan i coś arms i że to coś ma charakter raczej edukacyjny, a nie jest pubem, jak głosi pogłoska i jak ma prawo oczekiwać każdy szanujący się zmarznięty wędrowiec górski.

Dookoła jest całkiem sporo szlaków do wyboru, ja na razie przeszłam ten jeden. Tzn. prawie przeszłam, nie do końcowego końca, ale się nie przyznam, ostatecznie kiedyś przejdę, a to prawie to samo, nie? No.

Wszysko ładnie-pięknie, ale muszę jednak przestrzec: na szlaku, niestety, można spotkać się z różnego rodzaju agresywnym zachowaniem, a nawet aktami przemocy, wymierzonymi głównie w stateczne bezbronne kobiety w średnim wieku, którymi nie jestem. Oto dowód:

Na deserek po jakże owocnym we wrażenia estetyczne i stany podzawałowe dniu poleca się wspomniane wyżej reservoirs, najzupełniej nizinne, które obecnie prezentują się o tak:

i tak:
Cudo, panie. Jak ja lubię tę Walię, no.
A co tam ostatnio słychać w lokalnej społeczności? Jak podają dobrze poinformowane źródła, podczas dyskusji towarzyszącej konsumpcji napoju wysoko oprocentowanego w lokalu użytkowym z wyszynkiem o nazwie Wielki Przypływ (kat.D), obywatelka Macy C., pracownica niskiego szczebla administracji państwowej, wyprowadziła argument nokautujący w twarz obywatelki Marthy W., obecnie niezatrudnionej, również zaangażowanej w dyskusję. Po dojściu do siebie Martha W. postanowiła przedstawić swoje kontrargumenty w rozszerzonym spectrum; w rezultacie lokal użytkowy Wielki Przypływ zabronił obu paniom wstępu na swój teren dożywotnio i kategorycznie.
Natomiast Goniec B-dzki podaje, że obywatelka Lyndsey A., z zawodu pielęgniarka i matka dwojga, ukarana została przez sąd mandatem za wykrzykiwanie obelżywych uwag w kierunku bramkarza lokalu nocnego o charakterze dyskotekowym. Według świadków zajścia, pani A. poinformowała bramkarza, że jest czarny i ma się niezwłocznie odfakować z jej kraju; przybyłym na miejsce funkcjonariuszom policji wyjaśniła, że przecież nie można pozwolić, żeby tacy ludzie szargali symbole narodowe. O co dokładnie chodziło pani A. nie wiadomo, gdyż była pod wpływem na tyle znacznym, że po wytrzeźwieniu nie tylko nie pamiętała co wykrzykiwała, ale nawet, że w ogóle wykrzykiwała; tym niemniej gorąco żałuje i obiecuje od tej pory spędzać sobotnie wieczory ze swoją schorowaną matką, oglądając telewizję komercyjną i pijąc kakao. Sąd nie wykazał zrozumienia dla skruchy i ukarał obywatelkę karą pienieżną znaczną.
Ochroniarz zaś oświadczył w sądzie, że był głęboko dotknięty postawą pani A., ale nie bał się, bo jest od niej wyższy.
Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…