zmiana wystroju wnętrza

DSC_0082

Na wstępie mojego listu chciałam bardzo serdecznie podziękować za wszystkie życzenia urodzinowe, zwłaszcze te wieszczące rychłą karierę, sławę i pieniądz. Teraz to już tylko siedzieć i czekać na pomyślny rozwój spraw. To siedzę i czekam.

W przerwach w siedzeniu i czekaniu słucham szumu morza za oknem małego hotelu w New Quai, w zachodniej Walii (Cardigan Bay). Bo czasem trzeba sobie po prostu pozwolić. Zmienić wystrój wnętrz. Odzyskać perspektywę. Złazić nogi w jakichś ładnych okolicznościach przyrody. Potem dalej sobie pozwalać. Np. na Eton Mess. Już ci wszystko ładnie opisuję, no więc bierzesz gigantyczną bezę, kruszysz, kroisz truskawki/maliny na drobne i na wszystko zarzucasz bitą śmietanę. Zraszasz kropelką soku z truskawek/malin. W prostocie przepisu tkwi jego absolutny geniusz.

Wimbledon-Eton-Mess1

goodtoknow.co.uk

To moja trzecia wizyta w zatoce Cardigan. Jest wiele fajnych rzeczy związnych z tą zatoką, np. delfiny, które najczęściej widać z brzegu na zasadzie: o, tam, tam, delfin, patrz, patrz, no kurde, przecież mówię tam, nie widzisz, a dupa, już odpłynał. Albo miniaturowe wioseczki z portami. Bardzo ładne, ale w trochę smutny sposób. Większość kolorowych cottages należy do ludzi, którzy mieszkają w Anglii i zjeżdżają do Cardigan Bay raz do roku, na wakacje; taki stan rzeczy sprawia, że poza sezonem wioski przypominają atrakcyjne wydmuszki, ładnie odmalowane i puste w środku. Ponieważ zainteresowanie winduje w górę ceny nieruchomości, lokalni mieszkańcy nie mogą sobie pozwolić na kupno domu w swojej wsi. Rolnicy nie mają komu sprzedawać produktów, z wyjątkiem sezonu turystycznego. Lokalne społeczności kurczą się i zanikają. W eterze wybrzeża dominują setki angielskich akcentów; tu i ówdzie ktoś jeszcze wywiesza walijską flagę, ale nie wiem, czy na znak rozpaczliwego buntu wobec zachodzących zmian, czy po prostu jako atrakcję turystyczną. Smutne. A przecież Walia zachodnia to język walijski na codzień i chyba najlepiej zachowana kultura ‚prawdziwych’ Walijczyków.

DSC_0260

Z drugiej strony, jak bym miała kasę to też bym sobie taki domek kupiła. Wprowadziłabym się na stałe i pisała mrożące krew w żyłach thrillery o falach rozbijających się o murek.

nk

DSC_0048

I jeszcze, gdyby ktoś szukał imienia dla wioski, którą właśnie buduje, albo np. dla dziecka, to może skorzystać z już istniejących wzorów walijskich, np. z mojego osobistego faworyta właśnie z okolic Cardigan Bay: PLWMP (czytaj: plump). Wyobraź sobie jak wołasz do dziecka w supermarkecie: odłóż zaraz tego lizaczka Plump, nie ma mowy, zjadłeś już 17, mamusia już nie ma pieniążków, wstawaj z podłogi, ja najmocniej panią przepraszam, zwykle nie pluje na obcych.. Plumpeczku, nie gryź pana, przepraszam, ja za wszystko zapłacę, ojezu, gdzie te pie… lizaki..

1

Cardigan Bay to piękne miejsce, idealne, żeby się troche zgubić i trochę znaleźć. Gorąco polaca się czynną eksplorację. I jeszcze orientacja w terenie, dzięki uprzejmości nieocenionych google maps:

mapka

A gdyby kogoś interesowało więcej, to TU jest moja poprzednia relacja z Cardigan Bay. Enjoy.

Plwmp.

 

o spacerach wybrzeżem, indian summer i głuchocie selektywnej

Idzie jesień, co można poznać głównie po tym, że wszystkie pająki z południowej Walii wprowadziły się do mojej łazienki. Poza tym to właściwie jej nie widać, bo pogodę mamy lepszą niż przez całe lato. Tubylcy nazywają ten stan rzeczy indian summer i modlą się, żeby trwał jak najdłużej, najlepiej do świąt. Najważniejsze zaś jest to, że za dwa tygodnie wraca Dexter. Oglądanie Dextera jest odświeżające i terapeutyczne. Poza tym jestem zmęczona i pomieszali mi się klienci i zdrowego zapisałam do szpitala a Ogryzka do urzędu pracy; Ogryzek wpadł w panikę i natychmiast stracił słuch; poszliśmy do pani laryngolog i pani powiedziała dużo fajnych rzeczy o pracy mózgu, co ja nie wiem, o co chodziło, ale nic nie szkodzi, bo pani była bardzo ładna i nawet Ogryzek zapomniał nie tylko, że nie słyszy, ale nawet że nie rozumi po angielsku i ochoczo potakiwał z zaangażowaniem.

W międzyczasie byłam na półwyspie Gower w okolicy Langland Bay koło Swansea; Langland Bay może pochwalić się wielką piaszczystą plażą na której w słoneczne dni obozują przeciwnicy czynnego wypoczynku, posiadacze dzieci i wyznawcy św. Grilla.

Ostrzegam, jeśli wybierzesz się tam w weekend z ładną pogodą, możesz mieć problem ze znalezieniem miejsca parkingowego. Możesz jednak sprytnie pojechać pod stromę górkę ‚w miasto’ i zaparkować na ulicy za darmo; to kawałek od plaży, ale do przejścia. Chyba, że będziesz tachał ze sobą grilla. Ja wymiękam.

Jeżeli zaś jesteś zwolennikiem aktywnego wypoczynku, to z Langland Bay możesz się np. przespacerować się do sąsiedniej Caswell Bay; spacerek odbywa się bardzo ładnym fragmentem słynnej ścieżki spacerowej Wales Coast Path, biegnącej wdzięcznym zawijasem wzdłuż całego walijskiego wybrzeża. Na zdjęciu na górze. Polecam, bo idzie się bardzo przyjemnie, nie nadto długo i tylko momentami pod górkę, a na końcu zawsze czeka jakaś kafeja z herbatą i ciastem marchewkowym. To lubimy.

llantwit major

Szukam nowego hobby. Jeśli ktoś znajdzie, to proszę mi zaraz oddać.

Poza tym tylko krótko. Kto może, to niech sobie pojedzie do Llantwit (czyt. chlantłit) Major niedaleko Cardiff. Ładne to takie, zadbane, kościół mają bardzo sympatyczny, kilka starych pubów i dużą plażę z bezpłatnym parkingiem i kafeją; na plaży można przycupnąć na kamieniu, pijąc herbatę..

.. tudzież pójść na spacer ścieżką wzdłuż klifu np. do niedalekiego St. Donat’s:

Kościół pod wezwaniem świętego Illtyda (najwyraźniej był taki) jest stary i stoi na miejscu najstarszego centrum nauk w Walii, cokolwiek to oznacza. Jak będziesz miał pecha, to natrafisz na Gadatliwą Babcię Miłośniczkę Historii Regionu (co zwykle nie jest pechem, chyba, że akurat umierasz z głodu i rozpaczliwie musisz się wysikać. Taka Babcia łatwo nie odpuszcza, panie). Kościół ma bardzo przyjemną, niemal radosną atmosferę a w środku mieści m.in. kilka malowniczych kamieni o proweniencji celtyckiej, o takich:

A niedaleko kościoła znajduje się Llantwit Major Heritage Centre, z Drugą Gadatliwą Babcią Zaangażowaną Lokalnie, w którym można sobie obejrzeć historyczne fotki; np. o taką z 1934r, która bardzo ciekawa jest bo idealnie pokazuje rozmiar walijskich pływów (drugie pod względem wielkości na świecie). Zdjęcie zdjęcia dzięki uprzejmości DGBZL z LMHC.

I już. Mówiłam, że krótko będzie. I niech ktoś coś napisze, obojętnie co, bo usycham z chęci interakcji wirtualnej.

O odmowie zbliżenia w hrabstwie Surry, tropieniu skamielin i owsianym krzyżu

Cytat dnia, pochodzący z artykułu z prasy brytyjskiej, przedrukowanego przez onet, popełnionego wskutek ucisku kreatywnego geniuszu dziennikarskiego na zwoje mózgowe autora:

Dwa dni wcześniej, jak wyjaśniło się w czasie rozprawy, Pani Casey odmówiła zbliżenia intymnego z Lingiem w puszczy Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego w Wisley (hrabstwo Surrey).

Piękne, prawda? Serdecznie pozdrawiam, również autora przekładu.

Tączasą, w Walii pada. Znaczy, wracamy do normy; nie dla nas zmiany klimatyczne, ocieplenia globalne oraz indywidualne tudzież susze i pożary, trapiące odległy a mityczny świat zewnętrzny i kontynentalny. Jednak my, polskie tuptusie-oblatywacze, nie upadamy na duchu, o nie. Dzisiaj w menu coś dla Tropicieli Skamielinek, mieszkających w Południowej Walii. Tropiciel Skamielinek mieszkający w Południowej Walii wygląda tak jak ja, łatwo można więc rozpoznać; pod warunkiem oczywiście, że akurat nie podszywam się pod młodą, śliczną pasterkę kóz albo lokalną fabrykę głośników samochodowych wysokiej jakości (w upadłości) (pozdrawiam).

Anyway. Tropienie Skamielinek to zajęcie nieskomplikowane, acz, prawda, wymaga pewnego zacięcia. Czasem trzeba poskakać po kamcurkach, tudzież postukać czymś w coś, byle ostrożnie, żeby nie spowodować np. nagłego osuwu zdenerwowanego klifu, w konsekwencji – pewnego dyskomfortu dla Tropiciela. Być może nawet końca kariery.

Gdzie tropić? Prawie na każdej plaży Południowej Walii, zaczynając od tu opisanego Southerndown, w którym znalazłam największego amonita jakiego widziałam w życiu; niestety nie mogłam zabrać i położyć w ogródku, albowiem po pierwsze był wrośnięty w skałę, a po drugie, nie mam ogródka. Dzięki czemu możesz sobie go znaleźć i zobaczyć na własne oczy. Na zdjęciu zaznaczone gdzie szukać. Wszystko dla ciebie, kochany ziomuniunieczku.

Zdecydowanie rajem dla Tropicieli Skamielinek jest już uprzednio opisane St. Donat’s. Można tam spotkać okazy najróżniejszych kształtów i kolorków, również nawiązujące do prehistorycznej brytyjskiej tradycji kulinarnej ‚fish&chips”.

Tropić można też w uprzednio opisanym Nashpoint oraz jeszcze nie opisanym Llantwitt Major.

Ogólnie Tropienie Skamielinek fajne jest i satysfakcjonujące, a także inspirujące artystycznie :

Poza tym, chciałam jeszcze powiedzieć, że na skutek wyprzedaży w polskim sklepie posiadam obecnie 138 torebek płatków owsianych zwykłych ‚Kupiec’ oraz 36 paczek przeterminowanego kwasku cytrynowego o nazwie ‚kwasek cytrynowy’. Chętnych do uwolnienia mnie od tego krzyża uprasza się o kontakt feletoniczny lub jakikolwiek, prawdę mówiąc. Uprasza się nie pikietować przeciw ani za.

o pierdzącym morzu, Three Cliffs Bay i przemytniczym raju

Dowcip o kolorycie lokalnym: czy wiesz, jak się nazywa owca przywiązana do latarni w Cardiff? Centrum Rekreacyjne. Istota dowcipu dostępna wtajemniczonym oraz pewnej grupie baców z Podhala.

Do rzeczy jednak. Lato ma się ku końcowi, co widać, słychać i czuć, lecz nie upadajmy na duchu, jesień też piękna, a np. dla spaceru po klifach pora roku nie ma w ogóle większego znaczenia. Oczywiście, najefektowniejsze są późnym letnim popołudniem, kiedy słońce zaczyna pochylać się nad horyzontem, a światło przybiera taki ciepły, niemal złoty kolor; ale warto się wypuszczać na długie nadmorskie spacery o każdej porze roku, bo to dobre jest dla zdrowia, panie.

Naukowcy odkryli co nas tak pociąga w morzu. Chodzi o jego zapach, który kodujemy od najmłodszych lat, i który zawsze będzie nam się kojarzył z latem, wakacjami, zamkami z piasku, młodością, wakacyjną miłością itp. Zapach miłych wspomnień. Pochodzenie zapachu morza jest jednak raczej trywialne – okazuje się, że jest on efektem działania bakterii, które odżywiając się odpadami organicznymi np. martwymi glonami wytwarzają rozmaite gazy. Jednym zdaniem: morze pierdzi. Jak romantycznie.

No, to skoro nam to puszczające bąki morze tak dobrze robi na samopoczucie, to dawaj, jedziemy.  Konkretnie jedziemy na półwysep Gower, miejsce o outstanding natural beauty, jak to ładnie określają tubylcy. I tu mam dwie propozycje, a może nawet trzy. Pierwsza to zatoka Three Cliffs Bay (Trzech Klifów), na oko jakieś 40 minut jazdy na zachód od Swansea, oto już leci do ciebie mapka orientacyjna (kliknij żeby powiększyć) by nieocenione Google; zasadniczo chodzi o to, żeby się kierować po znakach na Gower, drogą A4118 i  w pewnym momencie zjechać w lewo do miejscowości Southgate. Tam sobie ładnie zaparkować na całkiem sporym nadmorskim i bezpłatnym (sic!) parkingu należącym do National Trust i puścić się wzdłuż wybrzeża, że tak powiem, w prawo.

Spacerek będzie całkiem przyzwoity, kilkugodzinny (łącznie wte i wewte), bardzo atrakcyjny widokowo; może być w dół i pod górkę po wydmach, polecam obuwie łatwe do zrzucenia. Jak się wdrapiesz na skałkę, to widok będzie m.in. taki (nie licząc sandałów):

Plaże Gower są bardzo rozległe, dobrze sie po nich chodzi; nigdy nie ma tam wielkich tłumów. Tytułowe trzy klify na fotkach służą m.in. amatorom wspinaczek skałkowych. Amatorom architektur służą ruinki zamku Pennard, wybudowanego dawno temu i znajdującego się bardziej w głębi zatoki przy polu golfowym (można dojść idąc wzdłuż rzeki na zdjęciu). Ruinki można sobie odwiedzić nieodpłatnie, co lubimy bardzo.

Gdyby ktoś chciał sobie zafundować dłuuuugi całodniowy spacer wybrzeżem, to po dotarciu do 3CB można sobie iść dalej i dojdzie się do propozycji drugiej, Zatoki Oxwich, której uroki opisałam już o tutaj.

Propozycja trzecia: Port Eynon. Żeby się tam dostać po prostu nie zjeżdżasz z drogi A4418 w Southgate, a jedziesz nią do końca. Parking przy morzu jest płatny, ale nie ździerają. Samo Port Eynon to taka sobie ot wioseczka, przyjemna, ale bez ekscytacji, natomiast posiada w swojej linii brzegowej dwie atrakcje, z których pierwszą jest tzw. Salt House z XVIII w, któren służył był za przemytniczą melinę paserską ukrytą pomysłowo pod szyldem zakładu do ekstrakcji soli z wody morskiej. Częściowo wyglądał tak:

Przemyt był jedną z bardziej rozpowszechnionych profesji w tych stronach kilka stuleci temu. Pomysłowość panów przemycających była nieograniczona jak głupota dziedziczki hilton; do dziś mamy okazję podziwiania przemytniczej ‚dziupli’ sprytnie wbudowanej w klif, skutecznie maskujący przed wścibskim zainteresowaniem służb oraz przypadkowych przechodniów. Dostęp wymaga pewnej akrobatyki, ale poradzisz sobie, chyba, że nie masz nogi. Trzeba iść od Port Eynon wzdłuż wybrzeża w prawo (górą klifu), i w pewnym momencie podążyć za ścieżką przecinającą klif mniej więcej w połowie. Będziesz skakał po skałkach, więc upewnij się, że twój sprzęt fotograficzny nie będzie się o nie radośnie obijał. Warto się potrudzić, bo satysfakcja ekploratorska gwarantowana. Nie każdy tam dochodzi, nie każdy umie to miejsce znaleźć. W trakcie maksymalnego odpływu podejrzewam – ale nie wiem na pewno – że można się tam też dostać idąc podnóżem klifu.

Intrygujące to miejsce nosi nazwę Culver Hole (prawdopodobnie od staroangielskiego słowa culufre, oznaczającego gołębia), i jak na prawdziwą przemytniczą dziuplę przystało posiada dziwną, mocno odczuwalną atmosferkę. Chętny może się – zachowując ostrożność – zmierzyć ze zwisającą liną i spróbować dostać do środka, w którym to środku są podobno cztery piętra, sporo gołębich gówienek i kto tam wi co jeszcze, panie.

To tyle na dziś.

Jeszcze coś z innej półki. Obejrzałam ostatnio dwa filmy godne uwagi: szwedzko-duński „Evil” o przystojnym chłopcu, który jedzie sobie do szkoły z internatem i tam napotyka piekło bully’ingu, i staje mężnie i wychodzi zwycięsko, oraz amerykański „Precious„, o grubej czarnej lasce, która ma w życiu przesrane, lecz mimo to staje mężnie i wychodzi zwycięsko. Plus Mariah Carey w epizodzie – o dziwo, nawet nie chce się na jej widok rzucić bigosem w telewizor. Polecam oba, odradzam zaś korzystanie z opinii użytkowników filmwebu, skądinąd profesjonalnego serwisu filmowego; mam wrażenie, że siedzi tam trzech dwunastolatków wypożyczonych z forum onetu, znanej wylęgarni tęgich mózgów, pali zioło i plecie sobie od rzeczy.

O dziurach ozonowych, makijażu perlamentnym i Nashpoint

Motto:

„Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

Z dumą informuję, że w związku z …-tą rocznicą rewolucji kubańskiej udało nam się dokonać czynu o charakterze rewolucyjnym: przeciwni wszelkiej tyranii uwolniliśmy freon z ucisku lodówki. Oto metodologia uwalniania o sprawdzonym działaniu: bierzesz jednego Prawdziwego Mężczyznę, jedną oszronioną lodówkę, jeden nóż, następnie skrobiesz szron nożem przy użyciu Prawdziwego Mężczyzny, aż usłyszysz takie sympatyczne pyknięcie i  PSSSSSSSSSS SSSSSpsssssssssssss.. sss.. s. Gratulacje, właśnie sprytnie utworzyłeś swoją małą prywatną dziurę ozonową oraz inną, większą, w budżecie; następne rewolucyjne posunięcie to uwolnienie sporej gotówki z ucisku portfela celem zakupu nowej lodówki. I naprawdę, wierz mi, im bardziej będziesz zaglądał do starej lodówki w nadziei, że trochę freonu zostało i jednak chłodzi, tym bardziej go tam nie będzie.

Co do podróżowania zaś, to dziś zapraszam wszystkich tuptusiów-oblatywaczy na wykład z cyklu Bridgend i okolice, ładnie rozpoczęty o tutaj. Dzisiaj będę straszna, każę ci jechać do Nashpoint.  Nashpoint jest bardzo wysoko na mojej prywatnej liście najładniejszych miejsc w Walii, odkąd cztery lata temu R&N zabrali mnie tam w opasce na oczach, wtaszczyli po dziurach i kamcurach na klif (tłumacząc zdumionym osobom postronnym, że jestem niewidoma) i wzbogacili wewnętrznie widokiem nagłym a niezapomnianym. Szczególnie w przypadku osoby niewidomej.

Nashpoint znajduje się około 5 mil od Bridgend. Mapka orientacyjna by google, możesz sobie powiększyć klikając:

Zasadniczo chodzi o to, żebyś jechał z Bridgend drogą do Llantwitt Major, cały czas prosto, jeśli po prawej będziesz miał w pewnym momencie staw, znaczy, dobrze jedziesz. Z drogi skręcasz w prawo kiedy zobaczysz drogowskaz z napisem „Broughton 1 1/4” i dalej prosto, ostrożnie, bo droga bywa wąska i często dwa samochody muszą się mijać w zatoczkach; jeśli spotkasz traktór, hm, osobiście bym się wycofała. Kiedy dojedziesz do skrzyżowania z pubem na rogu, skręć znowu w prawo.

Stąd już niedaleko, spoko, nie zgubisz się, jest tylko jedna droga. Po dojechaniu do klifów prawdopodobnie się zdenerwujesz, bo przydrepta do ciebie dziadek parkingowy z żądaniem okupu za okupowanie kawałka parkingu, najlepiej więc pojechać tam po 5-tej, wtedy dziadek już sobie idzie gdzie tam sobie chodzą dziadki parkingowe, i masz to wszystko dla siebie za darmo.  Dziadek parkingowy jest częścią mafii obsługującej tyci sklepik i kibelek; w sklepiku możesz nabyć drogą kupna herbatę i loda, jeśli akurat masz przy sobie sześć tysięcy funtów; kibelek i sklepik zamykają o piątej. Czasem w dni powszednie mafia ma wolne i nie trzeba płacić. To lubimy.

Jedną z atrakcji Nashpoint jest zautomatyzowana latarnia morska (z niedużym hotelikiem). Jest możliwość pikniku oraz rozpalenia niedużego ogniska. Można też spaść z wysokiego klifu i wtedy napiszą o tobie w Gońcu Bridżendzkim na szóstej stronie pod reklamą okien UPVC, ale, jednakże, nad artykułem sponsorowanym o trymowaniu pudla. Nie bez znaczenia jest to, że bardzo rzadko spotyka się w Nashpoint tłumy. Stosunkowo niewielu tubylców w ogóle wie o tym miejscu, więc możesz się poczuć dodatkowo połechtany w swej podróżniczo-odkrywczej ambicji.

Przypominam uprzejmie, że w Nashpoint, jak i wokół całego wybrzeża Walii trzeba uważać na pływy, następują szybko są bardzo rozległe i potrafią zaskoczyć.

W drodze do/z Nashpoint napotkasz na swej drodze dwa kościóły, o dziwo, otwarte; jeśli masz potrzebę oddania się reflesji nad naturą wszechświata, zasadami zastosowania buraka w produkcji przemysłowej czy czymkolwiek innym, to tam sobie możesz.

To tyle, bo co tu sie nadmiernie rozpisywać, jedź i sam zobacz.

A, jeszcze miało być o tagu miesiąca.  Tag to – wyjaśniam niezorientowanym – to co wklepiesz w google i sprowadzi cię do mnie (już kiedyś o tym było o tu, polecam bo to fascynujące). Tag miesiąca wygląda tak:  jak usunac wadliwy makijaż perlamentny? Ludzka wiara w moją wchechwiedzę pochlebia mi, ale naprawdę nie wiem, może po prostu rycz, mała, rycz. Może się rozpuści.

o boskim Bridgend, klifach Southerndown i wioseczce ze strzechamy

W kwestii mundialu to oto proszę, kawał przytaszczony z pracy w zeszłym tygodniu: w następnej kolejce meczów Hiszpania spotka się z Portugalią w Pretorii, Paragwaj z Japonią w Cape Town, a Francja z Anglią – na lotnisku.. i oto słowo ciałem się stało i zamieszkało w Anglii, i bógzapłać, bo już mam tik na powiece od tych ciągłych radiowotelewizyjnych spejakulacji.

Tymczasem, od dawna przymierzam się do wpisu o Bridgend i okolicy – no to już.

Bridgend, bo nie wiem czy wiesz, to siedziba hrabstwa (county) o tej samej nazwie. Hrabstwem zostało po reformie administracyjnej przeprowadzonej kilka lat temu, kiedy to  podzielono na kilka części znacznie większe hrabstwo o nazwie Mid Glamorgan (nazwa wciąż spotykana w użyciu). Po prawdzie, to nie przepadam za samym miastem, jest jak ta śpiąca królewna, która się nigdy nie budzi plus ma pryszcze i – ostatecznie naturalne w tej sytuacji – kłopoty z higieną; ale ma to miasto też jedną niezaprzeczalną zaletę – o kilka minut jazdy samochodem od centrum znajduje się całkiem sporo pięknych okoliczności przyrody. Oto mapka (by google, bless) z miejscami, które trzeba a nawet można zobaczyć w bezpośredniej okolicy Bridgend, z czasem wszystkie zostaną ładnie opisane (niektóre już zostały). Jeśli ktoś chciałby coś dodać, to proszę nie być nieśmiałym.

Te opisane wcześniej miejsca to:  St.Donat’sPark  Margam, Porthcawl, Boys Village (dla wielbicieli dereliktów i trespassingu, nieco dalej od B.)

Zacznijmy od wysoko notowanego na mojej prywatnej liście ulubionych miejsc spacerowych Merthyr Mawr. Jedziesz z centrum B. drogą Ewenny Road i za dwiema ‚potteries‚ skręcasz w prawo (za drogowskazem). Dalej jedziesz prosto (uważaj bo droga jest miejscami wąska) i na skrzyżowaniu skręcasz w lewo (robi się jeszcze węziej i serio zwolnij, bo ruch jest mimo wszystko dwustronny).

Merthyr Mawr to mini wioska zamieszkała przez kosmicznych szczęściarzy. Po pierwsze, mieszkają w ślicznych chatach krytych prawdziwą strzechą i z bajkowymi ogrodami, po drugie żyją w otoczeniu pól, łąk, drzew, rzeki i kuni, czyli tego wszystkiego co czyni życie codzienne znacznie bardziej znośnym.

Zdjęcia nie oddają uroku miejsca, ale to dobrze, bo masz na co czekać. Anyway. Jadąc sobie powoli drogą i podziwiając chaty dojeżdżasz do mini skrzyżowania, i tu masz dwie opcje. Pierwsza to skręcić w prawo, dojechać do malutkiego parkingu (bez opłat) i pójść na spacer przez most do zamku w Ogmore by Sea (zdjęcie na samej górze i poniżej). To niedaleko; dodatkowa atrakcja to to, że możesz sobie przejść na drugą stronę rzeki po kamcurkach, opcjonalnie wpaść do wody, zwiedzić zamek (bez opłat) i wypić herbatkę w pubie przy drodze, bo piwka to nie polecam (względem drogi powrotnej po tych kamcurkach). Uwaga, w czasie przypływu kamcurki mogą być zakryte wodą, i wtedy czeka cię spacerek okrężny, o wiele dłuższy i przez zdrowo podmokłe łąki. Polecam jakiś przyzwoitszy but głównie z powodu końskich kupek oraz błotka które można napotkać tu i ówdzie, jak również tam i siam.

Jeśli zaś zechcesz wybrać opcję drugą i na skrzyżowaniu pojechać prosto, to za chwilę zobaczysz po prawej nieduży kościół (otwarty) z cmyntorzem, a na samym końcu drogi – wydmy (dunes). Takie prawdziwe, z piasku, po których można sobie iść i iść, aż dojdzie się do plaży w Ogmore by Sea. Jeśli masz szczęście, to będzie gorąco a okolicę spowije subtelna aroma gnojówki świeżo wylanej przez farmerów na okoliczne pola – i oto, za darmola masz posmak prawdziwego pustynnego survivalu. Obok parkingu (płatnego w sezonie) na niedużej górce stoi sobie ruinka (jakoby były minizamek), też można rzucić okiem.

A jakby tak jechać do Merthyr i nie skręcić w lewo, tylko jechać dalej prosto, to dojedzie się do takiego oto ładnego mostku, któren to mostek był używany przez sprytnych farmerów do prania owiec poprzez strącanie ich do wody przez dziury. O czym dowiedziałam się od ludności tubylczej, i to fajnie bardzo, i ciekawie, pomyślałam. Niestety dziury są obecnie zamurowane i nie można sobie nikogo przez nie strącić. Nawet tego gościa, który siedział koło mnie na koncercie Paul McCartneya i był właśnie w trakcie zapominania o zastosowaniach prysznica, spodziewam się, że zapominanie rozpoczęło się koło kwietnia. Przy mostku można za to zrobić sobie piknik oraz dość bezpiecznie umoczyć dziecko w rzece w gorący letni dzień. Nie jest głęboka. Zazwyczaj.

Jestem w stanie założyć się o każdy pieniądz, że jeśli mieszkasz w okolicach Bridgend to znasz plażę w Ogmore by Sea, dlatego daruję sobie jej opisywanie, powiem tylko, że to dobry punkt, żeby sobie z niego odbyć dłuższy spacerek wzdłuż wybrzeża np. do Southerndown. Wybrzeże w tej okolicy wchodzi w skład Glamorgan Heritage Coast (mniej więcej od Porthcawl do Cardiff) i charakteryzuje się piękną linią brzegową i olbrzymimi pływami, które należy koniecznie sprawdzić, jeśli planuje się iść dołem, plażami. Osobiście przestałam lubić Ogmore od kiedy council ustawił tam parkomaty, w dodatku niektóre zepsute – po olaniu zepsutego parkomatu zostaliśmy nagrodzeni przez Pana Parkomatowego główną wygraną w wysokości minus 50 funtów. Doradzam więc, chociaż niechętnie i ze zgrzytem zębów, poszukiwanie czynnego parkomatu. Nie mogę niestety zagwarantować, że znajdziesz taki, zanim ci wlepią mandat.

I teraz dochodzimy do mojego numeru jeden, Southerndown. Zauważyłam, ze rodacy mają często problemy z wypowiedzeniem tej nazwy (np. pan polski kierowiec w autobusie). Wymawia się to mniej więcej ‚sewerndaun‚, nie ‚souferndaun’, jak sama myślałam kilka lat temu. Dojazd z Bridgend przez Ogmore by Sea, w S. przy wielkim zakręcie w lewo zjeżdżasz z głównej drogi w prawo (‚to the beach‚, oh, yeah). Można zaparkować na górze, można pojechać drogą w dół do samej plaży przy zatoce. Zatoka nazywa się malowniczo Dunraven Bay (po hrabim Dunraven, synu starego Dunravena, znajomego Boczka, onegdaj szczęśliwego właściciela tych ziem). Szczerze polecam odwiedzić S. w tygodniu, a to z powodu zbójeckich cen za parkowanie, których tam żądają  głównie w weekendy i niektóre dni powszednie przy szczególnie ładnej pogodzie. Chyba, że pojedziesz po 5-ej albo jeszcze bezpieczniej po 6-ej, to już nie kasują. Ostatnio opłata wynosiła 3funty. Faktem jest, że pieniądz idzie częściowo na utrzymanie kibli, ogrodów i centrum informacji turystycznej (w głębi), ale to jest i tak zbrodnia w biały dzień.

Dobra wiadomość dla niezmotoryzowanych: autobusem z dworca w Bridgend też można, trwa to około 20 minut i kosztuje coś około 3. Wysiada się przy tym wielkim zakręcie.

Anyway. Idziesz sobie z parkingu i tam zaraz są takie drzwi w murze, wchodzisz i oto jesteś w ogrodach Southerndown; kiedyś należały do zamku, który stał sobie na klifie, i po którym pozostały skąpe ruinki. Ogrody lubię bardzo, bo fajne są, i czasem jest tam taka cisza, że aż coś eksploduje w człowieku. Duży plus to to, że ogrody są osłonięte od wiatru przez klif, mur i drzewa, więc zwykle jest tam bardzo przyjemnie. Można zrobić piknik, wypić herbatkę (jak się ma), powąchać kfiatka, obcykać półnagiego ogrodnika przy pracy (jeśli to twój szczęśliwy dzień), itp.

Po przejściu ogrodów dochodzisz do krawędzi klifu. Widziałam mnóstwo plaż w Walii, ale żadna nie pobija tego widoku, który wyłania się przed twoimi niczego nie spodziewającymi się oczyma. Na zdjęciu poniżej po lewej.

Jest kilka opcji spacerowych, polecam popróbować poodkrywać je samemu; na pierwszą wizytę najlepiej według mnie zejść w dół do plaży. Idziesz kawałek dalej za ścieżką i potem przez drewnianą bramkę do góry i potem w dół. Ścieżka cię poprowadzi. Potem nie wracaj tą samą drogą, a wróć do ścieżki i idź dalej wzdłuż wybrzeża. Zatoczysz ładne kółeczko i wrócisz na parking.

W Southerndown urządziliśmy sobie kiedyś w nocy klawe ognicho, była na nim połowa Polaków z B. i dwóch przedstawicieli ludności tubylczej, którzy w niemym podziwie obserwowali, jak niekończący się refren znanej pieśni o sokołach niesie się po wodach kanału bristolskiego, poruszając chłodne brytyjskie serca i czułe sonary straży przybrzeżnej. Wydaje mi się, że tamta noc miała coś wspólnego z faktem ogrodzenia tej części Southerndown drutem kolczastym :> Lecz cóż to była za noc, cóż. Cóż, tyle na razie o okolicach Bridgend; po prawdzie produkuję ten wpis już trzeci dzień, cóś nie idzie, pani, nie idzie. Ale może za to pójdzie do Southerndown.

Ogólnie to klawo jest, raczej.

O brzuchatych wyznawcach Czarnej Śmierci, Porthgain i przebłysku lata

Haaalo, panie! Lato w Walii! Korzystajmy, bo zaraz się skończy, zaprawde powiadam wam, skończy się dokładnie z rozpoczęciem kalendarzowego lata, lub jeszcze przed, prawdopodobnie w poniedziałek przed południem, więc brać kanapki, termos, mapkę i jeździć, zwiedzać, eksplorować, nieść dumnie a godnie sztandar pielgrzyma polskiego na uchodźctwie.

Gdziekolwiek się wybierzesz, będzie Coś. W dzień taki jak dziś, Pembokeshire czy Gower zwali Cię z nóg swoją urodą, zachłyśnie przestrzenią; miasteczka takie jak Tenby czy Newport oczarują Cię swoim kurortowym gwarem i pastelowym urokiem, Brecon Beacons zadowoli na pewno miłośnika górskich spacerów w quasibieszczadzkich okolicznościach przyrody. O wszystkim tu piszę, poszukaj sobie w kategorii „podróże małe i duże”. Nie najatrakcyjniejszy czas na wodospady, bo mało padało ostatnio, do wodospadów najlepiej wybrać się po kilku dniach deszczu, wtedy są spektakularne. Ja się dzisiaj wybieram gdzieś na wybrzeże, czuje, że padnie znów na południowe Pembrokeshire.

Tymczasem polecam wycieczkę na północne wybrzeże parku narodowego Pembrokeshire, do małej wioseczki Porthgain. Można połączyć z wycieczką do uroczego  Newport bo to niedaleko, ewentualnie można sobie zaplanować rajd po całej okolicy trasą Porthgain – Fishguard – Newport, wszystkie są warte odwiedzenia. Oto mapka orientacyjna dzięki bezwiednej uprzejmości nieocenionego Google.

W wioseczce Porthgain można znaleźć: podtatusiałych księgowych, próbujących w niedzielne popołudnie oszukać rzeczywistość prężąc okazałe brzuchy opięte czarna błyszczącą skórą z napisem Black Death i popijając coca colę przy swoim wypolerowanym Harleyu; uroczy porcik, malowniczo wpisane w skały pozostałości przemysłu wydobywczego rozmaitego, objęte kolczastym protektoratem Parku Narodowego, ładne widoczki i mniej niż umarkowane ceny na świeżą rybkę.

To, co prawdopodobnie uderzy Cię po przybyciu na miejsce i zaparkowaniu na darmowym (sic!) parkingu, to właśnie ruinki przemysłu wydobywaczego różnego, malowniczo wpisane w klify na podobieństwo jakiejś prastarej twierdzy. Przez lata miejsce to służyło m.in. bogatym przemysłowcom do stawania się jeszcze bogatszymi, a biednym robotnikom do nabywania chronicznego artretyzmu i spadania z klifów na skutek braku behape. Wydobywano tu łupki, wytwarzano cegły, produkowano kamienie do budowy dróg; wszystko to  zamknieto mniej więcej przed drugą wojną światową. Dziś całość objęta jest ochoroną jako element dziedzictwa narodowego; to bardzo atrakcyjne miejsce przyciągające sporo turystów, w tej liczbie zachwyconych fotografów i wspomnianych już niedzielnych wyznawców podtatusiałej czarnej śmierci.

A przy okazji, czy ktoś ma pomysł, jak pozbyć się z głowy piosenki ‚bang, bang..’?

Tyle na razie, albowiem nie mam czasu do stracenia. Pamiętaj, że ostrzegałam w kwestii tego lata.

o Elvisie wciąż żywym, transwestycie maratończyku i upadłej musze

No dobra, przyjeżdżają goście z Polski, bilety kupione, mieszkanie ogarnięte, samochód od biedy odkurzony; jedyną rzeczą, której potrzebujesz, to plan gdzie by tu ich zabrać, żeby ich olśnić i pokazać, jak nam się tu wspaniale żyje. Aby tego dokonać, nie zabieraj ich do Porthcawl.

Chyba, że wiesz, że zafascynuje ich widok upadłej muchy zakonserwowanej w mętnym bursztynie końcówki lat 70-tych; tudzież osiołek w charakterze atrakcji turystycznej na plaży. OK, może to i jest lekka przesada, ale faktem jest, że Porthcawl, które niegdyś było pełnym życia kurortem wakacyjnym na skalę ogólnowalijską, dziś jest jedynie wyblakłym wspomnieniem wielkiego rozbawionego świata, a tamtejszy przybytek hazardu, zwany popularnie przez rodaków ‚wesołym miasteczkiem’, ze swoimi pogrążonymi w skisłej posezonowej melancholii automatami do łupienia turystów jest smutną namiastką Las Vegas dla ubogich. Winą za ten stan rzeczy obarcza się m.in. koleje państwowe, które poprzez odcięcie miasta od siatki trakcyjnej odcięły je tym samym od dopływu urlopowiczów z gotówką. Swoje dołożył też brak zainteresowania ze strony panów od dzielenia funduszy we powiecie.

Nie zaprzeczam, ma to wszystko swoją specyficzną atmosferkę, jako fotograf właśnie jestem w trakcie popadania w dziwną fascynację; ale raczej nie zabrałabym tam swoich gości, żeby im pokazać: a więc to jest ten piękny kraj Walia. Chyba, że ograniczysz się do spaceru promenadą oraz wypicia herbatki w Przybytku z Widokiem. Zanim jednak zamówisz coś więcej, niż herbatkę, zastanów się, czy twój budżet udźwignie odsetki od kredytu, który będziesz musiał zaciągnąć na spłatę rachunku. Ceny bowiem, w przeciwnieństwie do reszty miasta, nie upadły.

Z pozostałych uwag praktycznych: w Porthcawl prawie zawsze wieje, i nie mówimy tu o lekkim zefirku. Weź kurtkę z kapturem. Wybierając się na spacer plażą, pamiętaj o pływach, są rozległe, następują bardzo szybko i o różnych godzinach.  tu masz tabele pływów (low tide – odpływ, high tide – przypływ).  Z innych atrakcji: mają tu festiwal Elvisa. Oznacza to, że w okolicach lipca do miasta zjeżdżają gromady podtatusiałych facetów w białych kombinezonach i z lokiem oraz panie późny balzak, szukające utraconego czasu. W lecie odbywa się też festiwal jazzowy. Jeszcze w kwestii kultury, Porthcawl posiada TEATR (omg!) zwany Pavillionem, gdzie czasem wystawia się to i owo, w tym sztuki dla dzieci. Posiada też port z kutramy, latarnię morską, miasteczko karawaningowe (kiepsko płatna praca dla desperatów) i kilka szemranych bud z frytkami. Jeśli wszystkie te atrakcyjne atrakcje to wciąż za mało, za jednego jedynego funta możesz jeszcze przejechać swoje dziecko wte i wewte po plaży na wspomnianym już  osiołku (opłacalne wyłącznie w trakcie odpływu). Plaże są ładne, zwłaszcza w czasie maksymalnego odpływu; im dalej od miasta, tym lepiej (np. mniej śmieci, mniej dzieci, mniej osłów itd).

Więcej o mieście można sobie znaleźć w internecie, ale ponieważ jestem miłą osobą, to, proszę bardzo, oto przykładowy linkuś.

Poza tym, ja naprawdę całkiem lubię Porthcawl i nie należy się zrażać moim nabytym drogą życiowego doświadczenia cynizmem. Cynizmem, z którym walczę jak ten Dawid z jakmutam i jego całą rodziną (Erin Brockovitch, bless). Albo jak Eddie Izzard z sobą samym. Mój ulubiony komik-transwestyta niedawno właśnie zakończył obtrąbione przez media obieganie Brytanii w serii ponad trzydziestu całodniowych maratonów, które to obieganie popełnił na cele charytatywne. Mordercza to była walka, i piękna zarazem. Co stanie się z pokonaną częścią osobowości Eddiego, media nie podają.

Planując wypad do Porthcawl nie należy też zrażać się informacją, że S. został w dzieciństwie kopnięty przez konia podczas oczekiwania na autobus w mniej uczęszczanej części miasta. Policja ustaliła, że koń zbiegł z miejsca zbrodni; niejaka Mrs Davis z ulicy Szkolnej opowiedziała Gońcowi Bridżendzkiemu, że widziała go wysiadającego z autobusu w Pontycymer, ale na tym trop się urywa. Nic dziwnego.

jeszcze o pembrokeshire, harrympotterze i irlandzkim świętym

DSC_0463

Irytujący Andy Murray wygrywa wszystko jak leci w Wimbledonie, zwłoki Michaela Jacksona szturmują listy przebojów, a pojedynek  Skomer:Anna przegrywam już 2:0.

Za pierwszym razem, rozumiesz, lało i wiało i odwołali promy. OK, siła wyższa, ostatecznie kto chciałby się utopić. Za drugim pogoda była cudna, i właściwie to powinniśmy być z siebie dumni, bo prawie nam sie udało, spóźniliśmy się na ostatni prom tylko 5 minut. I nie, nie, wcale nie było to frustrujące, że znowu po dwóch godzinach jazdy popatrzyliśmy sobie na Skomer z przystani, bo przecież nic przyjemniejszego, jak podróżowanie po zatłoczonych weekendowych drogach za burakami, które nie wiedzą, że drugi i trzeci pas jest to wyprzedzania wyłącznie i nie należy się nim ciągnąć ze statusem świętej krowy 60/godz.

No ale ostatecznie nie ma tego złego, hej! bo w Pembrokeshire zawsze się coś do zobaczenia znajdzie, i tak znaleźliśmy jarmark w Milford Haven (hm), cud plażę o wdzięcznej nazwie Freshwater East, z ekipą kręcącą harrypottera (ukrytą przezornie w przyczepach) oraz kapliczkę St. Govan’s wrośniętą sobie romantycznie w klifa.  Wcale nie najgorzej.

Jarmark w dokach Milford Haven składał się tradycyjnie z budy z hamburgerami, dzieciaków z pomalowanymi twarzami, i okrętu marynarki Jej Królewskiej Mości, na który można sobie było wejść, ale tylko z brzeżku i nic nie dotykać, broń boże, stał tam taki duży facet z karabinem i groźnie łypał. Ja tam lubię okręty, a poza tym było za darmo, to se poszliśmy. W Londynie na Tamizie też mają taki zacumowany, nazywa się Belfast i jest 10 razy większy od tego z Milford Haven, ale za to piętnastokrotnie droższy, więc w sumie uważam, że zrobiliśmy interes tygodnia.

DSC_0187

W Londynie w ogóle trzeba bardzo uważać, jak się chce te takie tam różne turystyczne atrakcje zwiedzać, bo ceny biletów płynnie przechodzą od lekkiej drożyzny do kosmicznej abstrakcji. Londyn przypomina maszynkę do mielenia tustystów: po wyciśnięciu z nich ostatniego pensa wysyła się wymiętych do domów wraz z kompletem zdjęć bigbena ąfas i z profilu.

W Walii jest inaczej, bo po pierwsze turystów mniej, to i pokusa mniejsza, a po drugie atrakcje często są z rzędu tych, po których każdy może sobie pochodzić, a nie wchodzić za opłatą. Na przykład te wszystkie piękne plaże Pembrokeshire, które się odkrywa zupełnie przypadkowo; najlepiej puścić się swobodnie wzdłuż wybrzeża i pozwolić szczęce opadać łagodnie co zakręt. Na przykład opadać na siwawy piasek plaży Freshwater West w zachodniej części Pembrokeshire. Jest ci ona olbrzymia, piaszczysta, tu i ówdzie usiana  czerwonymi skałami, z naturalnymi oczkami wodnymi zmienionymi w kompletne ekosystemy z roślinami,  rybami, krabami, ostrygami itp;  z obu stron plażę zamykają rozległe klify, a od tyłu tymczasowo harrypotter. Rzucający zaklęcie patronusa na młodociane mugolki okupujące drogę dojazdową do jego naczepy w obozowisku ekipy filmowej.

pl

I:

DSC_0407

I jeszcze:

DSC_0250

Co tu dużo pisać. Trzeba jechać i zobaczyć. A  jak się już będzie w tej okolicy, to niedaleko miejscowości Bosherston trzeba znowu zjechać w stronę wybrzeża i pójść zobaczyć kapliczkę St. Govan’s, której początki toną w mętnych odmętach legend. Jedna z nich głosi, że Irlandzki mnich Govan przybył do Walii dawno temu i został, urzeczony pięknem krajobrazu (co zrozumiałe). Ale żeby nie było tak nudno, mówi dalej legenda, to któregoś dnia wybrzeże Pembrokeshire najechali piraci, i postanowili zabić wszystkich, w tej liczbie naszego bohatera. Na szczęście tu nastąpił cud opatrznościowy w postaci rozstąpienia się klifu i utworzenia szczeliny, w którą się Govan był wcisnął i ocalał. Wdzięczny za łaskę pańską wybudował w miejscu ocalenia kapliczkę – pustelnię ze srebrnym dzwonem, który mu piraci zaje….  za karę za brak szacunku. Kapliczka jest bardzo skromna i znajduje się niemal u podnóża klifu ze zdjęcia na samej górze;  wygląda tak:

df

Ładnie, nie?

No.

DSC_0224

I love rock’n’roll & Pembrokeshire

No więc odpoczęłam sobie ostatnio od podróżowania i strzelania widoczków, to prawda.  Dopisałam sobie za to do cv dwie mini sesje fotograficzne, i tak se myślę, że całkiem fajnie by było zarabiać tym na chlebek. Sesja z chłopakami z rock bandu Colours of One była bardzo pouczająca, nauczyłam się między innymi wznosić oczy ku górze dopraszając świętej cierpliwości oraz okazywać dezaprobatę poprzez ułożenie ust w ciup. Chłopaki, oprócz tego, że fajne, okazały się być równie energetyczne co ich muza, którą nawiasem mówiąc uważam za zdecydowanie rockującą na niedaleką przyszłość.

Teraz jednak znowu mi się chce wyrwać gdzieś w teren, i tak się szczęśliwie składa, że od soboty będziemy kolektywnie z rodziną zdobywać miasto pędzących ludzi – Londyn. Uwielbiam Londyn, daje mi kopa porównywalnego z odkryciem, że w trakcie brania kąpieli moja żółta gumowa kaczuszka zmienila się w Antonio Banderasa.  W Londynie człowiek staje się anonimowy, w jakiś sposób wolny, nieograniczony. Różne szemrane zaułki East Endu pozwolą twojemu aparatowi na kontakt z ciekawym elementem architektonicznym, a także innym, jak masz pecha. No, to ja sobie jadę do wielkiej cywilizacji, a tymczasem ty, Rodaku, a i ty, Ziomie, bocobynie, korzystajcie z lata, i z tego, co Walii zafundowała szczodra matka natura i też sobie pojedźcie, tylko w odwrotnym kierunku – do Pembokeshire.  Jakieś 15 minut na zachód od Tenby i tak już bardzo atrakcyjna linia brzegowa Gower przechodzi w przecudnej urody park narodowy o nazwie Pembrokeshire Coast National Park.  Czego tam nie ma, panie, szmaragdowo-turkusowa woda, zielone wzgórza, skaliste formacje klifowe wybiegające hen w linię morskiego horyzontu, no i ta przestrzeń, wielka, otwarta, wchechogarniająca – nie koloryzuję sobie, jak pewnie pomyślałeś niesympatycznie, nie muszę.  Pacz:

1 039

Pembrokeshire zawdzięczam wspomnienie zupełnego wyciszenia i naiwnego szczęścia, które sobie przywiozłam z naszej pierwszej wyprawy rok temu. Pogoda była piękna, słoneczna, ludzi niewielu, a ścieżki spacerowe wiodły szczytami klifów, jak na fotce powyżej, i było tak, jak mówi poeta Krzysztof Kamil:  znów wędrujemy ciepłą ziemią, malachitową łąką morza, a pejzaż w powieki miękko wsiąka i znów nie wiemy, co za rogiem, i nagle za rogiem jest tak:1 050

Barafundle Bay zaparła nam dech, taka jest ładna i dzika, i w stylu, ja wiem, południowowłoskim; oprócz urody krajobrazu cieszy się brakiem zainteresowania lokalnych wyznawców Św. Grilla, może dlatego, że trzeba pokonać pewien dystans od parkingu, i to musi być trochę niewygodnie tak iść i iść z całym tym żelastwem i kanistrem piwa na plecach. Więcej ludzi dociera tu w ścisłym sezonie, ale to wciąż jest stosunkowo mało popularna plaża – i całe szczęście. Dołącz Rodaku do wybranych, którzy perłę ową w koronie Pembrokeshire sobie wydłubali na użytek wspomnień własnych. A potem śmiało idź dalej, zgubić się raczej nie można.  Co najwyżej można wpaść w króliczą norę, i wtedy trzeba się rozejrzeć za jakąś butelką z napisam wypij mnie i wszystko powinno wrócić do właściwych wymiarów, tudzież wręcz przeciwnie, jeśli była to butelka zakupiona w dyskoncie spożywczym i niechcący upuszczona przez przypadkowego turystę po uprzednim częściowym opróżnieniu (co zdarza się, acz, prawda, nieczęsto).

rabbit hole perspective smaller

I jeszcze bonus dla wielbicieli ruinek. Wielbiciel ruinek wygląda tak: %~. No więc na samym koniuszku zachodniej Walii mają City. City to określenie, którego używa się dla wielkich miast typu Londyn, czy Cardiff; tymczasem city St. David’s liczy sobie niecałe 1800 dusz i jest w rzeczywistości niedużą sympatyczną wioską. Ale ma coś, co z historycznego punktu widzenia zapewnia mu status ‚city’ – olbrzymią katedrę, stanowiącą jedną z głównych atrakcji turystycznych regionu. Dodam, że święty David, którego doczesne acz nieco wybrakowane resztki spoczywają w katedrze, i który patronuje miejscowości, jest również patronem całej Walii i ma swoje święto 1 marca. Święto objawia się graniem na harfie (walijskim instrumencie narodowym) i ekspozycją żonkila. I już wiesz o co biega z tym wpinaniem tych żółtych kwiatków w klapy, przyklejaniem do kołnierzyków i obsadzaniem wszystkich klombów.  A sama katedra jest wielka, imponująca i wygląda tak:

Picture 036

No. To nie ma na co czekać, trzeba jechać, odkrywać i gdzieś się tam może na chwilę zapodziać.

Z przyjemnością zauważam, ze przerobiliśmy już – w skrócie – prawie całe południowe wybrzeże Walii; jak wrócę (jeśli wrócę) z szemranych zaułków Londynu, to sobie pojedziemy na zachodnie wybrzeże, bocobynie.




o rajdzie wybrzeżem, umarłym poecie i dwóch panach C.

saundersfoot

Tak, panie. Na co komu montekarly i santropezy, kiedy mieszka w Południowej Walii.  No sam popatrz. Założę się, że nie dowierzasz,  czujnie podejrzewając fotomontaż, tudzież inną podprogową machloję – a tymczasem prawda ci to najprawdziwsza, najszczersza, szczersza nawet od liczka Davida Camerona, spoglądającego na nas ciepło z wysokości ulotki wyborczej konserwatystów.  To ja mówi David czule lecz z pasją ja biegnę już, aby was wszystkich zbawić ode grzechu obozu rządzacego,  przegonić szatana Browna Gordona na Gibraltar i obniżyć wam jeszcze bardziej vat na groch z kapustą. David jest prawdziwym świętym, jak każdy lider opozycji; myśl jego jasna, spojrzenie czyste, ocena sprawiedliwa a przyszłość pod skrzydłem jego dostatnia.

Ale. Kryzys kryzysem, wybory wyborami, David Cameronem, a nam tu zapowiadają piękne lato, z którego będziemy mogli czerpać radość niezależnie od  politycznych zamieszek. Ruszaj  Rodaku w kraj ten zielony, wilgotny, odkrywaj, zdobywaj, potomku powstańców i pielgrzymów! Dzisiaj chef poleca Carmarthenshire, a konkretnie pas wybrzeża pomiędzy Carmarthen i Tenby, na atrakcyjność którego składają się małe smakowite wioseczki, żyjące sobie z sezonowej turystyki, i oczywiście bardzo ładne nadmorskie widoki. Będzie też coś dla miłośników poezji i spidu (miłośnik poezji i spidu wygląda tak:  %). Oto pędzi do ciebie mapka orientacyjna by nieocenione google (kliknij żeby powiększyć):

Zacznijmy od Laugharne (wymawia się „Lan”, tajemnica tej wymowy nie jest przypuszczalnie znana nawet najstarszym lingwistom).  Malowniczo usytuowane, z całkiem sporym zamkiem, ma względem innych podobnych miejscowości w regionie jedną zasadniczą przewagę: Atrakcję Turystyczną na  Ogólnowalijską Skalę.  Otóż na przełomie lat 40 i 50-tych Laugharne gościło nasłynniejszego walijskiego poetę, Dylana Thomasa – nazwisko znane i w Polsce, ale największą popularnością (oprócz Walii oczywiście) cieszące się swego czasu w Stanach.  Jak na prawdziwego poetę przystało,  brzydził się przemocą, lubił kobitki i miał problem alkoholowy. Do dziś zachował się dom, w którym mieszkał i chatka na skarpie, w której tworzył –  na zdjęciu poniżej.

dylan

Tak sobie myślę, że ja bym chyba nie miała nic przeciwko zostaniu sławnym poetą z problemem alkoholowym, jeśli tylko gwarantowałoby to kilka lat spędzonych w takich okolicznościach przyrody. Jest jeden wiersz DT który mi się bardzo podoba, vilanella napisana dla zmarłego ojca. Nie lubię polskiego  przekładu, więc wklejam fragment oryginału:

Do not go gentle into that good night

Old age should burn and rave at close of day

Rage, rage against the dying of the light

Warto sobie pospacerować po L. dłużej, zwłaszcza ‚promenadą’, jest tak sielankowo, ładnie, uspakajająco – tak jak tu:

DSC_0042

Następną miejscowością na naszej trasie na zachód jest Pendine, wieś z Historią. To na tutejszej plaży w latach 20-tych odbywało się bicie rekordów świata w szybkości, głównie osobą Malcolma Campbella, faceta z żyłką do spidu i tytułem szlacheckim.  Malcolm to figura powszechnie znana i szanowana w Wielkiej Brytanii.  Dla tych, co się fascynują cyferkami: ustanowiony przez niego w 1935 roku rekord prędkości prowadzenia pojazdu mechanicznego na stałym lądzie wynosił 485km/godz (bez kilku metrów). Malcolm grał śmierci na nosie całe swoje życie, i zmarł sobie w wieku zawansowanym we własnym łóżku;  za to jego syn, Donald, który kontynuował rodzinne tradycje,  zginął w wieku czterdziestu kilku lat w trakcie próby poprawienia własnego rekordu prędkości na jeziorze Coniston (Cumbria).  Jego słynny bolid, „Bluebird” został wydobyty z dna jeziora dopiero kilka lat temu, razem z doczesnymi szczątkami rekordzisty.  Donald Campbell pozostaje do dziś jedyną osobą na świecie, która pobiła rekord prędkości zarówno na lądzie, jaki na wodzie.  Co za rodzinka..

Pendine straciło swoją prestiżową pozycję w branży pod koniec lat 20-tych wraz z tragiczną śmiercią innego łamacza rekordów, pan Parry-Thomasa. Imprezę przeniesiono do Utah. Wszyscy wiedzą, że Ameryka ma najlepsze bhp na świecie. Ameryka ma wszystko najlepsze.. Na pocieszenie mieszkańcy i turyści mają Museum of Speed stronka, w którym można zobaczyć między innymi wrak samochodu, w którym Perry-Thomas  odbył swoją ostatnią, jakże efektowną, próbę. Wóz nosi wdzięczną nazwę ‘Babs’. Muzeum jest niestety często zamknięte, ale można sobie zajrzeć przez szybkę, o tak:

DSC_0069

Na naszej dzisiejszej trasie mamy jeszcze dwie mieścinki – Amroth i  Saundersfoot.  Amroth składa się głównie z plaży, promenady, pokoi gościnnych i wędek.

kolo

A Saudersfoot to miasteczko z portem, tym na zdjęciu na samej górze wpisu, i poniżej.  Port szczyci się atmosferą i wyglądem sródziemnomorskim,  ale nie daj sie wpuścić w rybę z frytkami w niedużym przybytku przy wjeździe na parking (po prawej) – za śródziemnomorską świeżością ma tyle wspólnego,  co Walia z klęską suszy.

DSC_0128

No, i pięknie jest.  Jedźcie i cieszcie się z tego wszyscy.





O wędrowaniu ciepłą ziemią, Gower i uczonych gryzoniach

DSC_0188

Łikendzik, za oknem cień nadziei na słońce, tyle do zobaczenia wokół, a ty się nie zrywasz, na koń mechaniczny nie siadasz, mapy nie chwytasz..? Co się stało z tobą Rodaku, zaliś swej dawnej cnoty pielgrzyma przepomniał, że wolisz piwo i eurowizję..?

Nie, nie, nie przepomniał, pojedzie, mówi. Żonę zapakuje albo kochankę, kanapkę ze serem, kilka monet na parking i kawę. A że łikendzik standardowy, niedługi, to musieć pojedzie gdzieś całkiem niedaleko, na półwysep Gower, na mapkę spojrzy, na lewo od Swansea, widzi..? Bardzo ładnie.

3 cliffs bay

Kilka faktów: Gower był pierwszym miejscem w Walii, a obecnie jest jednym z pięciu w kraju, uhonorowanym tytułem „Area of Outstanding Natural Beauty”, czyli obszaru o wyjątkowym pięknie naturalnym. To trochę mniej, niż park narodowy, ale niewiele mniej.  Głównym atutem jest bogata w klify linia brzegowa z licznymi plażami (piaszczystymi!),  poprzecinana sporą ilością ścieżek spacerowych (walking paths). Do wielu miejsc można dotrzeć tylko wskutek spaceru,  ponieważ miejsc do zaparkowania samochodu jest niewiele, i trzeba brać, co jest. Największy chyba parking jest przy plaży Oxwich. To tzw. plaża rodzinna, ulubiona przez posiadaczy potomstwa, przeciwników aktywnego wypoczynku i wyznawców św. Grilla.  Jest rozległa i obejmuje swymi ramionami zatokę będącą mekką szczęśliwych posiadaczy rekreacyjnego sprzętu wodnego typu motorówki, skutery, narty, wędki i koła ratunkowe.

oxwich

Plaża jest niebrzydka, ale prawdziwą urodę odsłania dopiero jak się wybrać na spacer wzdłuż linii brzegowej po prawej stronie. Zwłaszcza w czasie odpływu (potężnego). Tu Gower odsłoni przed nami swoje bogactwo form skalnych i różnych okołomorskich atrakcji (najróżniejsze muszle, kolorowe kamienie, żywe, prawie żywe i raczej-nieżywe stworzenia, jak skamielinki, skalne oczka wodne z własnymi mini ekosystemami, itp). Fota u góry strony jest z tego spaceru, ale wrzuciłam tam, bo mam bunt wobec sztywnych form oraz ćwiczę chłyty materkingowe.

muszelki

Mają też w Oxwich, prawie przy plaży, tylko z boku i za drzewami mały uroczy kościółek, którego początki sięgają 12 wieku. Jest pod wezwaniem Św. Illtyda (próbuj, próbuj, i-chl-tyda, chla-nech-li, chlan-trisant) i osobiście uważam, że jest słodki. Posiada stareńki cmentarzyk, a cmentarzyk posiada mysz. Ja mam słabość do gryzoni. Nie, nie ‚na widok gryzoni’, jak na pewno pomyślałeś stereotypicznie.  Chciałam kiedyś nawet napisać o nich literaturę fantastyczno-naukową, ale zorientowałam się, że Pratchett już napisał.  I tyle po moim bestsellerze, sławie i kasie. Znowu.

church

Oxwich Bay i jej parking mogą być dobrym punktem wyjściowym do dłuższych spacerów po okolicy. Ścieżki nie są bardzo trudne, chociaż po deszczu mogą być śliskie i błotniste;  dobry but to podstawa, a i kalosz nie hańba, jak zawsze powtarzam.

No. To tyle słowem zachęty. Kuba nalega jeszcze,  żeby powiedzieć o jednej piosence, bo on się dzisiaj czuje sentymentalnie, i musi się podzielić.  Posłuchaj. Szumi. Pachnie. Ciepło. Cicho.

http://www.youtube.com/watch?v=56wLTjDEwzU

Cudnie.

O krojeniu cebuli, Tenby i wrażliwości artystycznej

Bonnie szuka Clyde’a, a ja chętnego do skrojenia sześciu cebul ze skutkiem natychmiastowym.

No bo, ja się pytam, dlaczego jest tak, że nigdy nie mogę sobie przypomnieć żadnego z tych złotych środków na łzawienie, kiedy właśnie pilnie muszę to to skroić..? Życie nie jest fair, no ale nic, twardziuchem trzeba być, nie mięciuchem, że prawie zacytuję. I tak podłe warzywo już pyrka w garze, transmutując w zupkę cebulową, łzy otarte, a Gary Moore śpiewa do mnie  I got it bad for you babe..  Za oknem słońce, pietrucha w donicy ma już 10 cm, życie jest piękne.

Może by nawet gdzie pojechał znowu. Weekend idzie, pogoda się zapowiada. No to już.  Pytanie pomocnicze: co jest kolorowe, ma warstwy i nie jest ogrem?

Oto proszę szanownego Rodaka jest wisienka na torcie Pembrokeshire (Zachodnia Walia) – Tenby. Jakieś, ja wiem, 40 minut jazdy samochodem na zachód od Swansea. Z dumą stwierdzam, że T. nie jest obce młodej polskiej emigracji, i jak byłam tam 4 razy, tak zawsze w ogólnym gwarze dało się wychwycić  szeleszczenie mowy ojczystej, uszlachetnione tu i ówdzie wdzięczną i jakże bliską naszym polskim sarmackim sercom łaciną.

Walijska nazwa miasteczka to Dinbych-y-Pysgod („Małe miasto, albo forteca, bogata w ryby”).  Skąd więc nagle po prostu Tenby, zapytasz podejrzliwie a czujnie. Nie wiem, ale w Mądrej Książce przeczytałam, że  postfix  -by przybył do nazewnictwa angielskiego z Wikingami i oznacza wioskę.  A w ogóle nie zadawaj mi takich pytań, bo mi się robi tik.

Tenby jest ukochanym kurortem wakacyjno-weekendowym Walijczyków. Oczywiście tych, którzy preferują taką kurortową formę wypoczynku. W szczycie sezonu parkowanie może być odrobinę problematyczne, pomimo ogromnego parkingu na końcu głównej nadmorskiej ulicy.  Miasteczko posiada mnóstwo pastelowych hotelików, restauracji, małych uroczych uliczek, kolorowych sklepików.  W sezonie otwierają swe podwoje rozmaite kluby i klubiki, oraz inne szemrane przybytki w których usłużnie uwolnią Cię od posiadanych środków płatniczych.  Potężne odpływy odsłaniają malownicze piaszczyste plaże i osadzają na piasku kolorowe kutry rybackie.  Mają tam interesującą stację Ratownictwa Wodnego, którą sobie można obejrzeć za darmo (na zdjęciu po lewej).

tenby

Jest jeszcze druga plaża, na której tkwi taka wielka skała z paskudniastą budowlą na szczycie – onegdaj ponoć była to twierdza. Nie ma tam dostępu, w sumie szkoda, bo może od wewnątrz robiło by lepsze wrażenie. Istotna informacja o plażach: wszystkie posiadają symbol niebieskiej flagi, co oznacza, że są najwyższej czystości/jakości.

Warto sobie pospacerować po Tenby.  Mają tu pozostałości murów miejskich, efektowne bramy; budynki z różnych stuleci.  Początki miasteczka sięgają 12 wieku, u zarania było jeno portem rybackim (aczkolwiek dość prężnym, podobno do Tenby przybył pierwszy transport pomarańczy w Walii, taka ciekawostka z wikipedii). W czasach wiktoriańskich co bogatsze warstwy społeczeństwa odkryły Tenby z jego uroczą architekturą i pięknym położeniem, i zaadoptowały sobie na użytek własny jako kurort letniskowy.

tenby

Warto zaplanować sobie cały dzień w Tenby, a jeszcze bardziej warto zostawić sobie je na deser po spacerach klifami Pembrokeshire – przecudnej urody linia brzegowa jest jedną z najbardziej efektownych, jakie widziałam w życiu, i częścią drugiego walijskiego parku narodowego.  Ale temu poświęcę osobny wpis. Aha, jesli jesteś miłośnikiem zamków (miłośnik zamków wygląda tak) to możesz zajrzeć do miasta Pembroke, zamek jak się paczy, duży, solidny, nie jakiś tam, panie, smutny gruz.

___________________________________________________________

Kuba mówi, że przymusowe roboty przy krojeniu cebuli powinno się aplikować ludziom, którzy stracili wrażliwość tfurczą. Wszyscy bowiem wiedzą, że cebula ma warstwy i to czyni ją wewnętrznie bogatą, krojenie jej jest więc formą ostrej jazdy kulturalnej, która nie tylko, jakby się wydawało,  czyści zaśniedziałe kanaliki łzowe, ale pozwala uwolnić emocje, i rozbudzić kreatywność do pogranicza bełkotu, czego dowodem jest ten dopisek.

Dziękuję państwom.

O przekleństwie i odczynianiu / jedziemy na klifa

Miasto B. właśnie zakończyło Inwestycję wchodzącą w skład szeroko zakrojonego Planu pod nazwą „Transforming B”.  Plan opiewa na 2.6 mln funtów.  Inwestycja polegała na płaceniu robotnikom budowlanym za przerwy na papieroska. W przerwach między przerwami w niecałe dwa latka wybudowali mostek łączący dwa inne mostki znajdujące się w zasięgu rzutu beretem.  Nikt nie wie, po co.  Ja myślę, że po to, aby walący drzwiamy i oknamy zagraniczni turyści mogli w pełni docenić bukiet zapachowy o upojnej nucie gnojówki dochodzący z rzeki w co cieplejsze dni.  Bukiet ów wisi nad miastem jak przekleństwo nad rodziną Buendia; co gorsza, mieszkańcy zdają się nie tylko go nie dostrzegać, ale wręcz zaprzeczać jego istnieniu. Desmrodyzacja przez negację. Na mnie nie działa, ja jestem z daleka. Mnie capi.

Więc, szukam pozytywów w mieszkaniu w B. Jest kilka. Najważniejsze, że blisko do tych wszystkich fajnych miejsc w Południowej. I Środkowej, i Zachodniej.  Piękna linia brzegowa z szerokimi plażami i przepastnymi klifami, z których co jakiś czas ktoś spada. Krąży histeryjka, jak swego czasu Council w B. dotknięty plagą samobójstw „na Thelmę i Luizę” umieścił tabliczkę następującej treści: „Chcesz popełnić samobójstwo? Nie rób tego. Oto numer telefonu do Samarytanów*, zadzwoń!”.  Umieścił.  U podnóża klifu.

No ale ja tu gadu-gadu, a Ty pewnie chcesz gdzieś pojechać.  Zakładam, że znasz Ogmore by Sea, że byłeś w Southerndown, a nawet w Llantwit Major.  Jeśli trafiłeś do Nashpoint, to jesteś już naprawdę Gość.  Pora na St. Donat’s. Oto już leci do ciebie mapka orientacyjna dojazdowa by nieocenione google (kliknij żeby powiększyć):

Miejscowi często nie wiedzą o tym miejscu. Takie maleństwo, wiesiunia zaledwie, ale koledż mają, i jeszcze się nazywa Atlantic.  Trzeba zaparkować na ulicy zaraz za koledżem i znaleźć ścieżkę (public path) przez pole, prowadzi ona do innej ścieżki (nadążasz) biegnącej wzdłuż linii brzegowej. Należy przejść przez kamienne ogrodzenie upamiętniające króla George’a, któren był zaszczycił okolicę swoją jaśnie wielmożnością dawno temu i poszukać schodków schodzących do samej plaży. Niewiele osób wie o tym miejscu, więc tłumów tam nie ma. Za to, jak lubisz prehistoryczne skamielinki, to tu jest pełno.  Takie jak u góry stronki też są. Podobno są tacy co je wyłupują i sprzedają na ebayu. Ebay to jest w ogóle super sprawa.  Ostatnio jakiś facet sprzedał żone, ale nie podają w jakim była wieku.

St. Donats

St. Donats

* organizacja oparta na wolontariacie pomagająca potencjalnym samobójcom.

___________________________________________________________

No. W ogóle to pięknie jest.  W B. zamontowali następną kamerę CCTV.  Pewnie, żeby tego nowego mostu pilnować. Kuba mówi, że mu się śnił Orwell w swym grobie, uderzający w charakterystycznym geście kośćmi paliczków (ze szczególnym uwzględnieniem paliczków środkowych (phalanx media) w trzon szyjki kości udowej (collum femoris) triumfując: kurwa, wiedziałem!