o jednym słonecznym dniu

Good morning! – oznajmia radośnie z naciskiem na prześwietną jakość poranka Pan Biletowy – bileciki ze słonecznego T. proszę! Zziębnięci pasażerowie patrzą na Pana Biletowego szeroko otwartymi oczami. Ten i ów próbuje przeniknąć wzrokiem warstwę zaokiennej szarówy, jakby mając nadzieję, że czegoś nie zauważył. Pani na Pazia patrzy melancholijnie na swoją parasolkę, u stóp której właśnie tworzy się burawa kałuża. Pojawiają się życzliwe sugestie o wypadnięciu Pana Biletowego na głowę z kołyski w wieku niemowlęcym; ktoś kicha. Ale już po chwili zaraźliwy entuzjazm niezłomnego optymisty sprawia, że w oczach znękanych pasażerów 7:35 do M. wschodzi niewidziane od trzech dni słońce. Dzię-ku-je-my.

Mam zlecenie w M., jestem sporo za wcześnie, haaalo, macie tu jakąś kafeję otwartą w poniedziałek o ósmej rano..? Haaaalo.. Podążam rozsiąpionym hajstritem z szeregiem sklepów ‚wszystko za funta’. Chyba jest.. Jest? Jest. Tak jak lubię, kafeja bez muzyki, z gwarem rozmów. Wystrój wnętrza cokolwiek peerelowski; na ścianie kiczowate landszafty, na stolikach ceratowe obrusy w zgrabne, prawda, winorośle. Na obrusach okruchy, sól, pieprz i oczywiście ocet, podpora imperium. Średnia wieku konsumentów herbaty z mlekiem i kanapki z czipsami: 70. Co zawsze jest fajne, bo sprawia że czuję się młodo. Herbatę poproszę, czarną. Bez mleka, znaczy. No bez, bez.

Pani z Kuchni ma na głowie przemyślnie upiętą siatkę na motyle. Z każdej strony niesforne kosmyki wykradają się na wolność nadając pani sympatyczny wygląd ‚piorun w szczypiorek’. Kuchnia jest w piwnicy, a schody strome. Szczypiorek jest zmęczony, smętnie stawia przede mną herbatę z mlekiem, po czym melancholijnym krokiem zstępuje z powrotem do swojego podziemnego królestwa. Człap, Człap. Człap.

Znienacka od strony ulicy wpada do środka kilka przypadkowych promieni słońca. Musieć, zgubiły się, niebożątka; to pewnie przez tą pogodę. Świetlista łuna oplata obsypane mąką bochenki chleba na wystawie. Ktoś otwiera drzwi i powiew wiatru unosi mąkę w górę; drobiny wirują w słonecznym świetle. Czas wstrzymuje oddech; prawie peerelowski realizm organiczny zmienia się na moment w magiczny.

Trzy panie pod 80-tkę wspominają niedawne wakacje w Tenby i narzekają na muzułmanów, których, co prawda, nigdy na własne oczy nie widziały, ale słyszy się, prawda, różne rzeczy.

Po zleceniu wracam na stację; to koniec linii, o czym świadczy urywający się nagle tor i kupki śmieci na ‚ziemi niczyjej’. Zapyziała stacyjka z jednym torem wygląda jak wyrzut sumienia na tle malowniczych wzgórz. Dumna plakietka informuje, że stacyjka została uroczyście otwarta przez jego wysokość diuka Gloucestershire, członka rodziny królewskiej. Musieć nieszczęsny diuk nie stał za wysoko w hierarchii rodzinnej skoro przyszło mu odwalać takie fuchy.

Dalej mży. Bileciki ze słonecznego M proszę, dociera radośnie z przedziału obok, jak z innego wymiaru.

DSCN0725

góry niewysokie, co im z wami walczyć każe

DSCN1097

Postanowiłam nie iść do pracy. Taki niespodziewany dzień wolny; skradziony czas tylko dla siebie. Czas, w którym powinnam być gdzieś indziej, robiąc Obowiązek, ale zrobiłam codzienność w konia i jestem – no właśnie.

Ułożyłam Zuchwały Plan. Tour de Maesteg*. Natychmiast zaczęłam wdrażać w życie. O’matkobosko.

Widzisz, tę górkę, tam, o, z tym długim na tysiąc kilometrów katorżniczym podjazdem z licznymi dziurami? I to stworzenie, zgięte wpół, zawieszone na kierownicy, z sercem wyskakującym uszami? Co rusz wpadające kołem w dziurę? Z potem zalewającym oczy, omdlałymi łydkami? To ja. Pomachałabym ci, ale nie dam rady.

Nic z tego. Zsiadam. Ruszam. Powoli. Pcham przed sobą rower jak lodołamacz. Z daleka na pewno wyglądam jak Syzyf w zielonej kamizelce odblaskowej. Albo wiadomy żuk popychający wiadomą kulkę, z uporem, niezłomnie, do celu.

Nadludzkim wysiłkiem woli osiągam szczyt. Ale jeśli myślisz, że z tego szczytu to teraz już tylko popędzić w dół, z wiatrem we włosach i pieśnią na ustach – jesteś w błędzie. Górki w tej okolicy przypominają leniwe morskie fale; to taki morderczy system, nastawiony na jak największą liczbę moralnych i fizycznych ofiar wśród cyklistów. Kto jeździ, ten wie, że nie krótki intensywny podjazd odbiera cykliście chęć do życia, ale właśnie taka długa, łagodna, niekończąca się perfidna udręka.

BeFunky_null_6.jpg BeFunky_DSCN1076.jpg

Na szczęście nawet najbardziej mordercze podjazdy kiedyś się kończą. I wtedy można skupiać się już tylko na słońcu, intensywnie rozmrażającym kałuże. Na panoramie Llynfi Valley zanurzonej w porannej ciszy. Szumiących delikatnie drzewach. Szmaragdowym stawie ukrytym w lesie. Można pogadać ze świeżo zaprzyjaźnionym Rudym, pooglądać goniące się po całym niebie rozamorowane pustułki. To lubimy. Nawiasem mówiąc, nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek użyję tego wtłukiwanego nam do głowy w podstawówce wyjątku: ‚pustułka’. Musiałam dopiero wyjechać do Walii. Dla tych, którzy nie wiedzą, legendarna ‚wyjątkowa’ pustułka to ta sympatyczna ptaszka poniżej.

DSCN1070 DSCN1184 DSCN1183birdiee.jpg DSCN1148

DSCN1098

DSCN1165 kaa BeFunky_null_8.jpg

A na deser, proszę bardzo, z okazji Dnia Naleśnika – naleśnik. Rezultat niestety taki sam jak w zeszłym roku, ale nie upadam na duchu.

pan

* taki miasteczek w środku jednej malowniczej doliny o częściowo podłej reputacji, częściowo zasłużonej. Otoczony morderczymi pagórkami.

Koparka

cf.jpg

Nad rzeczką opodal krzaczka mieszka sobie Koparka. Konkretnie to na górce sobie mieszka; zaczepiła się łychą o krawędź, śpi. Lata już śpi; wszystkie stawy jej zesztywniały. Przejeżdżam obok, chrobocząc kołami po zmarzniętej ścieżce. Koparka otwiera jedno oko. How do you do, pytam, Koparka rozpromienia się, widać dawno nikt nie pytał. Patrzymy, jak na błękitnym zimowym niebie przekomarzają się dwie pustułki. Piękny dzień, wzdycha Koparka. Piękny, zgadzam się. Kiwamy głowami jak chińskie pieski. Nie potrzebujesz przypadkiem wykopać pod kimś dołka..? pyta Koparka z nadzieją w głosie. Przykro mi, nie mam wrogów. Nikt nie jest idealny.. Koparka wzdycha z rezygnacją. Tak pytam. Po człowieku to nigdy nie widać, czy lubi kopać dołki, czy nie. Co innego koparki. Wyciągam termos w różowe tetakie, gestem pytam, czy napije się kawy. Poproszępięćcukrów, odpowiada natychmiast. Pijemy sobie. Słońce grzeje. Pustułki znikają za lekko przyprószonymi śniegiem wzgórzami.

Jest dobrze.

kop.jpgDSCN0832

DSCN0822 DSCN0725DSCN0820

umb.jpg

kolorowych jarmarków

1.jpg

Położone niedaleko Cardiff Caerphilly [czyt. kafyli] to średniej wielkości miasteczko z ogromniastym zamkiem, malowniczo usadzonym w samym centrum. W trakcie swojej 800-letniej historii zamek służył głównie do nawalanek z Anglikami, po których pozostała mu m.in. krzywa wieża. Podobno krzywsza od tej w Pizie. Obecnie zamek służy głównie jako lądowisko dla gęsi kanadyjskich, jak również skupia wokół siebie życie społeczne hrabstwa, co rusz pomagając łatać budżet jakąś, prawda, ymprezką o charakterze kulturalno-oświatowym, jak również turystyczno-łupieżczym. Np. organizują tam spektakularne fajerwerki z okazji kolejnych rocznic nieudanej niestety próby wysadzenia parlamentu przez Guya Fawkesa (tzw. bonfire night, 5 listopada).

12

Z innych ciekawych rzeczy odnośnie Caerphilly warto odnotować, że wytwarzają tam swój własny ser. Ser nazywa się… <werble, napięte oczekiwanie>.. ‚Caerphilly’ i ma nawet w lecie swój festiwal (Big Cheese).

Co zaś się tyczy tzw. jarmarków bożonarodzeniowych, to jestem zawsze sceptyczna. Świąteczne mydło i powidło, grzaniec, bouncy castle dla dzieciaków i niemieckie kiełbaski, wszystko okraszone po chrześcijańsku podwójną świąteczną marżą – nigdy specjalnie do mnie nie przemawiały. Ale sobotni jarmark w Caerphilly był miłą odmianą. Przede wszystkim był całkiem spory i zróżnicowany. Były tłumy. Były lokalne wyroby. Wreszcie skosztowałam słynnego bread&butter pudding. Było mnóstwo rzeczy ładnych i kompletnie nieużytecznych poza sezonem świątecznym, zwanych ‚rękodziełem’, próby chóralnych śpiewów ulicznych (czyli każdy może się dołączyć, chociaż nie każdy może powinien) i inne takie tam. O, proszę bardzo, żeby nie być gołosłowną:

2.jpgodpustowy koszmar wegetarianki

7.jpgczy chce Pani potrzymać mój czosnek?

18.jpgbratwurst w ogniu

22.jpgpanika..!!

16.jpgobowiązkowy grzaniec z cydru, mm

3.jpgWhite Christmas, nie da się ukryć

6.jpgtzw. rękodzieło

8.jpgtypowe brytyjskie ‚pies’, ugh, ale ciekawy, prawda, dizajn

20.jpgpani Hinduska, matka cudownej zupy z soczewicy dla zziębniętych

sd.jpg

ptaszek z Australii, powiązania ze świętami niejasne

9…i teraz wszyscy razem: bum talala cyk cyk, rudolf the red-nosed reeeeeindeeeeeer…

11.jpg widoczek o charakterze, prawda, ogólnym

Podsumowując, w piątek śpiewałam kolędy w St Fagans, w sobotę jarmarkowałam w Caerphilly, a tydzień temu heroicznie i własnoręcznie ubrałam w biurze choinkę. Budzi powszechną sensację, co napawa mnie dumą. Niestety na nic więcej mnie w tym sezonie świątecznym chyba już nie stać. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

22

iść ciągle iść w stronę słońca

3.jpg

Mam tarczycę. Big dil, powiesz, każdy ma. Ale mojej się wydaje, że jest psem pasterskim. Albo karabinkiem uzi. Ma jakąś nadczynność, czy niedoczynność, kto by spamiętał; w każdym razie głupie to, że szkoda słów. Czasem chce siedzieć cały dzień w łóżku i użalać się nad sobą. Innym razem próbuje wydłubać współpracownikowi oko i napluć do środka. Muszę się nieźle naszarpać żeby jej przetłumaczyć, że to zachowanie niegodne damy i może zostać źle odebrane w środowisku zawodowym. Innym razem kryje się po kątach przed jakąkolwiek formą ludzkiej interakcji, maże świecówkami po ścianach punk not dead i odpala zapałki pod alarmem przeciwpożarowym. Ciągle zapomina po co polazła na górę. Kociokwik. Nie wspominając już o tym, że jej dieta i diety skutki (u)boczne pozostawiają wiele do życzenia.

Jakiś czas temu odkryłam, co najlepiej pacyfikuje rozhisteryzowany organ: słońce, miły oku widoczek, błękitne niebo. Szwędanie. Podczas szwędania wydzielają się endorfiny – wiem, odkrycie epokowe. Zrozumienie tego mechanizmu zajęło mi chwilę, bo tarczyca lubi dla fanu rozłączać ciągi myślowe w nieskoordynowane przypadkowe słowa i stać potem jak ten baran z otwartymi ustami rozkładając ręce. Anyway. Szwędanie jest szczególnie skuteczne w połączeniu z kubkiem herbaty i tymi takimi czekoladowymi. Pomagają też różne małe objawienia w rodzaju dzikie słoneczniki w dzikim polu (bo widzisz, w UK nic nie prawa sobie tak sobie dziko rosnąć, a polne kwiaty spotykane są głównie w starych podręcznikach do dendrologii). Albo świeże osypisko klifowe, które uwalnia porcję skamielinek liczących sobie miliony lat. Pogrzebanie kijkiem w mokrym piasku. Goły młodzian pluskający się we falach kanału Bristolskiego. Tak, tak. Młodzian. Goły. We falach.

2.jpg

4.jpg 66.jpg

11.jpg

Wszystkim ofiarom tarczyc serdecznie polecam przetestowanie tej strategii. Doczłapać gdzieś na ostatnich nogach, zrzucić buty, usadowić się w wysokiej trawie, pozwolić pająkom zrobić z siebie trampolinę. Zamknąć oczy, posłuchać morza, poczuć słońce na twarzy. Podobno nie ma tego złego.

Jak to mawiał słynny filozof egzystencjalny Tytus De Zoo, ‚ja działam na baterie słoneczne’.

12.jpg

A ostatnia, 14-to kilometrowa wielce przyjemna i satysfakcjonująca klifowo-plażowa trasa w południowej Walii już niedługo na Walijskim Wędrowaniu. Dla prenumeratorów zdjęcie gołego młodziana we falach gratis.

nikt nie wie, że tu jestem

BeFunky_P1090025.jpg

Jak często możesz pozwolić sobie na luksus całkowitego odcięcia się od cywilizacji? Zniknięcia z wszystkich radarów, poczucia tej szczególnej wyższości nad resztą świata: oto nikt nie ma pojęcia gdzie jesteś. Jesteś jedynym tymczasowym posiadaczem jakiegoś skrawka ziemi.

Wzgórza Llynfi Valley porosła wysoka trawa, szumią drzewa, dzicy ptacy krzyczą na przedeszczowym niebie. Siedzę na korzeniu, ogryzam długopis w oczekiwaniu na szał weny twórczej i popijam herbatę z termosu; z przykrością stwierdzam, że ostatnią. Wierny towarzysz termos odchodzi niniejszym do krainy Wiecznej Szczelności. Dookoła nie ma żywej duszy, nie licząc paru owiec. Nie licząc, bo jak powszechnie wiadomo owce nie mają duszy, tylko szczęki, wełnę i kupy. Jest tak cicho, że aż sama ze sobą zaczynam się czuć niezręcznie. I nagle czuję, że ktoś się na mnie gapi. Znasz to uczucie, kiedy nagle unoszą ci się włosy na głowie..? Odwracam powoli głowę i zamieram. O metr ode mnie siedzi Wiewiór. Przekrzywia łebek i taksuje mnie, zastanawiając się, co z tym dziwem zrobić, do czego to to się nadaje. Czy można zaciągnąć do dziupli, albo zakopać na zimę? Orzech jest? Pyta wiewiórcze spojrzenie. Jest, jest, w plecaku mam, fistaszki z tymi takimi jogurtowymi. Nie przepadam, mówi spojrzenie a zauważyłaś, że fistaszków w paczce zawsze jest mnóstwo, a tych takich jogurtowych dwa? Kiwamy głowami nad takim jawnym oszustwem, jak dwie babciny nad stanem dzisiejszej młodzieży, po czym Wiewiór traci zainteresowanie, przeskakuje nad moją głową i oddala się niespiesznie. Na wszelki wypadek rozsypuję dookoła kilka fistaszków. Kiedyś wróci. Zawsze wracają. Może będzie wystarczająco głodny na fistaszka, może wspomni z czułością.

BeFunvvky_Chromatic_1.jpg

Ja przepraszam, ale muszę przerwać pisanie, odstawić herbatę i wstać, bo jakieś żukopodobne domaga się drogi dojazdowej do swojego korzenia. Pcha się gówienko małe jakby nie widziało, że tu Wyższa Inteligencja siedzi. Ruszam dalej, pod górę, wzrokiem przeczesuję okolicę. Mojemu sokolemu spojrzeniu nic nie umknie, myślę z dumą, po czym ładuję się centralnie w kolczaste krzaczory. Pogratulować, minął już wszak dłuższy czas od kiedy wpadłam z tyłkiem w podobny ciernisty gąszcz. Rekonwalescencja trwała 2 tygodnie i wymagała zaangażowania osób trzecich. Natychmiast przestań sobie to wyobrażać, arajt?? Bramka, jest bramka; po drugiej stronie siedzi Królik. Nie widzi mnie, zastygam nad tą bramką z nogą w powietrzu. Dzisiaj jest jakiś dzień miłości świata zwierzęcego do mnie, czy co..? Tymczasem Królik wykonuje słupek, strzyże wąsem i daje nogę. Gramolę się przez bramkę i z jakiejś przyczyny biegnę za nim. Królik znika w norce, przy której niestety nie ma żadnej buteleczki z napisem ‚wypij mnie’. Buteleczki nie ma, ale jest Krowa. Dwie Krowy. Duże Krowy. Bardzo duże. Na szczęście okazuje się, że nie mają ochoty na żadne interakcje ze mną. W zasadzie to chyba powinnam się poczuć dotknięta, ale brak krowiego zainteresowania jest mi akurat na rękę; wystarczy mi obrażeń na ten jeden dzień.

BeFunky_P1090070.jpg

Wspominałam, że w tej okolicy nie spotyka się ludzi..? Za to spotyka się ślady po nich. Hamak, siatka z czymś, nawet nie chcę wiedzieć z czym. Wygasłe palenisko. Ciekawa jestem, gdzie jest lokator. Mam nadzieję, że nie przygląda mi się zza krzaków z Zamiarem mrożącym krew w żyłach. Urodziłam się z bardzo bujną wyobraźnią, co ma na pewno również jakieś plusy dodatnie.

hamak.jpg

wodaa.jpg

Buty całe w błocie. Krokomierz wskazuje 4 km. Czas zawracać. Wtłoczyć się z powrotem w cywilizację. Oczywiście zaczyna siąpić. I pewnie będzie siąpić przez te całe powrotne 4 km. Na twoim miejscu bym się pospieszył, dobiega z norki, w telewizji mówią, że na południu możliwe burze i lokalne podtopienia, zwłaszcza na terenach wiejskich.

BeFunky_null_1.jpg

 

______________

PS. Nowy projekcik: zapraszam do rzucenia okiem wszystkich z Walii, zwłaszcza południowej, którzy lubią się powłóczyć, albo jeszcze nie wiedzą czy lubią i chcieliby spróbować. W ofercie sprawdzone osobiście trasy na każdą kondycję, a nawet jej brak. Walijskie wędrowanie.

kromka z dżemem

BeFunky_P1080920.jpg

Mieszkam w Not Much. To nie jest oficjalna nazwa, ale za to bardzo adekwatna; wpadłam na nią podróżując po Anglii, gdzie często spotyka się położone po sąsiedzku Much Cośtam i Little Cośtam. Np. Much Wenlock i Little Wenlock. Much w tym przypadku tłumaczy się raczej jako duży, a nie dużo; chociaż mnie osobiście idea z Dużo Wenlocka i Troszkę Wenlocka urzeka. Ale ja jestem byłą językoznawcą, a językoznawcy to dziwni ludzie, nawet byli.

Zasadniczym minusem Not Much jest to, że nic się tu nie dzieje. Zasadniczym plusem jest to, że nic się tu nie dzieje.

DSC_0074

Ale kiedyś, dawno, się działo. Węgiel wydobywano, żelazko wytapiano, cegły.. ehm.. cegłowano. W latach 80-tych pani Thatcher, zwana w tych okolicach pieszczotliwie fucking bitch, zlikwidowała nierentowny jej zdaniem przemysł (ktoś pamięta te słynne strajki górników pacyfikowane przez policję pokazywane w polskiej telewizji szczególnie chętnie jako przykład opresji robotniczej?) i tym samym wiele miejscowości w tej okolicy zmieniło się w podupadłe dziury na zasiłkach borykające się z masą problemów społecznych. Niektóre niewiele się od tego czasu zmieniły. Buzujące niegdyś życiem Not Much składa się obecnie z dwóch wyjątkowo przeciętnych ulic, kilkuset domów, dwóch pubów, Stacji Pciągowej z wiecznie zepsutą tablicą informacyjną i high street w postaci Lidla. Stacja Pciągowa była kiedyś ważnym węzłem kolejowym obsługującym dziesiątki, jeśli nie setki pciągów dziennie, obecnie posiada jeden czynny tor i dwie destynacje: Tam i Zpowrotem. Liczba mieszkańców wynosi coś około 1500 głów całych, plus kilku półgłówków wąchających klej w okolicznych lasach oraz mój sąsiad Gryf, który ma keszu jak lodu, ale ciuchy pierze w rzece, bo tak się nauczył jako dziecko w czasie wojny (Gryf jest jednym z tych słodkich gawędziarzy, którzy używają mnóstwa słów żeby przekazać absolutnie nic, i jestem nim głęboko zafascynowana). Wiesiuń nie posiada nawet, o zgrozo, własnego sklepu z rybą z frytami, co w Wielkiej Brytanii jest synonimem ostatecznego zaniku statusu społecznego. Tak jak mówię. Not Much.

station

Stacja Pciągowa kiedyś, photo courtesy of Adrian King..

P1080889c.. i dziś, courtesy of me.

We wsi nie ma śladu po burzliwej industrialnej przeszłości, ale za to lasy dookoła niej obfitują w różne Malownicze Ruinki, Tajemnicze Stawiki, Schody Do Nikąd i inne Ślady PoCzymś, np. po kopalni. Kopalnia weszła do historii światowych nieszczęść eksplozją z 1892 r, która zabiła 112 mężczyzn i chłopców, czyli ponad 80% pracowników, produkując w rezultacie 60 wdów i 153 półsieroty i prawie unicestwiając lokalną społeczność. Na zdjęciu skromny pomnik upamiętniający katastrofę; kamieni jest dokładnie tyle, ile było ofiar. BHP w tamtych czasach należało do sfery science-fiction.

P1080882

DSC_0452

Niedługo potem kopalnia została zamknięta. Otwarto ją ponownie na chwilę w latach 60-tych; po czym definitywnie zamknięto (fucking bitch) i utworzono na jej miejscu rezerwat Za Rogiem. Utworzono go dla mnie, żebym mogła radośnie odkrywać nowe ścieżki i eksplorować tajemnicze zakamarki. I właściwie to się egoistycznie cieszę, że cały ten buzujący zadymiony przemysł sobie poszedł dokąd tam sobie chodzą buzujące zadymione przemysły. Prawdopodobnie do Chin. I niech sobie tam zostanie.

BeFunky_P1080867

Acha, w czasie drugiej wojny światowej produkowano tu coś ważnego dla losów świata, ale nie do końca wiem co, bo się nie znam na wojnach.

Ale żeby nie było, że okolice Not Much to same krzaki bez żadnej wartości kulturalno-oświatowej. W sąsiedniej wsi mają tzw. private shop, czyli stary poczciwy sex shop, ze szczelnie zasłoniętymi oknami i wywieszką tylko dla dorosłych. Rzadkość w tym kraju. Przez kilka lat sklep szczycił się posiadaniem swojej własnej Grupy Protestu w liczbie jednej babci. Grupa z zaangażowaniem pikietowała sklep w każdy dzień roboczy przez dwie, trzy godzinki, dzierżąc w ręku teksturowy baner z napisem ban the filth (zakazać tego plugastwa). Czasem podobno przy tym szydełkując. W co zimniejsze poranki panie sklepowe wynosiły Grupie Protestu herbatkę i herbatniczek; oddawano się radosnemu narzekaniu na pogodę i krytykowaniu poczynań rządu, po czym panie wracały do sklepu, a Grupa do Protestu.

Niestety Grupa zmarła kilka lat temu, przechodząc tym samym do panteonu lokalnych legend; wieść niesie, że jej odejście paradoksalnie przyczyniło się to do spadku popularności sklepu.

Ogólnie, nawet trochę lubię tę swoją wieś. It’s Not Much, but it’s enough.

BeFunky_Chromatic_1s

A w kwestii kromki z dżemem? Dawno nie jadłam, ot co.

DSC_0068

oprócz góry wysokiej, oprócz drogi szerokiej

11

No więc, wyszłam dziś z domu z jasno ustalonym celem takim a takim. A potem, jak zwykle, nieśmiertelne o, a cio to..? zaciągnęło mnie na jakąś boczną, zupełnie przypadkową i nie rzucającą się w oczy ścieżkę. A tam, nad rzeczką, opodal krzaczka, mieszkała.. smok. 

DSC_0196

Nawet kilka. I elfy. A na ławce wystruganej z pnia drzewa mieszkał koleś mikrej postury, mogący od biedy uchodzić za hobbita; nie wiedzieć czemu uciekł przy próbie nawiązania kontaktu. Co jest, przecież nie gryzę, fakt, że fryzjer się kłania, i siłownia, ale żeby zaraz tak człowieka od razu skreślać. I był jeszcze ptaszek drapieżny nad głową. Najwięcej dramaturgii wprowadziły krzaki kolczaste, przez które kazało mi się przedzierać nieśmiertelne co, ja kurde nie dam rady? Jak zwykle utkwiłam w połowie drogi i pewnie siedziałabym tam do tej pory, odarta ze skóry i z godności, ale na szczęście przypomniałam sobie o herbacie w termosie i herbatniczku, zwłaszcza herbatniczku, i wstąpiły we mnie siły herkulesowe.

55

Dotarłam do ławeczki, czule ściskając termos; herbatniczek, jak się okazało, wypadł mi z torby podczas walki z kolczastym buszem. Siedzę. Z zainteresowaniem podziwiam krwawe graffiti na łydkach i dłoniach; ptaki śpiewają, jakby zaraz miał się świat skończyć, słońce łaskocze twarz. Jest dobrze. I nagle zaczynam się zastanawiać, czy to ja widzę rzeczy przeciętne jako szczególne, czy inni po prostu nie umieją patrzeć? A może rzeczywiście jest tak, że piękno jest w oku patrzącego. Walia to nie wodospady Niagara, nie uderza rozmachem w twarz, nie powala na kolana; Walia wsącza się delikatnie i niepostrzeżenie pod skórę i pozwala głęboko odetchnąć.

Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba.

W sumie czy to ma jakieś znaczenie co i jak widzą inni?

BeFunky_Chromatic_1.jpg

DSC_0256 3 6 DSC_0258

 

rise and shine

BeFunky_null_4.jpg

Dzię dobry, zakrzyknęłam ze zduszonym entuzjazmem. Zduszonym głównie dlatego, że od kilku dni nad Brytanią zalega europejski smog (bynajmniej nie metafora wymyślona na użytek ostatnich debat politycznych nad brytyjskim członkostwem w Unii). Również dlatego, że jedna pani ma w zwyczaju w czwartki malować sobie w pociągu szpony; po tych kilku latach nie wiem, czy jeszcze umiem prawdziwie przeżyć czwartek bez wwiercającego się w mózg zapachu acetonu.

Trochę mnie przytłamsiło również niedzielne przedzieranie się przez góry i lasy w poszukiwaniu lokalnego Szmaragdowego Jeziora. Jezioro ostatecznie znalazłam, mimo, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy, żeby nie znaleźć; włączając czterokilometrowy marsz w złym kierunku. Jestem bardzo dumna z faktu dotarcia bez większego wysiłku do jeziora; fakt dwukrotnego masażu serca w drodze powrotnej niech pokryje delikatna mgiełka zapomnienia. Jak również fakt, że od tamtej pory powłóczę prawą nogą, a lewa chodzi do tyłu.  Ruch to zdrowie, wszyscy to wiedzą. A, no i o mało co nie usiadłam na żmiji, co szkoda, że nie usiadłam, bo nie każdy może się pochwalić tym, że usiadł na żmiji. 

image (4) image (7) image (3) BeFunky_DSC_0550.jpg

Zaś z okazji prima aprilisu sprzedałam współpracownikowi informację, że złożyłam wymówienie i oto radośnie zostawiam go z całym bajzlem. Tak się nakręciłam łżąc z przejęciem w żywe oczy, że sama uwierzyłam w to co mówię i poczułam się rewelacyjnie. Niestety na drugi dzień musiałam się poinformować, że to jednak żart był taki, i  bardzo to przeżyłam.

I jeszcze zaczęłam pić na śniadanie smoothie ze szpinaku, i zaprawdę powiadam ci, jeśli też ci się to zdarza, koniecznie patrz w lustro zanim wyjdziesz z domu; w przeciwnym razie może się okazać, że wyglądasz jak ktoś, kto właśnie dokonał czynności lubieżnej na specyficznym fragmencie zielonego ufoludka.

BeFunky_DSC_0595.jpg

 Z kronikarskiego obowiązku zapodaję, że Szmaragdowe Jezioro jest do znalezienia w okolicach Port Talbot w południowej Walii; jakby ktoś chciał namiary, to chętnie wyślę na maila. I sorry za chaos tego wpisu. Mamy smog, przecież mówię.

No i najważniejsze: sezon na zimną shandy przywracającą pracę serca i krążenie w zmachanych nogach wędrowców uznajemy za otwarty. Ta-dah!

image

 

 

 

i znów wędrujemy ciepłą ziemią

image

Bywa różnie, co nie. Czasem trzeba wyławiać zirytowanego robala z herbaty. Tłumaczyć  zmęczonym nogom, że tu się nie ma co opierdalać, trzech latek nie mają, na rączki nie wezmę i nie, loda też nie kupimy. Czasem gałęź wyglądająca na pewniaka pęknie ci w dłoni i zjedziesz na dupsku kilka metrów w dół pagórka, ratując przede wszystkim jezusmaria! aparat; siłą rzeczy tu i ówdzie pojawi się siniak. Wdepniesz po kolano w sprytnie zakamuflowaną błotnistą maź. Te kilka mikrych niedogodności nie ma jednak znaczenia wobec tego, że przypadkiem wejdziesz do lasu akurat w tym miejscu, w którym ktoś zgubił szmaragdowe jeziorko z wodospadem i mini tamą. Napatoczysz się na polankę czerwoną od poziomek, zza krzaka skoczy ci do gardła wzruszeniem pole niebieskich dzwonków. Staniesz, co prawda tylko na sekundę, ale jednak, oko w oko z sarną. Na ramieniu usiądzie ci motyl. Ptaszory wczoraj dostały wiosennej głupawki; niesamowite operowe trele cichły tylko wtedy, kiedy z nieba dolatywał charakterystyczny odgłos polującej pustułki czy tam innego sokoła.

image

image

Mam szczęście, bo mieszkam praktycznie u wylotu kilku dolin, mój dom otaczają wzgórza. Brzmi to lepiej niż wygląda, głównie dlatego, że cały widok zasłaniają mi zaborczo drzewa, a od frontu mam główną drogę przelotową przez gęsto zamieszkałą Llynfi Valley. Ale wystaczy przejść na drugą stronę ulicy i jestem w lesie, mam do wyboru dwa rezerwaty oraz nieskończoną ilość przypadkowych ścieżek, na których tylko z rzadka można spotkać inną żywą duszę. Podjadę pięć minut wozem i mogę godzinami szlajać się po piaszczystych szlakach szczytami wzgórz. W dzień taki jak wczoraj, ze słońcem na twarzy, bryzą we włosach i gupią radością w sercu człowiek czuje się zupełnie jakby pojechał sobie gdzieś na fajne wakacje. Odrestaurowany, otrzepany z pajęczyn. Czasem mówię do Boskiego, który przecież nie ma pojęcia o tych sprawach, że o, tu to zupełnie jak w Bieszczadach, albo w Beskidach. Może mniej koloru, albo po prostu inny rodzaj koloru. Dla mnie najważniejszym zmysłem do przywoływania dobrych wspomnień jest zapach, i jak tak pachnie latem, słońcem i sosnami, to natychmiast przenoszę się na wakacje do babci, mam 10 lat i zaraz dostanę kogielmogiel. Z kakałem.

image image

Spacerując po Walii rozumiem, dlaczego Tolkien ukochał sobie ten kraj i czerpał z niego tyle inspiracji w swoich książkach o Śródziemiu. W lasach często się natykam na ten specyficzny walijski mix przyrody i postindustrialu, jakieś porośnięte mchem schody do nikąd, fragmenty starych ceglanych murów, elementy konstrukcji przemysłowych zarośnięte krzakami, rozpadajacy się budynek, wszystko to stwarza atmosferę w której łatwo dać się ponieść fantazji, i wyobrazić sobie, jak wiele księżyców temu Elfy opuszczały tę krainę udając się do Białej Przystani, a ich eleganckie pałace rujnował upływ czasu i siła natury.

image

image

image

Tak więc, mili i drodzy, czy w Walii, czy gdziekolwiek indziej, idźcie i szwędajcie się wszyscy, bo nie ma to jak się zmęczyć, naładować akumulatory, przy okazji odkryć coś, co jest niewidoczne dla większości, zapomniane. I zawsze noście ze sobą termos z herbatą, choćby po to, żeby podtopić robala. Nie lubimy robala. Wszystko ci w ogrodzie zeżre, tylko chwasta nie ruszy. Zaraza i skaranieboskie, pani.

image

i znowu o seksie

DSC_0036

Wczoraj na chwilę przestało lać i nawet wyszło słońce. Zmaltretowana ludzkość natychmiast rzuciła się plażować.  W Walii plażowanie polega na okutaniu się szczelnie swetrem i kurtką, najlepiej z kapturem, i dopełnienie całości stylowym kaloszkiem. Potem można chodzić po chlupiącym błotku, grzebać czubkiem kaloszka w stertach pozostawionych przez odpływ muszel i zapadać się po kostkę w piaszczystych wydmach. Odklepać wreszcie dawno planowany spacer brzegiem morza z Porthcawl do ujścia rzeki w Ogmore By Sea. Desperacko wystawiać twarz do słońca; dokonać wespół wzespół z przebiegającą obok żwawym truchtem staruszeczką w nausznikach rewolucyjnego odkrycia, że dni są już coraz dłuższe, thankgoodness. Patrzeć z zazdrością, jak w oddali galopuje ktoś na koniu; umiejętnie omijać woreczki z psimi kupami.

DSC_0028

Ogólnie, to chciałabym coś mądrego napisać, ale za cholerę. Zgubiłam inspirację; uczciwego znalazcę czeka nagroda w postaci możliwości przeczytania czegoś do ładu i składu. O jakimś ciężarze gatunkowym. Może nawet zabawnego. Albo skandalicznego. Gdyby to nie wystarczyło, co w sumie zrozumiałe, to jestem skłonna dorzucić zestaw ciasteczek marchewkowych, w produkcji których przez tę cholerną pogodę zdążyłam się już niestety wyspecjalizować.

DSC_0099 (2)

Jeśli zaś chodzi o seks, to amerykański Narodowy Instutut Zdrowia odkrył, przy wykorzystaniu kilku rządowych grantów, że głodne chomiki laboratoryjne były mniej zainteresowane seksem od najedzonych.

Odkryto również, że szczurki, którym wszczepiono substancję powodującą artretym, zaczęły na skutek chronicznego bólu wykazywać mniejsze zainteresowanie ćwiczeniami fizycznymi, np. bieganiem w kołowrotku. A także, że poddawanie zwierząt eksperymentom medycznym w laboratorium wpływa na nie stresująco.

Przełom. Zaprawdę pytam się, gdzie byśmy dzisiaj byli jako ludzkość, gdyby nikt nie wynalazł amerykańskich naukowców?

DSC_0012

I dalej leje. Omatkobosko.

 

bonnie seeks clyde

W związku z ostatnimi drakońskimi podwyżkami cen energii Bonnie poszukuje Clyde’a w celu przedyskutowania dostępnych opcji, ze szczególnym uwzględnieniem słów-kluczy: bank, rabować, guns, wiać, Argentyna.

Poza tym, mogą razem posiedzieć cicho, pogapić się na jesienne obrazki z aninego ulubionego Afan Forest Park, westchnąć, że znów 1 listopada bez polskiego cmentarza.

A Ty, ślicznoto, odbyłeś już swój jesienny spacer przetykany melancholią i psimi kupkami zakamuflowanymi sprytnie pod kołderką z kolorowych liści?

11131297616DSC_0034DSC_0090517

o ulotności rzeczy

Bardzo lubię filmy nakręcone na zasadzie domina: kamera podąża za bohaterem, coś się dzieje, np. bohater spotyka się z kimś i już za chwilę kamera podąża za tym kimś innym, itd. Wszystko dzieje się bardzo płynnie. Pamiętam taką scenkę z rosyjskiej Pełni Księżyca on siedzi w samochodzie ona w autobusie z wielkimi oknami, on patrzy na nią, ona na niego, oboje są młodzi, urodziwi, przeskakuje między nimi iskierka, ona się troszkę czerwieni, udaje, że nie patrzy, ale patrzy, on się szczerzy zawadiacko, красивый мальчик, autobus rusza, jeszcze raz na siebie patrzą, ona odwraca głowę z uśmiechem, autobus odjeżdża; ona jedzie do domu, nie wie co zdarzy się chwilę później, nie słyszy świstu kul, nie widzi roztrzaskanej twarzy, krwi i nagłego końca wszelkich historii. Z jego strony, bo ona ten ich miniwątek pociągnie jeszcze przez chwilę, jeszcze się uśmiecha do siebie, jeszcze czuje lekkie ciepło w klatce piersiowej, oto coś jej się fajnego przydarzyło, kiełkuje w niej nadzieja, że może jeszcze kiedyś go spotka, nawet przez chwilę będzie czekała, ale przecież się nie doczeka.

Tak mi się dzisiaj. Chodziłam sobie po jednym z cmentarzy w Garw Valley i oczywista prawda o ulotności wszystkich rzeczy rzuciła mi się do gardła.

DSC_0353 DSC_0341 DSC_0346DSC_0345

o spacerkach dla zdrowia, otwieraniu drzwi i jednej wsiuni

DSC_0085

Dzię dobry. Zatrzasnęły się drzwi od salonu.

Sytuacja ma walor edukacyjny. Dowiaduję się np. że zatrzaśniętych drzwi nie da się otworzyć przy pomocy: dwóch miniśrubokrętów, łyżki do herbaty, obietnic przemocy, wychodzenia przez okno, utknięcia w oknie z jedną nogą na zewnątrz ani uderzania głową we framugę. Inne pozytywy: przynajmniej siedzimy po tej samej stronie drzwi, co lodówka i piwo. Poza tym pogoda jest do dupy, a jeszcze 50 lat temu ludzie w ogóle nie mieli łazienek, więc o co chodzi. Bigdil.

Tymczasem, gdyby ktoś chciał rzucić wyzwanie pogodzie i ukształtowaniu terenu, to może wybrać się na wędrówkę np. z parku Margam niedaleko Port Talbot. Będzie się szło w górę. Potem po płaskim. Potem znowu w górę. Potem w dół. I tak dalej. Będzie widać otwarte przestrzenie i jelenie, a także kanał Bristolski, kominy Port Talbot, a przy ładnym dniu nawet Swansea i Albion. W dalszej części szlaku krajobraz robi się już bardzo walijski, wypłowiały i surowy; takie klimaty też mają swoich entuzjastów. Najfajniejsza rzecz w pałętaniu się po takich wypłowiałych szlakach to kompletny brak czynnika ludzkiego oraz spora ilość ptaków drapieżnych krążących nad głowami. To lubimy.

DSC_0151

DSC_0168

DSC_0068

Szlak jest częścią tzw. Ogwr Ridgeway Walk, liczącego sobie jakieś 20km. Podobno można go przejść w jeden dzień, ale mądrale w przewodnikach zapominają o powrocie; jak musisz wrócić do samochodu to masz do zrobienia 40, jak szybko sprytnie policzyłam. Osobiście uważam, że całkiem do rzeczy są 3 km i powrót do Margam Park na popołudniową herbatkę i ciacho. Z parku wychodzą też inne szlaki. W ogóle sam park jest bardzo fajnym miejscem, już kiedyś go opisywałam i nadal uważam za godny polecenia.

Jeśli zaś chodzi o niedawno rozpoczęty cykl pt. fajowe nazwy miejscowości, oto proszę bardzo, przez państwem sympatyczna wsiunia Much Marcle w Herefordshire. Nikt nie wie, co znaczy ‚marcle’, ale cokolwiek to jest, mają tam tego dużo. I jeszcze mogą się pochwalić celebrytą: w Much Marcle urodził się Fred West, znany i lubiany seryjny zabójca. Jego rodzina podobno mieszka tam do dziś. Ciekawa jestem, czy brytyjskim obyczajem ktoś we wsi czerpie zyski z posiadania w archiwum obywateli celebryty, np.  lokalny rzeźnik nosi nazwę  u Freda. Ktoś może był i się wypowie..?

Miło mi jest również donieść, że to jeszcze nie poniedziałek. I tym radosnym akcentem.

DSC_0138

o walijskiej wiośnie

DSC_0010

Na pewno zastanawiasz się czasem, co można robić w typowy wiosenny dzień w Walii? No więc można np. tak jak dzisiaj stać w kąciku pod daszkiem na stacji kolejowej, obserwując jak wichura przygina drzewa do ziemi, a deszcz wybija dziury w betonowym peronie. Ogrzewać zimne ręce kolejową moccką najdroższą na świecie, ale za to rewelacyjną (i co czwartą za darmo, jak dobrze przyflirtować z panem kawowym). Złośliwie chichotać w kaptur patrząc, jak zawiadowca walczy z parasolem i polega, zapada się w sobie, wychodzi na pozycję i odprawia żelaznego mustanga do stolycy; po czym – nomen omen – rozpada się  na zmokłe atomy.

DSC_0062

Ale czasem mamy szczęście, i nastaje nieprzeciętny walijski wiosenny dzień. Wtedy można np. pójść na spacer drogą oddaloną o 4 min jazdy od domu, o istnieniu której nie miało się pojęcia; po jednej stronie drogi będą malownicze pagórki Llynfi Valley, a po drugiej w oddali będzie błyszczeć tafla kanału bristolskiego. Nad głową zaśpiewają skowrony; słońce delikatnie ogrzeje blade twarze; tu i ówdzie zblazowanym spojrzeniem obdarzy nas owca. Będzie tak, jakby się nagle przenieść zupełnie gdzieś indziej, np. na wakacje. Np. w Beskidy.

DSC_0045

DSC_0042

Zasadniczo spacer poleca się ludziom mieszkającym w Walii południowej w promieniu rażenia miasteczka Maesteg, skupiska ludzi o niemożliwym akcencie. Trzeba się wdrapać samochodem do wsi o przyjaznej obcokrajowcu nazwie Ffordd-Y-Gyffraith, zaparkować i puścić się w boczną dróżkę wiodącą do innej, bardzo przyjemnej wsi Llangynwyd, posiadaczki przestarego pubu ze strzechą i okazałego cmentarza. Droga zajmuje ze 2-3 godziny w jedną stronę, zależy, jak szybko chodzisz, i czy potrafisz poprzestać na niewielkiej ale starannie wyselekcjonowanej kolekcji fotoujęć, czy raczej musisz trzaskać do upadłego każdy metr drogi, jak ja. Okolice Maesteg są ogólnie bardzo malownicze, chociaż niedoceniane przez ludność tubylczą, która jak już spaceruje, to najczęściej do Booze Bargains.

DSC_0055

We wsi o przyjaznej obcokrajowcu nazwie Ffordd-Y-Gyffraith można również wypatrzeć takie bezpańskie chatki, które chciałoby się od razu skolonizować, zwłaszcza, że są otoczone przez wzgórza, pola, drzewa, kfiatki, przestrzeń i ciszę.

DSC_0101

W sumie, to zachęcam do spacerów raczej bez sensu, bo taki nieprzeciętny wiosenny dzień się już nie powtórzy. Poprzedni weekend wyczerpał dwuletni limit ładnej pogody.

DSC_0086

Jakby ktoś mimo wszystko chciał się wybrać, to proszę bardzo, prowizoryczna mapka okolicy dzięki nieświadomej uprzejmości google:

sp

Ja tymczasem dziękuję za uwagę i zapraszam na przerwę.

prz