kampingujemy

DSC_0076

Kamping w Rosebush w Mynydd Preseli jest kampingiem Tylko Dla Dorosłych. Czekaj, stój, gdzie lecisz. Nie chodzi o to, że robi się na nim jawnie Te Rzeczy, które zwykle robią dorośli (praca, rachunki, mycie naczyń, wkurw na skarpety wciśnięte za sofę itp), ale o to, że obowiązuje tam zakaz wwozu dzieci. Zakaz ustanowił pan Williams, lat 80, właściciel, woźny, sklepowy i gawędziarz w jednym. Pan Williams, jak przystało na właściciela pola namiotowego, nie lubi namiotów i robi co może, żeby cię zniechęcić do przyjazdu i pogwałcenia twoim niegodnym przybytkiem jego, pana Williamsa, wypieszczonej trawki. Ja tam się nie znam na biznesie, więc nie twierdzę, że jest w tym coś dziwnego, ale jednakowoż jakoś tego, nieprawdaż..?

Anyway, jak już przeskoczysz wszystkie kłody rzucane ci pod nogi (turniej futbolowy cały weekend? Nie ma sprawy, w nogę gram od kołyski. Boniek, Lato, słyszał pan? Ogólnokrajowa konwencja sprzedawców pras hydraulicznych w sobotę? Fantastycznie, właśnie myślę o zmianie zawodu), kamping w Rosebush okazuje się sielanką. Blok prysznicowo-kiblowy jest co prawda w wieku pana Williamsa; wrzuca się 20p i przez 8 minut spada akurat tyle wody, żebyś wiedział, że nie trafiłeś przez pomyłkę np. do biblioteki, ale możesz to spokojnie zakwalifikować jako część przygody. Lokalizacja jest piękna, kamping cichusi, a meszki i komary ze stawu szczerze złaknione kontaktu z człowiekiem. Łańcuszek górski Preseli rozpościera się u twoich stóp. Pan Williams szybko godzi się z faktem, że jednak przyjechałeś, i zmienia się w urocze walijskie gawędzidło. No i za płotem jest pub, co też ważne jest i lubimy.

DSC_0017

Równie jak meszka, złakniony kontaktu z ludźmi był Profesor z namiotu obok. Profesor ma wiele teorii i chętnie się nimi dzieli; argumentacja jest szeroka i zahacza o wszystkie znane ludzkości mity, systemy religijne i teorie naukowe. System łowiecki Profesora jest sprytny: zasadza się w cieniu namiotu i ‘spontanicznie’ wyskakuje na ofiarę próbującą przemknąć cichcem obok w drodze z kibelka; usidla ją w pełnym słońcu i w porze karmiernia meszek, czyli kiedy jest najbardziej osłabiona, i wbija w nią kły wiedzy. Nie można po prostu uciec zarzucajac byle wymówkę, bo Profesor nie zostawia przerw między wyrazami. Nawet jęk się nie wciśnie. Plus, Profesor to niestety miły człowiek. Książkę pisze, o.

Gdyby któraś z ofiar doznała samozapłonu z wyczerpania i przegrzania podczas prelekcji, zawsze można liczyć na ultranowoczesny system przeciwpożarowy:

DSC_0142

Bonusy. W nocy coś żuje namiot. Nie wychodzę, zapomnij. Sam se kurde idź. Druga w nocy, pobudka na siku; na zewnątrz niebo ze wszystkimi galaktykami wspiera się na dachu namiotu. Cudo.

DSC_0127 DSC_0123

Gdyby ktoś chciał podroczyć się z panem Williamsem w kwestii tymczasowego zagospodarowania kawałka jego wypieszczonej trawki, prosze bardzo, oto namiary. Więcej o Preseli Hills do znalezienia w poprzednim wpisie.

Poza tym, w UK trwa pierwsze od 5 lat lato. To lubimy, niezmiernie.

I co nie wleze, ja kurde nie wleze??

DSC_0069

walijski łikend idealny

DSC_0079

Przepis na idealny weekend: bierzesz kilka pagórków, jedno dobrej jakości b&b, kilka sympatycznych wiesiuniów z charakterkiem, garść nieznajomych wędrowców i wygodne buty; zalewasz wszystko szklanicą zimnej shandy i przypiekasz na słońcu. Poważnie, na słońcu. Takim zjawisku atmosferycznym, niezwykle rzadko występującym w Walii. Które właśnie nastąpiło i w związku z tym Walijczycy natychmiast zaczęli narzekać na upał.

DSC_0159

Wzgórza Preseli (walijskie Mynydd Preseli) są niewysokie, rozległe i łagodne jak krowie spojrzenie; od strony północnej przylegają do zatoki Cardigan a od południa łączą się z parkiem narodowym Pembrokeshire. To obecnie moje ulubione miejsce w Walii. Pierwsze na emigracji, z którym poczułam realną więź. Trudno żeby nie, skoro starłam na nim nogi po kolana.  Polski pot, krew i łzy wsiąkły w tę ciepłą ziemię.

Untitled

Kiedy byłam tu po raz pierwszy kilka lat temu, było mokro i ponuro i aż tak jakoś nienaturalnie cicho; miało się wrażenie, jakby lada moment zza kolejnej spowitej mgłą kupki skał miał wyskoczyć obłąkany morderca z maczetą krzycząc straszliwy brytyjski okrzyk wojenny: ‘would you like a cup of tea, dear?’

DSC_0411

Ja ogólnie jestem dość odporna na wodniste warunki pogodowe w terenie, ale sympatyczne walijskie zjawisko zwane Mżawa Poziomo w Twarz akceptuję jedynie w konfiguracji: wnętrze samochodu + termos + jakaś łagodna muza. Np. Eminem. No co..

DSC_0152

DSC_0166

Na wzgórzach Preseli trudno się zgubić, ale dla chcącego nic trudnego, jak zawsze twierdzę. Największego wzgórza w okolicy, widocznego ze wszystkich stron, szukaliśmy aż dwa razy. Za drugim razem, już po wystrzeleniu korków od szampana, dowiedziałam się od przebiegającej żwawym truchtem koło moich wykończonych zwłok grupy osiemdziesięciolatków że, a ha ha ha, to nie tu, kochanieńka. To tam, dalej, o taaaaaaaaaaaaaam, przez to mokradełko i do góry. Dalej, myślę, przez mokredełko, w które wpadnę po kosteczkę i omatko znowu do góry. Jakaś godzinka, dodaje radośnie krucha staruszeczka i popyla dalej z mocą taranu.

A w cholerę, ja tu na wakacjach jestem.

DSC_0275

Generalnie ludzie, których spotyka się na szlakach, lubią pogadać; wszyscy wiedzą, że znajomość, jakkolwiek zwykle miła, jest chwilowa, więc każdy chce powiedzieć jak najwięcej, głównie gdzie to nie chodził i na co to się nie wspiął. Próbowałam powiedzieć coś  przechwalczego o B., po którym ostatecznie chodzę codziennie, ale nikomu nie zaimponowałam, zupełnie nie wiem, dlaczego. Czasami na szlakach zdarzają się nieporozumienia w kwestii gdzie to my się tak naprawdę znajdujemy; do walki na palce wskazujace włączają się kompasy, mapy i telefony do przyjaciela; koniec końców wszyscy rozbiegają się po okolicy w absolutnym braku konsensusu,  gardząc ignorancją oponentów.

DSC_0186

Perfekcyjne b&b znajduje się w wiesiuniu o sympatycznej nazwie Maenclochog. Z perfekcyjnego b&b rozciąga się o, taki wieczorny widok, spowity ciszą absolutną:

DSC_0010

Za rogiem od perfekcyjnego b&b znajduje się sympatyczny wiesiuń Rosebush, w którym głodny wędrowiec dość szybko odkrywa Dwa Lokale. Jeden z nich to duży pizgająco czerwony pub z widokiem na Preseli i makietą stacji kolejowej wydającej odgłosy nadjeżdzającej ciuchci (fajowe przez pierwsze 8 minut). Pizgający pub z dumą oferuje walijską muzykę folkową oraz, jak głosi wieść gminna, to samo menu od 12 lat, pomimo wielu prób zamachu na tradycję popełnianych przez kolejnych zdesperowanych szefów kuchni. Menu Tafarn Sync szczyci się również bogatą ofertą wegetariańską. Długo nie mogłam się zdecydować czy wybrać lazanię czy lazanię; w końcu zdecydowałam się na lazanię, ale była taka sobie, więc myślę, że następnym razem spróbuję lazanii.

Poza tym, niewiele rzeczy przebija zimną shandy (piwo z lemoniadą) wypitą w pizgajacym ogródku Z Widokiem po zejściu ze wzgórz. Może tylko następna shandy.

DSC_0296

Drugi lokal o nazwie The Old Post Office jest nieduży, cudaczny i atmosferny, a przefajna landlady nie tylko życzliwie i od ręki zmontuje głodnemu posiłek poza oficjalnymi godzinami urzędowania, i to z uwzględnieniem najróżniejszych zboczeń dietowych, ale jeszcze dorzuci sto historyjek gratis; to lubimy.

DSC_0176

W Rosebush mają też farmę produkującą sery, która zachęca potencjalnego nabywcę tymi słowy:

DSC_0302

Okolica obfituje również w faunę i florę; np. żeby nie paść z głodu próbując znaleźć najwyższe wzgórze w okolicy można sobie nazbierać rosnących wszędzie masowo poziomek:

DSC_0062

Albo wydoić krówę, jak ktoś potrafi:

DSC_0363

Czy tam chociażby popatrzeć na roztańczone na wietrze roślinki:

DSC_0441

No.

Na koniec chciałam jeszcze powiedzieć, że nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, jeśli zachęcony tą relacją wybierzesz się do Preseli i będzie szaro, buro i do dupy. Deszcz pada w Walii przez 80% dni w roku i trzeba się z tym liczyć. Tym niemniej, jak już nie pada, to jest pięknie. namiary na idealne b&b, gdyby ktoś życzył; rzecz nie jest może tania (75 f za noc), ale idealna pod wieloma względami. Czasem czeba się trochę pozrozpieszczać.

DSC_0387

No. To lecę.

DSC_0131

zmiana wystroju wnętrza

DSC_0082

Na wstępie mojego listu chciałam bardzo serdecznie podziękować za wszystkie życzenia urodzinowe, zwłaszcze te wieszczące rychłą karierę, sławę i pieniądz. Teraz to już tylko siedzieć i czekać na pomyślny rozwój spraw. To siedzę i czekam.

W przerwach w siedzeniu i czekaniu słucham szumu morza za oknem małego hotelu w New Quai, w zachodniej Walii (Cardigan Bay). Bo czasem trzeba sobie po prostu pozwolić. Zmienić wystrój wnętrz. Odzyskać perspektywę. Złazić nogi w jakichś ładnych okolicznościach przyrody. Potem dalej sobie pozwalać. Np. na Eton Mess. Już ci wszystko ładnie opisuję, no więc bierzesz gigantyczną bezę, kruszysz, kroisz truskawki/maliny na drobne i na wszystko zarzucasz bitą śmietanę. Zraszasz kropelką soku z truskawek/malin. W prostocie przepisu tkwi jego absolutny geniusz.

Wimbledon-Eton-Mess1

goodtoknow.co.uk

To moja trzecia wizyta w zatoce Cardigan. Jest wiele fajnych rzeczy związnych z tą zatoką, np. delfiny, które najczęściej widać z brzegu na zasadzie: o, tam, tam, delfin, patrz, patrz, no kurde, przecież mówię tam, nie widzisz, a dupa, już odpłynał. Albo miniaturowe wioseczki z portami. Bardzo ładne, ale w trochę smutny sposób. Większość kolorowych cottages należy do ludzi, którzy mieszkają w Anglii i zjeżdżają do Cardigan Bay raz do roku, na wakacje; taki stan rzeczy sprawia, że poza sezonem wioski przypominają atrakcyjne wydmuszki, ładnie odmalowane i puste w środku. Ponieważ zainteresowanie winduje w górę ceny nieruchomości, lokalni mieszkańcy nie mogą sobie pozwolić na kupno domu w swojej wsi. Rolnicy nie mają komu sprzedawać produktów, z wyjątkiem sezonu turystycznego. Lokalne społeczności kurczą się i zanikają. W eterze wybrzeża dominują setki angielskich akcentów; tu i ówdzie ktoś jeszcze wywiesza walijską flagę, ale nie wiem, czy na znak rozpaczliwego buntu wobec zachodzących zmian, czy po prostu jako atrakcję turystyczną. Smutne. A przecież Walia zachodnia to język walijski na codzień i chyba najlepiej zachowana kultura ‚prawdziwych’ Walijczyków.

DSC_0260

Z drugiej strony, jak bym miała kasę to też bym sobie taki domek kupiła. Wprowadziłabym się na stałe i pisała mrożące krew w żyłach thrillery o falach rozbijających się o murek.

nk

DSC_0048

I jeszcze, gdyby ktoś szukał imienia dla wioski, którą właśnie buduje, albo np. dla dziecka, to może skorzystać z już istniejących wzorów walijskich, np. z mojego osobistego faworyta właśnie z okolic Cardigan Bay: PLWMP (czytaj: plump). Wyobraź sobie jak wołasz do dziecka w supermarkecie: odłóż zaraz tego lizaczka Plump, nie ma mowy, zjadłeś już 17, mamusia już nie ma pieniążków, wstawaj z podłogi, ja najmocniej panią przepraszam, zwykle nie pluje na obcych.. Plumpeczku, nie gryź pana, przepraszam, ja za wszystko zapłacę, ojezu, gdzie te pie… lizaki..

1

Cardigan Bay to piękne miejsce, idealne, żeby się troche zgubić i trochę znaleźć. Gorąco polaca się czynną eksplorację. I jeszcze orientacja w terenie, dzięki uprzejmości nieocenionych google maps:

mapka

A gdyby kogoś interesowało więcej, to TU jest moja poprzednia relacja z Cardigan Bay. Enjoy.

Plwmp.

 

czas hodowców kóz

Okazało się, że za rogiem od naszej wiochy jeden pan hoduje miniaturowe kozy pigmejki. 28 miniaturowych kóz hoduje, i są bardzo fajne, a jedna pani z pobliskiego osiedla kupiła sobie jedną w charakterze psa do domu i też się sprawdza podobno, i nawet lepiej, bo nie ujada na listonosza i jeszcze to wcale  nieprawda, że kozy śmierdzą, tzn. częściowo nieprawda, bo samce obsikują sobie nogi, żeby zwiększyć swoją atrakcyjność seksualną i tak, wtedy trochę capi, przyznaje John Hodowca Kóz. Wiem, że jest hodowcą, bo po pierwsze tak powiedział, a po drugie miał czapkę z napisem John Hodowca Kóz. I jeszcze jak masz kozę to nie potrzeba ci kosiarki do trawy, dodał, a jak nasra na chodnik to nawet zbierać nie musisz, bo to nie pies. Same plusy.

Red. Jakubkowi przypomniał się natychmiast pan z Jamajki, który ma kafeję w mieście i w menu curry z kozy, które zaczyna gotować o drugiej w nocy, jak się zarzeka z ręką na sercu i którego (curry, nie pana) red. jakoś nie mógł sobie wyobrazić na własnym talerzu i teraz już wie, dlaczego.

Tymczasem pojechaliśmy w nieznane, wykorzystując pogodę zwaną ‚zachmurzenie bez opadów’. Nieznane nazywało się Strumble Head i znaleźliśmy je w północnym Pembrokeshire, niedaleko od Fishguard, i wyglądało o tak:

Oprócz tego, co widać na obrazku, na Nieznane składa się jeszcze Jedna Foka oraz Irlandia po drugiej stronie morza, tzn. tak zakładam, bo nie było widać.

W tamtej okolicy mają jeszcze kilka dziwactw, np. Mnóstwo Starych Samochodów, jak na zdjęciu u góry, albo o, takie coś:

Najlepsze rzecz w Nieznanym to cisza, pustka i przestrzeń. Można sobie wynająć na tydzień domek i słuchać nocą morza, i patrzeć na gwiazdy tak bliskie, że wydaje się, że włażą ci na głowę, i mieć bardzo silne uczucie znalezienia się na końcu świata, na którym nikogo nie obchodzi kim jesteś. Czasem to wszystko, czego ci potrzeba. Czasem to więcej niż można sobie wymarzyć.

m.in. w kwestii kurzej

Chodzi o to, że nie było nic do roboty w sobotę, dla odmiany.  Odgrzebano więc listy z wszystkimi tymi miejscami, które ktoś kiedyś polecił, pożółkłe ze starości, i zdecydowano pojechac do zoo. Zasadniczo nie lubię; bądźmy szczerzy, zoo to jedna wielka klata dla zdołowanych byłych i niedoszłych dzikich zwierząt i żadne tam „Życie Pi” (jakkolwiek dobre by nie było) tego nie zmieni. Tym niemniej wycieczkę do Welsh Zoo pani Anny Ryder-Richardson w St. Florence/niedaleko Tenby/Pembrokeshire uważam za udaną. Jak się okazuje, można stworzyc zoo, w którym zwierzęta będą cieszyc się pewną dozą swobody w warunkach zbliżonych do naturalnych a jednocześnie zwiedzający mogą cieszyc się bezpośrednim kontaktem ze zwierzętami. Np. w fazie REM.

albo z lekkim niedowładem umysłowym

chcacymi zjeśc twoją nogę

o skłonnościach narcystycznych

zajęte oblizywaniem potomstwa

wyczekujące cierpliwie w deszczu, aż coś się poruszy

a jeszcze inne, takie jak ja, olewające to wszystko i udające się do kafei, gdzie można wypic herbatę fair trade i zjeśc yam, yam yam albo yam yam yam yam. Zdjęcie na dowód, żeby nie było, że konfabulacja.

Po prawdzie to miejsce jest najlepsze dla dzieciaków; jeśli takie macie, to dobre pół dnia z głowy, a po powrocie spanie bez marudzenia. Place zabaw, wybiegi na które można wejśc i pociągnąc kangurowatego za ogonek, dużo przestrzeni do biegania, wielki drewniany smok, na którego można się wspiąc i lody za bezcen (taki żarcik niesmaczny). Ogólnie jest dośc drogo (prawie 10 za wstęp od osoby), ale przecież w szczytnej intencji. Nie dla siebie zdzierają, ale dla zwierzątek przecież. Zima idzie. Wielbłądy trzeba obłożyc sianem, natapirowac tapira.

A jak już będziecie wracac z tego zoo, to przy drodze do Carmarthen mają taką kefeję, nazywa się „The Old Mill’, i tam mają najlepszą cream tea (dokładne wyjaśnienie dla niewtajemniczonych tutaj) jaką jadłam w życiu, a mam już bogate doświadczenie, idące w grube kilogramy. Mają również drzewo wyrosłe przez dach. Przed kafeją pan tnie sobie drewno na tartaku i chodzą kury i jest to wszystko ogólnie bardzo malownicze. Ja np. mam duży sentyment do kurów, bo jak byłam mała i jeździłam na wakacje do babci to lubiłam w nich rzucac kamyczkami i patrzec jak śmiesznie podskują i dostają megaturboprzyspieszenia, i jeszcze lubiłam wsadzac kijek przez siatkę od kurnika i dźgac wpienionego koguta. Zanim jednak rzucą się na mnie obrońcy praw drobiu hodowlanego szybko dodam, że po pierwsze, żaden kur nie ucierpiał na skutek moich poczynań, a po drugie, do diety włączam jedynie jajonosy wolnodrapaki organic wypasione na kukurydzy. Taka jestem uświadomiona. Przy okazji też od razu zastrzegę, w razie gdyby komuś zachciało się drążyc temat, że nigdy w życiu nie nadmuchałam żaby, jak co niektórzy, których znam, nawet osobiście.

Serdecznie dziękuję za uwagę,  i udaję się na wakacje w ciepłe kraje, kompetnie ignorując rząd, który obcina mi pensję dla ratowania złupionego przez banki kraju.

I klik na kura.

o chichocie historii, Bońku Zbigniewie i urokach Carmarthenshire

Tu gdzie stoisz, kiedyś płynęła szeroka rzeka mówi Meryl o smutnych oczach, czekająca na moście.

Zauważyłam sprytnie, że ostatnio brytyjska telewizja coraz więcej czasu antenowego poświęca Polakom, jakby kto dał odgórny przykaz: pokazujemy, że nie taki diabeł straszny, i nie każdy Polak łabędziowi Polakiem. I tak obejrzalam sobie ostatnio film dokumentalny, acz fabularyzowany, o losach dywizjonu 303, o którym co nieco się oczywiście słyszało, i Pani w szkole mówiła, ale to jednak co innego jak się posłucha relacji z nieco innej perspektywy. Chłopaki były, jak to nasze, brawurowe, Niemca się nie bały, bić się miały za co; Anglik był bardziej ostrożny, myślał strategicznie, jak było zbyt niebezpiecznie, to się wycofywał; dlatego statystyki zestrzeleń różniły się dość drastycznie, co budziło pewnie niesnaski w łonie RAFu (nie pomagał fakt, że nasi panowie byli szczególnie lubiani przez Brytyjki). Pomimo niesnasek nikt przy zdrowych zmysłach nie negował roli polskich lotników w bitwie o Anglię i ich wkładu w jej obronę przed niemiecką inwazją.

Ale nastał koniec wojny, Europę wschodnią alianci, przy wydatnym wkładzie samej Wielkiej Brytanii, przehandlowali Stalinowi, polscy piloci zamarli w niedowierzaniu; za niedowierzaniem przyszło rozgoryczenie, poczucie krzywdy i wściekłość. Nagle stali się bohaterami niewygodnymi, niechcianymi; kłującymi  w oczy świadkami politycznego świństwa, o którym rządy Brytanii nie chciały za dużo myśleć. Część pilotów w rozgoryczeniu wyjechała do kraju, często skazując się na więzienie lub Sybir, część wyemigrowała do Ameryki i innych krajów, część, mimo nieprzychylnej atmosfery pozostała w Wielkiej Brytanii i jakoś powoli, mozolnie zaczęła układać sobie życie. Film zamyka zdanie wypowiedziane przez jedną z Polek: ‚…nigdy nie czuliśmy się tu tak naprawdę chciani. Ja pytam: dlaczego..?’  Pytanie pozostaje otwarte, chyba.

(Czasem sobie myślę, że nas tak wpuścili tutaj w 2004 bo mieli poczucie winy (i teraz spłacają w benefitach, i tu rozlega się złośliwy chichot historii). Ale to pewnie nadinterpretacja. Faktem natomiast jest, że przynajmniej jeden Brytyjczyk zapłaci za Churchilla i Jałtę. Będzie zmywał gary do końca roku. U sąsiadów też).

Znalazłam tą fotkę na wikipedii, bardzo mi się podoba, ktoś złapał świety moment, rozluźnieni, nonchalant, fajne chłopaki, nic dziwnego, że się koło nich kręciły spódniczki.

Dzień po obejrzeniu filmu siedzę sobie w Toby’s (taka jadłodajnia w Bridgend, stoi się w ogonku i pan nakłada nam na talerzyk co tam sobie życzymy z obiadowego bufetu) i nagle patrzę, a na ścianie nad moją głową wisi sobie obrazek spitfire’a z polską flagą na nosie podpisany: polski pilot dywizjonu 303 w samolocie o nazwie Toby przelatuje nad klifami w Dover. Wicked!

Tyle o sprawach okołohistorycznych, teraz czas na lżejszy kaliber. Dziś na miłe spędzenie czasu zaprasza hrabstwo Carmarthenshire. Carmarthenshire jakie jest, każdy widzi.

Dla rozeznania co i gdzie, bardzo proszę, oto już leci do ciebie mapka by nieocenione google (se można powiększyć):

Dwie propozycje: albo całodniowa wycieczka do Ogrodów Botanicznych, albo całodniowa wycieczka trasą: ogrody Aberglasney, zamek Dryslwyn i wieża Paxton. W Ogrodach Botanicznych (National Botanic Gardens of Wales) byłam dawno temu, pamiętam, że był kwiecień i w sumie troszkę żałowaliśmy wydania sporej kasy, bo mało co kwitło, ale teraz na pewno jest odpowiednia pora.  Ogrody są wyjątkowe w skali kraju, posiadają m.in. niezwykłe botanarium w kształcie wielkiej szklanej kopuły, zwane The Great Glasshouse, w którym mają najprzeróżniejsze cuda roślinne z całego świata. OB są rozległe i dużo jest tam do zobaczenia, dlatego warto poświęcić na nie cały dzień. Więcej info plus ceny i godziny otwarcia można sobie znaleść o tu

Jak ktoś chce sobie bardziej zróżnicować dzień, może ma dzieci, które szybko sie nudzą, to polecam drugą opcję. Zacznij od ogrodów Aberglasney. Wstęp funtów 7, tak, wiem, rip-off, ale co zrobisz, pani. Ogrody nie są szczególnie duże, ale bardzo przyjemne dla oka; posiadają swoją oranżerię z palmami i orchideami, ścieżki spacerowe wśród najróżniejszych kwiatów, drzewka pomarańczowe z prawdziwymi pomarańczami (!), część warzywno-ziołową (zapaaaachy, mmm, lubić-kochać) oraz kafeję w której trzeba zjeść scona z pieca z dżemem i masłem. To takie jakby ciasteczko, bardzo brytyjskie, no i skoro już się jest w tej Brytanii, to trzeba się, prawda, zapoznać. Po dogłębnym zapoznaniu się dowiemy się, że oprócz wiedzy o obcych kulturach zmagazynowaliśmy również zapas kalorii, który wystarczy nam do stycznia. Jak to się człowiek musi poświęcać dla wiedzy, czasem jestem naprrrawdę przerażona.

Po tych traumatycznych doświadczeniach przychodzi czas eksploracji zabytka – zamku Dryslwyn. Zaparkuj na bezpłatnym parkingu (będącym też znakomitym miejscem piknikowym) po czym wespnij się na wzgórze i zamrzyj na widok piękna pól, usianych krówami, malowniczo meandrującej rzeki (rzadkość w Walii), oraz błękitu nieba, oprócz którego nic nam więcej nie potrzeba, jak mówi artysta. Osobiście uważam, że Dryslwyn jest jednym z najpiękniej położonych walijskich zamków.

Zamek został prawdopodobnie zbudowany gdzieś koło XIII wieku, i cieszył się burzliwą historią, na skutek której dzisiaj możemy obcować jedynie z jego ruinami, ale są to ruiny całkiem, nie powiem, sympatyczne.

Dzień warto zakończyć wizytą na wieży Paxton, którą, jak się przypatrzysz, zobaczysz z wzgórza zamku Dryslwyn. Dojeżdża się do niej małymi lokalnymi drogami, samochód zostawia na małym bezpłatnym parkingu i idzie przez pole, względnie biegnie, bo pan farmer parkuje tam byki, takie zwierzątka sympatyczne łaknące kontaktu z człowiekiem.

Wieża posiada pięterko, które kiedyś służyło panu właścicielowi wieży za pokój bankietowy, obecnie pozwala nam cieszyć się widokiem Carmarthenshire z jeszcze wyższej wysokości.

I fajnie jest.

Przy okazji rozmów o futbolu, niemal tak popularnych ostatnio w pracy, jak rozmowy o tej okropnej słonecznej pogodzie, jeden pan inspektór śledczy od przestępstw b-ych zapytał mnie wczoraj: a ty wiesz, kto to był Boniek? Facet od penicyliny? – ryzykuję. Patrzy na mnie jak na oślizgłego przestępcę b-ego i oddala się z godnością. Ciągle zapominam, że niektórzy nie wierzą, że cudzoziemcy też mogą posiadać poczucie humoru i odrobinę inteligencji (czasem nawet jedzą swoje jedzenie przy użyciu noża i widelca!). Za każdym razem jak parkuję swojego osiołka w podziemnym garażu pod pracodawcą powtarzam sobie: bądź poważna. Życie to nie żart.

O brzuchatych wyznawcach Czarnej Śmierci, Porthgain i przebłysku lata

Haaalo, panie! Lato w Walii! Korzystajmy, bo zaraz się skończy, zaprawde powiadam wam, skończy się dokładnie z rozpoczęciem kalendarzowego lata, lub jeszcze przed, prawdopodobnie w poniedziałek przed południem, więc brać kanapki, termos, mapkę i jeździć, zwiedzać, eksplorować, nieść dumnie a godnie sztandar pielgrzyma polskiego na uchodźctwie.

Gdziekolwiek się wybierzesz, będzie Coś. W dzień taki jak dziś, Pembokeshire czy Gower zwali Cię z nóg swoją urodą, zachłyśnie przestrzenią; miasteczka takie jak Tenby czy Newport oczarują Cię swoim kurortowym gwarem i pastelowym urokiem, Brecon Beacons zadowoli na pewno miłośnika górskich spacerów w quasibieszczadzkich okolicznościach przyrody. O wszystkim tu piszę, poszukaj sobie w kategorii „podróże małe i duże”. Nie najatrakcyjniejszy czas na wodospady, bo mało padało ostatnio, do wodospadów najlepiej wybrać się po kilku dniach deszczu, wtedy są spektakularne. Ja się dzisiaj wybieram gdzieś na wybrzeże, czuje, że padnie znów na południowe Pembrokeshire.

Tymczasem polecam wycieczkę na północne wybrzeże parku narodowego Pembrokeshire, do małej wioseczki Porthgain. Można połączyć z wycieczką do uroczego  Newport bo to niedaleko, ewentualnie można sobie zaplanować rajd po całej okolicy trasą Porthgain – Fishguard – Newport, wszystkie są warte odwiedzenia. Oto mapka orientacyjna dzięki bezwiednej uprzejmości nieocenionego Google.

W wioseczce Porthgain można znaleźć: podtatusiałych księgowych, próbujących w niedzielne popołudnie oszukać rzeczywistość prężąc okazałe brzuchy opięte czarna błyszczącą skórą z napisem Black Death i popijając coca colę przy swoim wypolerowanym Harleyu; uroczy porcik, malowniczo wpisane w skały pozostałości przemysłu wydobywczego rozmaitego, objęte kolczastym protektoratem Parku Narodowego, ładne widoczki i mniej niż umarkowane ceny na świeżą rybkę.

To, co prawdopodobnie uderzy Cię po przybyciu na miejsce i zaparkowaniu na darmowym (sic!) parkingu, to właśnie ruinki przemysłu wydobywaczego różnego, malowniczo wpisane w klify na podobieństwo jakiejś prastarej twierdzy. Przez lata miejsce to służyło m.in. bogatym przemysłowcom do stawania się jeszcze bogatszymi, a biednym robotnikom do nabywania chronicznego artretyzmu i spadania z klifów na skutek braku behape. Wydobywano tu łupki, wytwarzano cegły, produkowano kamienie do budowy dróg; wszystko to  zamknieto mniej więcej przed drugą wojną światową. Dziś całość objęta jest ochoroną jako element dziedzictwa narodowego; to bardzo atrakcyjne miejsce przyciągające sporo turystów, w tej liczbie zachwyconych fotografów i wspomnianych już niedzielnych wyznawców podtatusiałej czarnej śmierci.

A przy okazji, czy ktoś ma pomysł, jak pozbyć się z głowy piosenki ‚bang, bang..’?

Tyle na razie, albowiem nie mam czasu do stracenia. Pamiętaj, że ostrzegałam w kwestii tego lata.

O miasteczku z bajki i neolitycznych inżynierach

Dziś będzie intensywnie turystycznie.

Ja myślałam, że już wiem wszystko o Pembrokeshire i parku narodowym o nazwie Pembrokeshire Coast National Park. Ty też tak pewnie myślisz, zaliczywszy parę plaż, ewentualnie katedrę w St. Davids. Nic bardziej mylnego. Mamy bowiem na północy kilka miasteczek portowo-kurortowych, jak Fishguard, New Quai, uniwersyteckie Aberystwyth i inne, wszystkie warte odwiedzenia, wszystkie z atmosferką; ale mój osobisty numer 1 od zeszłego weekendu to Newport, zwane w języku ludnosci rdzennej Trefdraeth.

Chyba, że nie lubisz: małych słodkich miasteczek, kolorowych domków, ukwieconych ogrodów, niedużych malowniczych plaż, wzgórz zielono-brunatnych, atmosfery wakacji, parkingów za 30p (centrum miasteczka) i bezpłatnych kibli, to nie jedź, broń boże.

Północne Pembrokeshire różni się od południowego m.in. typem nadbrzeża, nie ma wielkich poszarpanych klifów, dramatycznych urwisk, linia wybrzeża jest bardziej łagodna, niższa, zieleńsza. Ale też opływa ją inne morze – Irlandzkie. Jest bardzo czyste, chociaż brudnawego koloru (hm).

Urzeczeni jak te dwa osły na widok młodej marchewki postanowiliśmy spędzić kilka dni w Newport jakoś w późniejszym terminie. Czysto rekreacyjnie. Miasteczko posiada sporą bazę noclegową w postaci cottages, tych małych kamiennych albo kolorowych domków, które można wynająć same lub czasem w opcji ze śniadaniem (B&B), przeciętna cena na dziś to 40-50 funtów za pokój za noc. Jest gdzie zjeść i wypić kawę, są kafejki i puby.  No i co najważniejsze, jest gdzie sobie pospacerować i poczuć się trochę jak w innym świecie. Jak na wakacjach (domniemywam).

Zawsze jak trafiam do jakiegoś takiego Newport, zastanawiam się, czym sobie zasłużyli ci szczęściarze, którzy mieszkają w takich miejscach, i czemu ja do nich nie należę. Zastanawiam się, czym oni się zajmują, bo w tym regionie nie ma ani wielkiego przemysłu, ani wielkich banków, supermarketów, finansyiery, co robią ci, którzy nie wynajmują latem domów turystom? Przecież nie mogą wszyscy być autorami bestsellerów i spadkobiercami fortun.  OK, część domów to letnie czy weekendowe rezydencje (te bryki zaparkowane na podjazdach, in-sane!), w okolicy jest kilka farm, ale co robią pozostali? Sieją, za przeproszeniem, trawę..?

Jako bonus, niedaleko od Newport znajduje się takie imponujące coś:

… nazywa się to Pentre Ifan Burial Chamber i jest najstarszą w Walii pozostałością po neolitycznym grobowcu, liczy sobie bagatelka 5000 lat. Trudno uwierzyć, że kamień o szacunkowej wadze 16 ton utrzymuje się na dwóch innych podobnych kamieniach w pozycji jakże malowniczej i jakże niewiarygodnej, wskazującej również na pewne obeznanie neolitycznego Walijczyka z prawami fizyki. Jak oni to to tam wtaszczyli i tak zgrabnie dopasowali, NIE-MAM-PO-JĘ-CIA. Zagadka podobna do tej ze Stonehenge. Powiązanie tych dwóch ze sobą wcale nie jest nieuzasadnione, ponieważ kamienie, z których zbudowano S. (tzw. blue stones) pochodzą z tego właśnie regionu Walii. Czyli ci sami siłacze, czy też sprytni neolityczni inżynierowie, którzy ułożyli budowlę ze zdjęcia również wymyślili sposób na przetransportowanie wielotonowych głazów do Anglii. Ani chyba, robota szatana, panie (apropos, ktoś powinien powiedzieć BNP, że Święty Jerzy, patron Anglii, nie tylko nie był indiginous, ale wręcz pochodził z Turcji, tfu, i przybywszy na te ziemie z całą pewnością nielegalnie, zabił rzadkiego przedstawiciela rodziny draconis, jak nie przymierzając, te dzikusy Polaki co udusiły i zjadły łabędzia w Anglii, taktak, było w Daily Mail).

Dokładnie, to blue stones były przytaszczone do Anglii z terenu Mynydd Preseli, pasma górskiego, oddalonego o jakieś 15-20 minut od Newport. Bardzo ładny teren na spacer, chyba, że leje i wieje. Nam lało i wiało, więc nie udało się zakończyć misji znalezienia błękitnych kamieni, ani innych takich tam grobowców, w tym miejsca pochówku króla Artura (jednego z 87634-ech w Walii i Anglii). Ale może komuś się poszczęści. I może da znać?

I to chyba tyle na dziś. Całuski.

jeszcze o pembrokeshire, harrympotterze i irlandzkim świętym

DSC_0463

Irytujący Andy Murray wygrywa wszystko jak leci w Wimbledonie, zwłoki Michaela Jacksona szturmują listy przebojów, a pojedynek  Skomer:Anna przegrywam już 2:0.

Za pierwszym razem, rozumiesz, lało i wiało i odwołali promy. OK, siła wyższa, ostatecznie kto chciałby się utopić. Za drugim pogoda była cudna, i właściwie to powinniśmy być z siebie dumni, bo prawie nam sie udało, spóźniliśmy się na ostatni prom tylko 5 minut. I nie, nie, wcale nie było to frustrujące, że znowu po dwóch godzinach jazdy popatrzyliśmy sobie na Skomer z przystani, bo przecież nic przyjemniejszego, jak podróżowanie po zatłoczonych weekendowych drogach za burakami, które nie wiedzą, że drugi i trzeci pas jest to wyprzedzania wyłącznie i nie należy się nim ciągnąć ze statusem świętej krowy 60/godz.

No ale ostatecznie nie ma tego złego, hej! bo w Pembrokeshire zawsze się coś do zobaczenia znajdzie, i tak znaleźliśmy jarmark w Milford Haven (hm), cud plażę o wdzięcznej nazwie Freshwater East, z ekipą kręcącą harrypottera (ukrytą przezornie w przyczepach) oraz kapliczkę St. Govan’s wrośniętą sobie romantycznie w klifa.  Wcale nie najgorzej.

Jarmark w dokach Milford Haven składał się tradycyjnie z budy z hamburgerami, dzieciaków z pomalowanymi twarzami, i okrętu marynarki Jej Królewskiej Mości, na który można sobie było wejść, ale tylko z brzeżku i nic nie dotykać, broń boże, stał tam taki duży facet z karabinem i groźnie łypał. Ja tam lubię okręty, a poza tym było za darmo, to se poszliśmy. W Londynie na Tamizie też mają taki zacumowany, nazywa się Belfast i jest 10 razy większy od tego z Milford Haven, ale za to piętnastokrotnie droższy, więc w sumie uważam, że zrobiliśmy interes tygodnia.

DSC_0187

W Londynie w ogóle trzeba bardzo uważać, jak się chce te takie tam różne turystyczne atrakcje zwiedzać, bo ceny biletów płynnie przechodzą od lekkiej drożyzny do kosmicznej abstrakcji. Londyn przypomina maszynkę do mielenia tustystów: po wyciśnięciu z nich ostatniego pensa wysyła się wymiętych do domów wraz z kompletem zdjęć bigbena ąfas i z profilu.

W Walii jest inaczej, bo po pierwsze turystów mniej, to i pokusa mniejsza, a po drugie atrakcje często są z rzędu tych, po których każdy może sobie pochodzić, a nie wchodzić za opłatą. Na przykład te wszystkie piękne plaże Pembrokeshire, które się odkrywa zupełnie przypadkowo; najlepiej puścić się swobodnie wzdłuż wybrzeża i pozwolić szczęce opadać łagodnie co zakręt. Na przykład opadać na siwawy piasek plaży Freshwater West w zachodniej części Pembrokeshire. Jest ci ona olbrzymia, piaszczysta, tu i ówdzie usiana  czerwonymi skałami, z naturalnymi oczkami wodnymi zmienionymi w kompletne ekosystemy z roślinami,  rybami, krabami, ostrygami itp;  z obu stron plażę zamykają rozległe klify, a od tyłu tymczasowo harrypotter. Rzucający zaklęcie patronusa na młodociane mugolki okupujące drogę dojazdową do jego naczepy w obozowisku ekipy filmowej.

pl

I:

DSC_0407

I jeszcze:

DSC_0250

Co tu dużo pisać. Trzeba jechać i zobaczyć. A  jak się już będzie w tej okolicy, to niedaleko miejscowości Bosherston trzeba znowu zjechać w stronę wybrzeża i pójść zobaczyć kapliczkę St. Govan’s, której początki toną w mętnych odmętach legend. Jedna z nich głosi, że Irlandzki mnich Govan przybył do Walii dawno temu i został, urzeczony pięknem krajobrazu (co zrozumiałe). Ale żeby nie było tak nudno, mówi dalej legenda, to któregoś dnia wybrzeże Pembrokeshire najechali piraci, i postanowili zabić wszystkich, w tej liczbie naszego bohatera. Na szczęście tu nastąpił cud opatrznościowy w postaci rozstąpienia się klifu i utworzenia szczeliny, w którą się Govan był wcisnął i ocalał. Wdzięczny za łaskę pańską wybudował w miejscu ocalenia kapliczkę – pustelnię ze srebrnym dzwonem, który mu piraci zaje….  za karę za brak szacunku. Kapliczka jest bardzo skromna i znajduje się niemal u podnóża klifu ze zdjęcia na samej górze;  wygląda tak:

df

Ładnie, nie?

No.

DSC_0224

O ciepaniu żabami, Skomer i politycznym de-tonatorze

Psiajucha i zaraza!! Wybrały się dwie sieroty na Skomer żeby podglądać ptaków i foków, nie sprawdziwszy prognozy pogody. Lać zaczęło w okolicy Swansea, za Carmarthen ciepało żabami wielkości meteorów, a w Martin’s Haven pocałowaliśmy zmokłą kartkę z niegrzecznym napisem „spowodu pogody rejsy odwołuje sie”. Klęska, panie.. Mimo wszystko udało mi się z okna samochodu sfotografować ślimaka oraz ucho od królika.

Co to jest ten Skomer, zapytasz mimo wszystko, wcale nie zrażony empatycznie tą przykrą okolicznością pogody, która mi sie przydarzyła. Spoko. Otóż Skomer to jedna z kilku wysepek tuż za samym końcem południowo-zachodniej Walii, Pembrokeshire, w niedalekiej odległości od Milford Haven. Wysepki stanowią część parku narodowego Pembrokeshire Coast NP (o którym traktował poprzedni wpis, idzie i przeczyta, jak nie przeczytał) i są oazą dzikiego ptactwa, zwierzątek wodnych oraz tych wszystkich zdziwaczałych homo, w kaloszach i z lornetami, którzy się na nie gapią, okopani na pozycjach, głodni tego jednego strzału, który ich wyniesie na okładkę National Geographic, albo ostatecznie chociaż na rubrykę ‚moje małe hobby” na 24 stronie Gońca Bridżendzkiego.  W razie, gdybyś rozpoznał się w powyższym opisie, i jeszcze nie słyszałeś o Skomer, podaję usłużnie, że trzeba się kierować na miejscowość Marloes i tam zaraz za rogiem znajduje się wspomniane wcześniej Martin’s Haven. Może nawet nie być uwzględnione na mapach, takie jest tyciunie, i właściwie składa się tylko z przystani, kibla i pubu „czynnego cały dzień” z wyjątkiem przedziału czasowego między 6 rano a 10 wieczorem. A, no i parking, całkiem spory, o ile dojrzałam, kosztuje 4 funty za cały dzień. Tam zostawiasz samochód i schodzisz płynnie w kierunku niedalekiej przystani, gdzie za opłatą co łaska, ale nie mniej, niż dycha, zostaniesz przetransportowany drogą morską na wyspę. Albo wyspy, bo w ofercie są też rejsy ‚dookoła’, niektóre z przewodnikiem wskazującym odpowiednio: o, tam, tam przed chwilę było widać głowę foki, przegapili państwo, co za pech, a tam to droga na Ostrołękę.  Na Skomer mają takie fantastyczne ptaszki zwane puffins, o takie: http://en.wikipedia.org/wiki/Puffin i to one głównie mnie tam ciągną. Najlepszy okres na złożenie im wizyty to przełom czerwca i lipca, czyli tera, no! Jak lubisz sporty ekstremalne, to na wyspie można przenocować, podobno mają tam taki przybytek, standardzik jakieś minus trzy gwiazdki, ale za to, panie, co za adrenalina, pomyśl tylko, budzisz się rano, żeby stwierdzić, że cię troszkę zmyło i właśnie sobie łagodnie przedryfowujesz koło Statui Wolności pod przyjacielskim ostrzałem służb imigracyjnych.

Wybiorę się na Skomer znowu, nic albowiem nie zniszczy mojego ducha i żądzy fotograficznej sławy w Gońcu Bridżendzkim. Wtedy dopisze się stosowny apgrejdzik do powyższego.

Co to ja jeszcze chciałam, yy. Acha. Jak byłam w niedzielę w Londynie to przykuła moją uwagę reklama solarium, mówiąca coś w stylu zaprezentuj wszystkim nową wspaniałą siebie i myśl moja pokrętna a płodna poleciała zaraz znowu w stronę BNP (brytyjskich nacjonalistów), moich ulubieńców na scenie politycznej, jak wiedzą ci, co mnie czytają w miarę leguralarnie. Lecz się często nie ujawniają, bo wstydliwi tacy są, truśki takie malusie, cichusie. No, ale do rzeczy. BNP ma w swoim statusie zapis, który stwierdza, że członkiem partii nie może być osoba o kolorze skóry innym niż biały, nawet, jeśli mieszka w Brytanii od pokoleń. Słowem, BNP postuluje m.in.  oczyszczenie kraju ze szkodliwego kolorowego nalotu i zaprowadzenie jedynie słusznych rządów white power.  Trochę zaczynają się plątać, kiedy pyta się ich o sposób egzekucji tych planów (jedną z odpowiedzi jest „wyemigrowanie na ochotnika”, serio). Mnie też np. interesuje, jak oddzielą ziarno od plew w rodzinach multikolorowych, gdzie np. jedno z partnerów jest białe, a drugie czarne, i czy w tych rodzinach zamierzają np. rozcinać dzieci na pół, czy też dzielić proporcjonalnie według zawartości białka w moczu.  No ale miało być o tym, co mi wpadło do głowy. No więc tak sobie wymyśliłam, że fajnie by było, jakby ktoś wynalazł coś przeciwnego do solarium, taki De-tonator, alternatywnie zwany Jacksonaizerem, który oferowałby czarnym Brytyjczykom czasowe wybielenie skóry, nie na długo, ot na tyle, ile trwa opalenizna, i na tyle, żeby mogli się zapisać do BNP. Zdjęcia do legitymacji zostały by dostarczone komórce rekrutacyjnej partii po dwóch tygodniach. Hi, hi..

Trochę skłamałam z tym uchem od królika. Ale było zabawnie, nie..? Tja.

bunny

I love rock’n’roll & Pembrokeshire

No więc odpoczęłam sobie ostatnio od podróżowania i strzelania widoczków, to prawda.  Dopisałam sobie za to do cv dwie mini sesje fotograficzne, i tak se myślę, że całkiem fajnie by było zarabiać tym na chlebek. Sesja z chłopakami z rock bandu Colours of One była bardzo pouczająca, nauczyłam się między innymi wznosić oczy ku górze dopraszając świętej cierpliwości oraz okazywać dezaprobatę poprzez ułożenie ust w ciup. Chłopaki, oprócz tego, że fajne, okazały się być równie energetyczne co ich muza, którą nawiasem mówiąc uważam za zdecydowanie rockującą na niedaleką przyszłość.

Teraz jednak znowu mi się chce wyrwać gdzieś w teren, i tak się szczęśliwie składa, że od soboty będziemy kolektywnie z rodziną zdobywać miasto pędzących ludzi – Londyn. Uwielbiam Londyn, daje mi kopa porównywalnego z odkryciem, że w trakcie brania kąpieli moja żółta gumowa kaczuszka zmienila się w Antonio Banderasa.  W Londynie człowiek staje się anonimowy, w jakiś sposób wolny, nieograniczony. Różne szemrane zaułki East Endu pozwolą twojemu aparatowi na kontakt z ciekawym elementem architektonicznym, a także innym, jak masz pecha. No, to ja sobie jadę do wielkiej cywilizacji, a tymczasem ty, Rodaku, a i ty, Ziomie, bocobynie, korzystajcie z lata, i z tego, co Walii zafundowała szczodra matka natura i też sobie pojedźcie, tylko w odwrotnym kierunku – do Pembokeshire.  Jakieś 15 minut na zachód od Tenby i tak już bardzo atrakcyjna linia brzegowa Gower przechodzi w przecudnej urody park narodowy o nazwie Pembrokeshire Coast National Park.  Czego tam nie ma, panie, szmaragdowo-turkusowa woda, zielone wzgórza, skaliste formacje klifowe wybiegające hen w linię morskiego horyzontu, no i ta przestrzeń, wielka, otwarta, wchechogarniająca – nie koloryzuję sobie, jak pewnie pomyślałeś niesympatycznie, nie muszę.  Pacz:

1 039

Pembrokeshire zawdzięczam wspomnienie zupełnego wyciszenia i naiwnego szczęścia, które sobie przywiozłam z naszej pierwszej wyprawy rok temu. Pogoda była piękna, słoneczna, ludzi niewielu, a ścieżki spacerowe wiodły szczytami klifów, jak na fotce powyżej, i było tak, jak mówi poeta Krzysztof Kamil:  znów wędrujemy ciepłą ziemią, malachitową łąką morza, a pejzaż w powieki miękko wsiąka i znów nie wiemy, co za rogiem, i nagle za rogiem jest tak:1 050

Barafundle Bay zaparła nam dech, taka jest ładna i dzika, i w stylu, ja wiem, południowowłoskim; oprócz urody krajobrazu cieszy się brakiem zainteresowania lokalnych wyznawców Św. Grilla, może dlatego, że trzeba pokonać pewien dystans od parkingu, i to musi być trochę niewygodnie tak iść i iść z całym tym żelastwem i kanistrem piwa na plecach. Więcej ludzi dociera tu w ścisłym sezonie, ale to wciąż jest stosunkowo mało popularna plaża – i całe szczęście. Dołącz Rodaku do wybranych, którzy perłę ową w koronie Pembrokeshire sobie wydłubali na użytek wspomnień własnych. A potem śmiało idź dalej, zgubić się raczej nie można.  Co najwyżej można wpaść w króliczą norę, i wtedy trzeba się rozejrzeć za jakąś butelką z napisam wypij mnie i wszystko powinno wrócić do właściwych wymiarów, tudzież wręcz przeciwnie, jeśli była to butelka zakupiona w dyskoncie spożywczym i niechcący upuszczona przez przypadkowego turystę po uprzednim częściowym opróżnieniu (co zdarza się, acz, prawda, nieczęsto).

rabbit hole perspective smaller

I jeszcze bonus dla wielbicieli ruinek. Wielbiciel ruinek wygląda tak: %~. No więc na samym koniuszku zachodniej Walii mają City. City to określenie, którego używa się dla wielkich miast typu Londyn, czy Cardiff; tymczasem city St. David’s liczy sobie niecałe 1800 dusz i jest w rzeczywistości niedużą sympatyczną wioską. Ale ma coś, co z historycznego punktu widzenia zapewnia mu status ‚city’ – olbrzymią katedrę, stanowiącą jedną z głównych atrakcji turystycznych regionu. Dodam, że święty David, którego doczesne acz nieco wybrakowane resztki spoczywają w katedrze, i który patronuje miejscowości, jest również patronem całej Walii i ma swoje święto 1 marca. Święto objawia się graniem na harfie (walijskim instrumencie narodowym) i ekspozycją żonkila. I już wiesz o co biega z tym wpinaniem tych żółtych kwiatków w klapy, przyklejaniem do kołnierzyków i obsadzaniem wszystkich klombów.  A sama katedra jest wielka, imponująca i wygląda tak:

Picture 036

No. To nie ma na co czekać, trzeba jechać, odkrywać i gdzieś się tam może na chwilę zapodziać.

Z przyjemnością zauważam, ze przerobiliśmy już – w skrócie – prawie całe południowe wybrzeże Walii; jak wrócę (jeśli wrócę) z szemranych zaułków Londynu, to sobie pojedziemy na zachodnie wybrzeże, bocobynie.




O krojeniu cebuli, Tenby i wrażliwości artystycznej

Bonnie szuka Clyde’a, a ja chętnego do skrojenia sześciu cebul ze skutkiem natychmiastowym.

No bo, ja się pytam, dlaczego jest tak, że nigdy nie mogę sobie przypomnieć żadnego z tych złotych środków na łzawienie, kiedy właśnie pilnie muszę to to skroić..? Życie nie jest fair, no ale nic, twardziuchem trzeba być, nie mięciuchem, że prawie zacytuję. I tak podłe warzywo już pyrka w garze, transmutując w zupkę cebulową, łzy otarte, a Gary Moore śpiewa do mnie  I got it bad for you babe..  Za oknem słońce, pietrucha w donicy ma już 10 cm, życie jest piękne.

Może by nawet gdzie pojechał znowu. Weekend idzie, pogoda się zapowiada. No to już.  Pytanie pomocnicze: co jest kolorowe, ma warstwy i nie jest ogrem?

Oto proszę szanownego Rodaka jest wisienka na torcie Pembrokeshire (Zachodnia Walia) – Tenby. Jakieś, ja wiem, 40 minut jazdy samochodem na zachód od Swansea. Z dumą stwierdzam, że T. nie jest obce młodej polskiej emigracji, i jak byłam tam 4 razy, tak zawsze w ogólnym gwarze dało się wychwycić  szeleszczenie mowy ojczystej, uszlachetnione tu i ówdzie wdzięczną i jakże bliską naszym polskim sarmackim sercom łaciną.

Walijska nazwa miasteczka to Dinbych-y-Pysgod („Małe miasto, albo forteca, bogata w ryby”).  Skąd więc nagle po prostu Tenby, zapytasz podejrzliwie a czujnie. Nie wiem, ale w Mądrej Książce przeczytałam, że  postfix  -by przybył do nazewnictwa angielskiego z Wikingami i oznacza wioskę.  A w ogóle nie zadawaj mi takich pytań, bo mi się robi tik.

Tenby jest ukochanym kurortem wakacyjno-weekendowym Walijczyków. Oczywiście tych, którzy preferują taką kurortową formę wypoczynku. W szczycie sezonu parkowanie może być odrobinę problematyczne, pomimo ogromnego parkingu na końcu głównej nadmorskiej ulicy.  Miasteczko posiada mnóstwo pastelowych hotelików, restauracji, małych uroczych uliczek, kolorowych sklepików.  W sezonie otwierają swe podwoje rozmaite kluby i klubiki, oraz inne szemrane przybytki w których usłużnie uwolnią Cię od posiadanych środków płatniczych.  Potężne odpływy odsłaniają malownicze piaszczyste plaże i osadzają na piasku kolorowe kutry rybackie.  Mają tam interesującą stację Ratownictwa Wodnego, którą sobie można obejrzeć za darmo (na zdjęciu po lewej).

tenby

Jest jeszcze druga plaża, na której tkwi taka wielka skała z paskudniastą budowlą na szczycie – onegdaj ponoć była to twierdza. Nie ma tam dostępu, w sumie szkoda, bo może od wewnątrz robiło by lepsze wrażenie. Istotna informacja o plażach: wszystkie posiadają symbol niebieskiej flagi, co oznacza, że są najwyższej czystości/jakości.

Warto sobie pospacerować po Tenby.  Mają tu pozostałości murów miejskich, efektowne bramy; budynki z różnych stuleci.  Początki miasteczka sięgają 12 wieku, u zarania było jeno portem rybackim (aczkolwiek dość prężnym, podobno do Tenby przybył pierwszy transport pomarańczy w Walii, taka ciekawostka z wikipedii). W czasach wiktoriańskich co bogatsze warstwy społeczeństwa odkryły Tenby z jego uroczą architekturą i pięknym położeniem, i zaadoptowały sobie na użytek własny jako kurort letniskowy.

tenby

Warto zaplanować sobie cały dzień w Tenby, a jeszcze bardziej warto zostawić sobie je na deser po spacerach klifami Pembrokeshire – przecudnej urody linia brzegowa jest jedną z najbardziej efektownych, jakie widziałam w życiu, i częścią drugiego walijskiego parku narodowego.  Ale temu poświęcę osobny wpis. Aha, jesli jesteś miłośnikiem zamków (miłośnik zamków wygląda tak) to możesz zajrzeć do miasta Pembroke, zamek jak się paczy, duży, solidny, nie jakiś tam, panie, smutny gruz.

___________________________________________________________

Kuba mówi, że przymusowe roboty przy krojeniu cebuli powinno się aplikować ludziom, którzy stracili wrażliwość tfurczą. Wszyscy bowiem wiedzą, że cebula ma warstwy i to czyni ją wewnętrznie bogatą, krojenie jej jest więc formą ostrej jazdy kulturalnej, która nie tylko, jakby się wydawało,  czyści zaśniedziałe kanaliki łzowe, ale pozwala uwolnić emocje, i rozbudzić kreatywność do pogranicza bełkotu, czego dowodem jest ten dopisek.

Dziękuję państwom.