zamek w górach co szczytem tonie w chmurach

22

Ktoś jeszcze poleruje obsesyjnie-kompulsyjnie wszystkie krany, które nieopatrznie znajdą się w jego zasięgu? Nie..? Hm. Z jakiejś przyczyny to małe hobby postrzegane jest w pracy jako zagraniczne dziwactwo. Może powinnam się ograniczyć tylko do własnej łazienki. Poza tym, jak co roku o tej porze za pracowym oknem kwitnie na różowo, co powoduje, że B. wygląda przez chwilę prawie ładnie; przyznanie tego nigdy nie przychodzi mi łatwo.

Dawno nie było nic turystycznego; głównie dlatego, że ostatnio bywam tylko w Rezerwacie Za Rogiem. Tymczasem jest taki przystojny zamek w górach, co szczytem tonie w chmurach i ja o tym zamku zapomniałam napisać po wizycie w zeszłym roku, co jest niewybaczalne. Szczególnie, że zamek wymieniony jest przez The Guardian wśród 10-ciu najlepszych zamków w UK, a niejaki BuzzFeed poszedł nawet dalej, bo umieścił go w zestawieniu 29 najpiękniejszych zamków na świecie. Nie wiem, czemu akurat 29, skąd mam wiedzieć. Takie zestawienia są oczywiście najczęściej subiektywne i zależą od wiedzy i poczucia estetyki zestawiających, ale tym niemniej sama umieściłabym TEN północnowalijski zamek  na każdej liście; chociaż nie należę do wielbicieli gatunku.

33.jpg

Imponujący rozmiarem i produkujący zagęszczoną średniowieczną atmosferę zamek CONWY znajduje się w przyjemnym miasteczku o tej samej nazwie, u podnóża Snowdonii, na brzeżku morza Irlandzkiego. Znajduje się również na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Oprócz zamku miasteczko może się pochwalić najlepiej w Europie zachowanymi murami miejskimi oraz lokalną atrakcją pod szyldem ‚najmniejszy dom w UK’, o którym już kiedyś pisałam. Nie bez znaczenia jest też fakt, że po drugiej stronie zatoczki położony jest efektowny i bardzo popularny, zwłaszcza latem, kurorcik Llandudno.

88.jpg 55 44.jpg

66 99.jpg

Otaczającymi miasteczko imponującymi murami miejskimi można się przespacerować; to dobra okazja do podziwiania okolicy oraz  zorientowania się w lokalizacji wielu przyjaznych odwiedzającemu przybytków gastronomicznych.

Mój pobyt w Conwy przypadł niestety na dzień  typowo walijskiej pogody, więc wypłowiałym  zdjęciom trzeba było dodać trochę koloru. Ja nie jestem niestety zwolenniczką poglądu, że podła pogoda jest istotnym elementem składowym walijskiej atrakcyjności turystycznej; podła pogoda wyprowadza mnie z równowagi, otępia i czasem otrząsam się dopiero po kilku godzinach polerując powolnym ruchem kran w toalecie publicznej, otoczona przez niezręczną ciszę.

77.jpg

mar.jpg

Najlepiej wybrać się na cały dzień do Conwy i do Llandudno za jednym zamachem. Jak ci się spodoba, to możesz pomyśleć o wybraniu się w te strony na dłużej; tuż za rogiem czeka górki park narodowy Snowdonia, a o rzut beretem na wschód można znaleźć bardzo interesującą cudowną studnię Św. Winifredy w Holywell. Mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google maps.

mapka

Więcej przydatnych informacji, między innymi ceny wstępu i godziny otwarcia zamku tu.

A poza tym, ja tam nie wiem, czy ten Pistorius jest winny, czy nie, ale jak słucham jak miażdży go prokurator, to się zastanawiam, czy RPA podpisała konwencję o zakazie stosowania tortur. Równie dobrze mógłby mu wyrywać paznokcie.

 

juuuż kormoraany oodleciały stąd

DSC_0206

.. i znowu nadeszła ta pora roku, kiedy wszelkie stworzenie ukłute wrzecionem nagłego chłodu zapada w sen zimowy. Najdobitniej widać to po wakacyjnych kurortach. Roześmiane, rozgadane, kolorowe, po sezonie milkną; po molu zaczyna hulać północny wiatr, a budy z lodami odlatują do ciepłych krajów. Jest coś pociągającego w takim posezonowym kurorcie. W języku angielskim istnieje małe słówko, które nie ma bezpośredniego równie pojemnego odnośnika w języku polskim, a które mi bardzo pasuje na opisanie tego stanu rzeczy: vulnerable. Na polski można to przełożyć jako wrażliwy, bezbronny, odsłonięty, podatny na ataki. Bez tysięcy turystów, hałaśliwej komercji, z pozamykanymi restauracjami i pastelami blaknącymi od mżawki kurort kurczy się w sobie, otacza ramionami opuszczonych przez gości hoteli i zapada w sen, mrucząc: byle do wiosny.

Takie właśnie było Llandudno [czyt. chlandydno] w północnej Walii kiedy się spotkaliśmy miesiąc temu.

DSC_0201

DSC_0215

DSC_0224

Llandudno cieszy się wyjątkowo szczęśliwym położeniem; jest miejscem, w którym góry Snowdonii z wdziękiem zanurzają się w fale morza Irlandzkiego. Lepiej i poeta by tego nie wymyślił.

DSC_0158mc

W Llandudno oczywiście nie może zabraknąć inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym, i tak jeden przedsiębiorczy pan kupił sobie drogą, która wiedzie z miasteczka na szczyt tzw. Great Orme, czyli obowiązkowej atrakcji turystycznej w tej okolicy i pobiera okup za przejazd w wysokości 2.50. Great Orme to jest góra, czy może klif, z którego roztacza się oszałamiający Widok na zatokę i Snowdonię, tzn. tak zakładam, bo jak tam byłam to Widok akurat miał przerwę na kawę, w przeciwieństwie do niezmordowanego deszczu i wiatru. Ale parking był ładny.  Jak nie chcesz płacić za przejazd drogą, to możesz zapłacić za Tramwaj Prawie na Szczyt. Albo wejść na nogach, bez opłat (też coś). Na pocieszenie zamiast Widoku można zobaczyć kozicę, górską z resztą. Ta okolica jest podobno rezerwatem przyrody i jest przebogata w zwierzątka, ptaszki, sklepy z magnesami na lodówkę, i inne cuda natury.

DSC_0190

Warto się tam wybrać, zwłaszcza, że o niecałe 10 minut drogi stąd znajduje się jeszcze bardziej atrakcyjne Conwy (posiadacz m.in. niedawno omawianego najmniejszego domu w Brytanii).  Najlepiej niech ktoś pojedzie latem i opowie mi potem czy był szał ciał, italodisko i wata cukrowa.

I na koniec gdzie byliśmy, mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google:

mapka

Dziękujemy za uwagę i pozdrawiamy gorąco,  Anna i Termofor.

dwa na trzy

DSC_0087

To był ten ich wymarzony ląd, dwa na trzy, wynajęty kąt.. śpiewała kiedyś Edyta Geppert.  Ja nie wiem, czy pani Geppert była w Conwy w północnej Walii, ale faktem jest, że słowa piosenki nie są tylko pustym chwytem marketingowym promujacym politykę mieszkaniową Polski Ludowej. Są faktem. Mało tego, są faktem Autentycznym.

Oto proszę bardzo, Najmniejszy Dom w Wielkiej Brytanii. Oficjalnie, według brytyjskiego wydania księgi rekordów Guinessa. Wymiary dwa na trzy na trzy.

DSC_0090 (2)

Posiadanie czegoś ‚naj’ to jak dar z niebios dla każdej miejscowości. Nie może więc naturalnie zabraknąć w Conwy inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym. Inicjatywa przebrana za blondynę w tradycyjnym stroju walijskim pobiera za wstęp do Najmniejszego Domu 1 elżbietę, informując miłym głosem z akcentem z Liverpoolu, że dom to autentyk, i że jeszcze do połowy lat 60-tych był zamieszkały, mieszkało w nim małżeństwo staruszków, no czy to nie słodkie, i że nie, niestety nie ma w nim telewizora. Proszę, proszę, sekundka, tylko włączę magnetofon z nagraniem przewodnika, już już. O.

DSC_0091

Zdjęcie pokazuje praktycznie cały pokój z wyposażeniem; na pięterku stoi łóżko. Nic więcej nie miało szans zmieścić się w Najmniejszym Domu. W charakterze łazienki występuje wiadro. Widok z mini okna wychodzi na otwartą przestrzeń portu i zatoki, co mogło ewentualnie wynagradzać skromność przestrzeni życiowej, albo i nie. Magnetofon usłużnie informuje cię, że jeszcze do połowy lat 60-tych dom był zamieszkały; mieszkał w nim samotny rybak.

No i prosze, właśnie odwiedziłeś Atrakcję i zaoszczędziłam ci jedną elżbietę. Fajna jestem, co?

DSC_0096

Co do samego miasteczka Conwy, to jak najbardziej warto się tam wybrać; ale o tym to już, prawda, inną razą. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam panstwa, bardzo serdecznie.

zimna woda zdrowia doda

DSC_0042

Bywało się. Na północy Walii, łatać kolejne dziury w wiedzy o miejscu stałego pobytu. To lubimy. Pogoda rozczarowała – w ogóle nie lało. Taka anomalia. Przywiozłam tyle materiału, że sama nie wiem, co najpierw fotoszopować. To zacznijmy od końca.

Często jest tak, że na gwoździe programu włazi się całkiem niespodziewanie i już prawie w drodze do domu. Czasem szuka się po prostu jakiegoś sensownego śniadania, bo w tanim motelu mają tylko marsy i fajki, i zjedzie się z drogi na chybił trafił za strzałką na pub; a potem nagle wpada się na takie rzeczy właśnie, jak Holywell z ‚cudowną studnią św Winifred’.

DSC_0028

‚Cudowna studnia świętej Winifred’ (Fryderyki?) w Holywell to miejsce szczególne, i nawet jak się nie jest wierzącym, to trudno nie poczuć w powietrzu tej atmosfery oczekiwania i nadziei, którą przesiąkły przez wieki jej mury. Już od 13 stuleci studnia przyciąga pielgrzymów z całego kraju, włączając koronowane głowy. Wielu z nich zostawiło swoje autografy na murach; najstarsza data jaką znalazłam to 1595. Niektórzy megaoptymiści zostawili na świadectwo cudu swoje już niepotrzebne kule; wtedy jeszcze nikt nie wiedział o sile autosugestii, która silna jest, ale na krótką metę. Założę się, że niejeden szybko pożałował swojego spontanu; i potem był płacz, i zgrzytanie zębów i dłuuuugie czołagnie do domu.

DSC_0006

DSC_0039

Sama Winifred była podobno dziewczęciem o wielu walorach; walorami nie chciała się podzielić z lokalnym księciem, więc sympatyczny młodzieniec poderżnął jej gardło. Legenda głosi, że panna zmarła, po czym zmartwychwstała; ale możliwe jest też, że książę nie znał się za dobrze na podrzynaniu i nie przeciął żadnych znaczących tych i owych. Anyway, w miejscu gdzie Winifred padła chwilowym trupem wytrysnęło źródło o uzdrowicielskiej mocy. Bajka bajka, ale nogę z artretyzmem do źródła się wsadziło jak nikt nie patrzył, tak..? Nie pomogło, ale podobno trzeba coś tam jeszcze mamrotać.

Jak na swój status i znaczenie, Holywell utrzymuje dość niski profil. Nie ma w nim plastikowych madonn jak w Lourdes; klienci po cud przychodzą i wychodzą, jakby od niechcenia, czasem zorganizowanym truchtem przekuśtyka wycieczka. Jeśli ktoś chciałby się wybrać przy okazji wizyty na północy, to najlepiej z samego rana. Jak będziesz miał szczęście, to wpuszczą cię na teren jeszcze przed otwarciem, i wtedy będziesz ty, Winifredowe źródło, średniowieczna atmosfera, pięć wieków graffiti i poranne mgły. Warto.

A o tym, że rzecz jest znana w pewnych kręgach świadczy ta oto notatka z okna ze sklepu z różańcami i biletami wstępu (cołaska 80 pensów):

DSC_0062

Uśmiechnęłam się złośliwie i poszłam sobie zaptacić za śniadanie. Pierwszy w życiu Welsh Rarebit (rodzaj grillowanej kanapki) w kafei obok; całkiem dobry, o, proszę:

DSC_0065

Z innej beczki, zapodawałam to już kiedyś na fb, ale od nadmiaru pi-aru głowa nie boli. Przynajmniej nie mnie. Jest nowa inicjatywa z dużym potencjałem, w której biorę udział jak mi czas pozwala: Blogerzy Ze Świata (Polacy) mieszkający w różnych częściach globu publikują artykuły na temat co to tam panie w tych częściach słychać – z punktu widzenia emigranta. Warto zerknąć.

Tymczasem.

Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch!

Od razu chcę wyjaśnić: nie ma powodu do niepokoju. Wszyscy zdrowi. Zwłaszcza red. Jakubek, który co prawda upiekł jedenaście mufinów będąc na diecie, ale upiekł z mąki razowej, więc się nie liczy, nie? Poza tym miał ważny powód, bo odniósł kolejne zwycięstwo w walce z opresją wydobywając klienta z rodziną z dna rozpaczy finansowej, które to dno klient osiągnął na skutek tradycyjnego zlewactwa ze strony lokalnej beneficiarni oraz tradycyjnie niekompetentnej porady ze strony zaprzyjaźnionych z klientem ziomów.  Nikt mi nie wmówi, że to nie jest wystarczające usprawiedliwienie dla 11 mufinów, nawet bananowo-orzechowych.

Tak więc, jesteśmy wszyscy  jak najbardziej przy zdrowych zmysłach i tytuł wpisu, nie mieszczący się w przeglądarce, nie jest objawem zmurszenia mózgów na skutek ciągłych opadów.

Gdybym miała sporządzić listę widoków, które najskuteczniej zaparły mi dech w piersiach w skali walijskiej, a może i szerszej, to widok z kolumny jednego markiza na wyspie Anglesey w północnej Walii uplasowałby się spokojnie w pierwszej trójce. Zdjęcia nie wyszły jakieś rewelacyjne, zresztą byłam zajęta kręceniem filmu, który zresztą natychmiast mi się skasował, ale możesz mi spokojnie wierzyć na słowo. Wdrapujesz się na tę kolumnę jakiś czas, to prawda (ma 27m), i jest nawet trochę klaustrofobicznie, ale jak się wdrapiesz, i jeszcze jak akurat świeci słońce, to krajobraz rozpostarty przed twoimi oczami zwala z nóg; żadne zdjęcie tego nie odda.

Góry w tle to park narodowy Snowdonia, cieśnina poniżej nazywa się Menai. Most na zdjęciu na samej górze nazywa się również Menai, i jest jednym z najsłynniejszych i najłatwiej rozpoznawalnych w kraju. Drugi słynny most, którego tu nie widać, nazywa się Britannia; oba łączą Anglesey ze stałym lądem.

Z czego jeszcze jest znane Anglesey? 70% mieszkańców mówi po walijsku (!). Książę William stacjonuje tam sobie ze swoim helikopterem ratunkowym (to miło, że chłop sam zarabia na żony waciki). Mają tam ciężkie acz niezwykle malownicze zimy. I miasteczko o najdłuższej nazwie w Europie, i tu wyjaśnia się zagadka psychodelicznego tytułu.

Miasteczko, litościwie zwane w skrócie Llanfair PG, jest przyjemne, ale bez rewelacji; to nazwa jest magnesem na turystów, co jest poniekąd zrozumiałe.

Na Anglesey spędziłam tylko kilka godzin kilka lat temu, to zdecydowanie za mało; chętnie tam kiedyś wrócę. Polecam z czystym sumieniem wszystkim tuptusiom obieżyświatom.

Red. Jakubek zaś poleca co innego, bo ma inne priorytety.

 

o wyprawie na północ, włoskim kiczu w walijskim deszczu i Małej Polsce

Bywało się ostatnio, bywało. W północnej Walii się bywało. Na pograniczu parku narodowego Snowdonia, o którym już wcześniej to i owo pisałam. Konkretnie się bywało o tu:

Park Narodowy Snowdonia ma to między innymi do siebie, że można po nim iść pod górę oraz w dół, i wpaść po kolano w krowi placek sprytnie ucharakteryzowany na kawałek skały magmowej, na której – jakby się mogło wydawać – można wesprzeć nogę podczas wspinaczki terenem bagiennym. Można też, co rzadkie, popatrzeć sobie z góry na nisko przelatujące jety brytyjskiej armi, które tam sobie nisko przelatują. Jak tam konkretnie jest, to widać na górze i poniżej.

Atrakcyjność tej części kraju polega na tym, że morze spotyka się tu z górami; piaszczysto-kamienne plaże otulane są czule nie tylko przez wielokilometrowe pływy, ale i przez rozległe, łagodne łańcuchy górskie, niektórym kojarzące się z Bieszczadami. Najlepszy sposób na poznanie tej części kraju to spędzenie tu dwóch, trzech dni – atrakcji najróżniejszych jest dużo, a jeśli ktoś chce tylko odpocząć w ładnych okolicznościach przyrody, to też nie będzie rozczarowany. Oczywiście pod warunkiem, że nie leje. Hm. Tak. Tego.

Zakładając jednak, że pożądasz atrakcji i przygody, oto proszę bardzo, przykładowy plan wizyty, obliczony na cały dzień. Na początek Barmouth – nieduże miasteczko kurortowe, w którym mają dużo automatów do gry i bud z frytami, czyli jest to zasadniczo miejscowość nastawiona na turystę-wczasowicza z dzieciami. Ale ma w sobie coś niewątpliwie krajobrazowo atrakcyjnego – olbrzymie ujście rzeki (estuary), które w czasie odpływu wygląda jak ogromna pustynia. Przecina je żeliwny most, który służy między innymi jednej z głównych atrakcji turystycznych w tej okolicy – kolejce wąskotorowej.  Kolejka sobie przebiega tu i tam, i jest fajna i polecana przez przewodniki, ja nie skorzystałam, bo mi zabrakło czasu.

Barmouth ma dość ciekawą architekturę; rzędy domów dosłownie wrastają w skały – podobno jest to efekt kaprysu architektonicznego pewnej bogatej damy, jak mi wyszeptał konspiracyjnie Pan Sprzedawca Lodów Zorientowany Lokalnie. Jeśli nie masz całego dnia i zapasu sucharów, nie daj się nabrać na „panoramic walk”, czyli szlak spacerowy pod górę z Widokami. Dojdziesz prawie do brzegów Irlandii, a panoramy nie zobaczysz. Zarosła, ukradli, nie wiem. Uwaga praktyczna: jeśli wybierzesz się na spacer po olbrzymiej plaży, uważaj na sprzęt fotograficzny – mocno tam zawiewa piaskiem.

Z miasteczka B. skaczemy sobie do Harlech żeby zobaczyć jeden z najbardziej znanych walijskich zamków. Mocno powiązany z historią walki zbrojnej przeciw Anglikom, jest imponującym przykładem średniowiecznej architektury i ikoną pejzażu walijskiego. To od jego nazwy wzięła swój tytuł słynna pieśń Men of Harlech, wykonywana przez każdy szanujący się chór w Walii. Chór posiadany jest przez każdą szanującą się walijską metropolię, niezależnie od ilości mieszkańców i przychodu na głowę mieszkańca.  Tu można sobie posłuchać tej pieśni w wykonaniu bodajże 13-letniej(!) Charlotte Church, lokalnej selebriti. Dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej: Walia nie zawsze była podległa Anglii; wiele krwi przelano i wiele walk stoczono dawno temu w obronie niepodległości. Dwa imiona, które warto znać, to Llewelyn (czyt. chlułelyn – imię władców Walii, w tej liczbie ostatniego niepodległego; llewelyn to obecnie też jedno z najpopularniejszych walijskich nazwisk) oraz Owain Glyndŵr (czyt. ołajn glyndur) taki walijski William Wallace, wielki patriota i bojownik o Przegraną Sprawę. Jako przedstawicielka narodu złożonego prawie głównie z walki o przegrane sprawy odczuwam dla niego sporą sympatię.

Uwaga praktyczna: trzeba sobie zaparkować w miasteczku; jeśli nie znajdziesz miejsca na ulicy za darmo, przy zamku jest nieduży parking pay&display. Wstęp kosztuje 3.60. W okolicy można nabyć drogą kupna kawę i loda oraz zrobić siku.

No to polataliśmy sobie po zamcurach, czas na coś lżejszego, bardziej kobiecego. Uprzedzam, tanio nie będzie, ale to mus, nie ma zmiłuj. Mus nazywa się Portmeirion i znajduje się niedaleko Porthmadog, następnego lokalnego kurorciku. Portmeirion to prywatna wioska (dlatego musisz płacić za wstęp – 8/osobę, i tu poznajemy pożyteczne angielskie słówko rip-off), którą wymyślił sobie jeden architekt o długim i arystokratycznym nazwisku, którego nie podam, bo i po co. Grunt, że wiemy, że pan był wizjonerem, nie bał się realizować marzeń oraz był posiadał kapitał. Panu zbrzydło ponure, smagane wiatrem i deszczem kamienne budownictwo północnej Walii i postanowił sobie zbudować wioskę w romantyczno-kiczowatym stylu włosko-renesansowym. Wioska jest obecnie przedsięwzięciem czysto komercyjnym; jeśli chcesz zabrać ukochaną na romantyczny weekend do walijskich Włoch, będzie Cię to kosztowało od stówy za ienia). Tysiak, jeśli chcesz zostać na tydzień. Lecz cóż nawet taki pieniądz, kiedy dziewczę Ci zakwili z miłości. Poza tym po pierwszych zachwytach najprawdopodobniej zacznie lać, więc przy odrobinie szcześcia nie wyjdziecie z sypialni.

Na koniec ciekawostka; otóż mają w tamtej okolicy, w Penrhos, niedaleko Pwllheli, coś takiego, o czym kiedyś opowiadał mi jeden pan Miły Kustosz w St. Fagans w Cardiff, ale zupełnie mi wyleciało z głowy i kiedy nagle zobaczyłam przy drodze taki oto napis:

poczułam się lekko wyprowadzona z równowagi i natychmiast zarządziłam skręt w prawo celem rozwikłania Tajemnicy. Znalazłam byłą bazę RAFu, sprzedaną Polskiej Spółdzielni Mieszkaniowej po wojnie i zaadoptowaną na osiedle mieszkaniowe; jak na polską wspólnotę przystało jest tam kościół, kapliczka z Matko Bosko, dziurawe drogi, biblioteka ze świetlicą, szpitalik itp.  Pierwsi rezydenci podobno nazwali to miejsce, nie wiedzieć czemu, Małą Polską. Obecnie osiedle pełni głównie rolę domu spokojnej starości; ‚mieszkania’ wynajmowane są również turystom za rozsądne ceny. Tyle wyszperałam w internecie; nie udało mi się spotkać tam żywej duszy, więc nie mam faktów z pierwszej ręki.

Warto sobie zobaczyć galerię tego faceta – jemu się udało spotkać kilka dusz. A to strona Spółdzielni.

To tyle, ciotki i wujki; to wy sobie planujcie, pakujcie manatki, termosy i chińskie zupki, a ja sobie tu jeszcze posiedzę. I posłucham tego. I jest rewelacyjnie.

Au revoir, Joanno. Bonne chance! :)

o filozofach, plątaniu niteczek i Snowdonii

2668703768_9030ddc9b6

Terry Pratchett dzieli filozofów na trzy grupy. Pierwsza uważa, że świat jest skomplikowany i chaotyczny. Druga, że przeciwnie, jest dość uporządkowany i rządzi się kilkoma prostymi zasadami. Trzecia grupa to Didactylos, który twierdzi, że jest za mało różnych rodzajów alkoholu.

Kuba za to ma swoją Wizję Filozoficzną. Że niby, każdy człowiek jest jednokolorową niteczką. Niektóre niteczki są mocne i stonowane, inne jedwabne, błyszczące, jeszcze inne cienkie, wyblakłe i osowiałe. Przesuwają się po geografii życia tam i siam, przeplatając się z innymi kolorowymi niteczkami. Czasami jakieś dwie niteczki zwiążą się w supełek, i tak sobie biegną przez chwilę razem; czasem supełek jest taki mocny, że gdy jedna nitka się kończy, drugą trzeba odcinać ostrym narzędziem; często jest potem uszkodzona i do niczego się nie nadaje. Dosłownie w każdej sekundzie tysiące niteczek zostawiają w jakimś punkcie wyjścia swoje kordonki i zaczynają biec przed siebie, wplatając się w ogromny kolorowy kilim. Niektóre niteczki się kończą, i zaraz na ich miejsce wskakują nowe, bo przecież wszystko musi się prząść dalej. Kuba wierzy, że mógłby zobaczyć to wszystko z księżyca. Rzecz jasna, przy użyciu pewnych niezbędnych technologii, takich, jak teleskop i marihuana.

Wśród najczęściej wymienianych bolączek emigranta jest tęsknota za starymi miejscami. Anka mówi, że jak nie pociągnie swojej niteczki do Polski raz na rok, to jest chora. A jak pociągnie, to koniecznie w Bieszczady. Dużo nad tym myślę, zastanawiam się, czy nasza tęsknota wynika li tylko z faktu, że to są ‚nasze’ miejsca, przynależne, element tożsamości i dziecięcych wspomnień, które zazwyczaj przechodzą w naszej głowie metamorfozę w utopię, czy też może jest jednak coś specjalnego w niektórych miejscach, czego nie znajdzie się gdzie indziej. Jednocześnie cały czas przecież jesteśmy w trakcie tworzenia nowych ‚swoich’ miejsc, i może za kilka lat będziemy tęsknić za tym, co dzisiaj jest nam obce, nie-nasze..? Anyway. Gdzieś by się wybrał. Dwa lata temu postanowiłam zbadać wytrzymałość pożyczonego namiotu na warunki górskie plus walijski deszcz w wersji constans, i przeciągnęłam swoją niteczkę (to bardzo fajna niteczka nawiasem mówiąc, młoda, piękna, zdolna i bogata) przez całą Walię do Snowdonii. Doświadczenie to było bardzo fajne i skłoniło mnie do zaiwestowania w namiot potrójnie impregnowany, z dodatkową osłonką nad topikiem oraz strażacką pompą w standardzie.

1 280

Jest kilka terminów na opisanie co to właściwie jest Snowdonia. Region na północy, o chociażby. Górzysty. Niektórzy Polacy porównują go do Bieszczad. Park narodowy, jeden z trzech w Walii. Stężenie ładnych widoków na km2 – powyżej normy. Stężenie owiec na metr kwadratowy: przekroczone. Mają tu najwyższą górę w całej Walii, nazywa się Snowdon (nie mylić z niegdysiejszym Snowdenem), szczytem tonie w chmurach i można się na nią dostać w sposób tradycyjny, na nóżkach, lub sympatyczną czerwoną kolejką napędzaną  silnikiem parowym z dolną stacją w miejscowości Llanberis. Nie jest to tania atrakcja, bo w dwie strony 16 funtów, ale za to dodają gratis 150 japońskich turystów (z rodzinami).  Podejrzewam, że w złoty ów biznes zamieszani są obrotni bacowie z Zakopca.

1 114

Nie jest trudno znaleźć zakwaterowanie w tym regionie, zwłaszcza co większe turystyczne przyczółki mają całkiem dobrze rozwiniętą bazę noclegową, ale w ścisłym sezonie (czy to letnim, czy to zimowym) lepiej sobie coś wcześniej zarezerwować.  W miesiącach letnich, – tu dobra rada dla tych, co ‚na budżecie’ – warto skorzystać z całkiem pokaźnej ilości pól namiotowych. Nie mają tam jakichś szczególnych luksusów, ale ostatecznie trzy dni człowiek bez ekspresu do kawy i laptopa wytrzyma. Ostatecznie, bez ekspresu, wytrzyma. Ja trafiłam na bardzo dogodną lokalizację, było to już w górach, ale blisko do cywilizacji (wspomnianego Llanberis). Kamping się nazywa Llwyn Celyn Bach, co oznacza prawdopodobnie górską farmę. I jest to rzeczywiście część farmy, jak to się często zdarza w UK. Niedrogo (piątkę za pakiecik namiot+samochód) i w pięknych okolicznościach przyrody – to lubimy. Można sobie nawet rozpalić ognisko, rozgrzać się przy użyciu jakiegoś napoju (np. kakao), tylko żeby nie robić wiochy, bo wyrzucą. Mają swoją stronkę w necie.

1 017

Co do samego Llanberis jeszcze, to warto rozważyć je jako bazą wypadową również z powodu takiego, że daje poczatek wielu szlakom górskim cięższego i lżejszego kalibru (także tym do pubu). Ma też inne atrakcje. Jedną z nich jest całkiem wysoki wodospad, który widać z okien kolejki, i którego koniecznie, ale to  koniecznie trzeba sobie na nogach poszukać. Można dwojako, cywilizowanie: znaleźć wiadukt, przejść pod nim i dalej wzdłuż małej ścieżki, albo idąc piaszczystą drogą za drogowskazami w pewnym momencie mężnie przedrzeć się przez krzaki i zjechać na tyłku w dół stromego zbocza. A potem już można sobie leżeć godzinami o tak:

wodo

I pięknie jest. Znowu.

Niedaleko od Llanberis znajduje się największa walijska wyspa, Anglesey. Trzeba tam pojechać koniecznie, będąc w okolicy, ale dlaczego, to już w innym wpisie.

__________________________________________

Zauważyłam, że niektóre wyjątkowo ładne miejsca, takie jak ten wodospad, mają swoją pewną smutną tradycję. Kuba mówi, że wcale go to nie dziwi. Są niteczki, które chcą jedynie powrócić do kordonka. I już.

1 153