wszechświat równoległy

DSCN6076

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

pri

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o czymś niezmiernie ważnym: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. Bardzo jej się podobał.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

 

patagońskie opowieści – Y Wladfa

flaga

Taka sprawa. W 1865 roku stu pięćdziesięciu trzech Walijczyków wsiadło na statek wychodzący z Liverpoolu i popłynęło kolonizować Argentyńską Patagonię. Patagonia ogłaszała się wówczas wszem i wobec jako ziemia obiecana dla wszelkiej maści imigrantów, i to dosłownie, bowiem każdy potencjalny kolonizator mógł liczyć na skrawek pola pod uprawę, tudzież inne wsparcie rządowe. Siła robocza, znaczy, była desperacko poszukiwana dla użytkowania nieużytków i ogólnego progresu gospodarczego.

digidol.llgc.org.ukdigidol.llgc.org.uk

W tamtych czasach Walijczycy emigrowali bardzo chętnie, jak cała reszta Europy, zwłaszcza do Ameryki i Australii. Z czasem pojawił się problem, który zaczął spędzać sen z ócz walijskim patriotom: emigranci zmuszani byli do odchodzenia od języka ojczystego i przysposabiania języka angielskiego. Patrioci główkowali i główkowali, aż znaleźli idealne rozwiązanie. Jak się okazało, Patagonia nie miała parcia na język lokalny, i w tej sposób w drugiej połowie XIX w na jej terenie została radośnie utworzona niewielka społeczność walijska zwana Y Wladfa (kolonia) czy pełniej Y Wladfa Gymraeg (kolonia walijska). Głównym ośrodkiem nowej kolonii stał się miasteczko Chubut. Dzięki dość zamkniętemu charakterowi Y Wladfa walijskość w Patagonii rozkwitła sobie w najlepsze, i trwała niewzruszenie nawet wtedy, kiedy ‚właściwa’ Walia znalazła się na krawędzi utraty własnej tożsamości. Po wielu latach odosobnienia i głównie na skutek rozwoju tańszych i szybszych środków transportu Y Wladfa i Walia ‚odnalazły się’; wzajemne wizyty oraz wymiana kulturalna są dziś dość powszechne.

www.glaniad.com2http://www.glaniad.com

Wiedziałam o tym fenomenie już od dawna. Jestem byłą lingwistką, i chociaż wiedza teoretyczna w temacie odleciała już dawno jako te kormorany z Mazur na jesieni, to wciąż interesują mnie zagadnienia praktyczne związane z językiem. Język jest tworem, który ciągle się zmienia, ciekawa więc jestem, jak rozwinął się język walijski nie poddawany wpływowi języka i kultury angielskojęzycznej, a hiszpańskojęzycznej. W jakim stopniu różnią się od siebie te dwie ścieżki tego samego języka? W jakim stopniu Walijczyk z Patagonii i ten z Maesteg mogą się porozumieć? Obecnie w Patagonii zarejestrowanych jest około 50 tysięcy osób o pochodzeniu walijskim; jednakże ilu z nich tak naprawdę wciąż kultywuje swoje dziedzictwo, a ilu stało się Argentyńczykami, trudno powiedzieć.

znhttp://www.welshnotbritish.com

I teraz przechodzę do najlepszego. Wczoraj wrzuciłam na fejsa garść informacji o nadchodzącym kolędowaniu w St Fagans. Kolędowanie odbywa się w dwóch językach, po angielsku i walijsku. W kilka chwil potem dostałam uroczego maila od pana G. Czytałam i czułam jak rośnie we mnie serce, bo to taka niesamowita historia. Pan G. uprzejmie zgodził się, żebym mogła zacytować treść maila, więc bardzo proszę, dla państwa przyjemności:

Urodziłem się w Argentynie, mieszkałem tam 20 lat i w 1991 r. przyjechałem do Polski na studia i już zostałem. Sześć lat, od trzeciego roku życia, spędziliśmy z rodzicami na walijskiej Patagonii, „Y Wladfa”. Moi rodzice od razu zapisali się do walijskiego chóru i przez ten czas nauczyli się mówić, i śpiewać, po walijsku. Do dzisiaj pamiętam nabożeństwa „plygain” i „plygain garolau” (przepraszam jeżeli źle piszę, ale już nie pamiętam dobrze). Niektóre z tych kolęd śpiewamy do dzisiaj, tak jak pieczemy specjalne czarne ciasto owocowe „teisen ddu”, chociaż nie mamy celtyckiej krwi stało się to częścią naszego rodzinnego dziedzictwa. Jak ja chciałbym jeszcze raz w walijskiej kaplicy na końcu świata śpiewać te pieśni mojego dzieciństwa…

I jeszcze kilka słów:

Niedaleko doliny rzeki Chubut, która po walijsku nazywa się Afon Camwy, tam gdzie jest walijska kolonia, znajduje się Comodoro Rivadavia. Jest tam najbardziej na południu wysunięta polska organizacja w Argentynie „Dom Polski w CR”. Na początku XX w. znaleźli tam ropę naftową i polscy inżynierowie trudnili się jej wydobyciem. Trochę Polaków jest również w okolicach miejscowości Dolavon, o pięknej walijskiej nazwie. Pojawili się w Argentynie po wojnie, jak moi dziadkowie z moimi rodzicami. Jedna polska rodzina produkowała walijski ser, ser Chubut. W tej chwili nie pamiętam nazwiska tych producentów, ale pamiętam, że jak jeździliśmy do nich zawsze dostawaliśmy parę ciężkich gomółek… Rodaków wszędzie pełno:)

I tak proszę państwa w tej niesamowitej walijskiej historii pojawiliśmy się i my, wszędobylscy ciekawscy Polacy, piechurzy, kolonizatorzy, pionierzy, odkrywcy i wytwórcy patagońsko-walijskiego sera. Świat jest jednak malutki, a przy tym taki ciekawy.

Gdyby ktoś z państwa życzył zdobyć więcej informacji w temacie walijskiej Patagonii, a warto, bo ja zapodałam tylko skrócik, tutaj proszę bardzo stronka dedykowana zagadnieniu: GLANIAD   a tutaj garść podstawowych informacji ze strony HISTORIC.UK

Natomiast pod spodem do obejrzenia zwiastun filmu ‚Patagonia’ (2010r). Polecam nie tylko gdyby ktoś był zainteresowany tematem, ale również zwyczajnie dlatego, że to bardzo ładnie nakręcony film o poszukiwaniu rzeczy najważniejszych. Plus niesamowite plenery.

facet z gitarą

pas

Wczoraj w nocy byłam na niesamowitej randce. Ok, ok, było tam jeszcze ze dwa tysiące innych osób, ale to taki tam, prawda, szczegół.

Jeden z moich współpracowników, z którego gustem muzycznym nie mogłabym się bardziej nie zgadzać, podrzucił kiedyś na fejsa linka. Zazwyczaj nawet nie chce mi się klikać; wtedy chyba mnie coś tknęło. Cover ‚Sound of silence’ zapoczątkował moją wielką miłość do muzycznego fenomenu pod nazwą Passenger.

Za jego niezwykłe trafiające prosto do serca teksty, w które koniecznie trzeba się wsłuchać. Za talent muzyczny, za ujmującą osobowość, za miłość do muzyki. Za bark komercji. Za proste ale niezwykłe teledyski. Za poczucie humoru. Za nienachalny przekaz.

No bo rozumiesz, idziesz na koncert. A tam brodaty szczuplutki facecik z gitarą akustyczną. Tylko tyle. Jedyny gimmick to wyświetlane projektorem tło przypominające dziecięce obrazki.  I ten szczuplutki brodaty facecik od pierwszych słów (lubi pogadać), od pierwszych dźwięków ma publiczność w garści, zahipnotyzowaną, oddaną, rozśpiewaną. Nie ma żadnego z tych długich wstępów, rozgrzewania, wzajemnego badania się; od pierwszej minuty Mike Rosenberg i ty jesteście najlepszymi kumplami. Widzisz, jak daje z siebie absolutnie wszystko i jak sam głęboko przeżywa reakcję, którą dostaje od tłumu za swój wysiłek. Kiedy zszedł ze sceny, publiczność sama zaczęła śpiewać, i tak śpiewaliśmy wszyscy, coraz głośniej, coraz szybciej, aż na tej niesamowitej wznoszącej łączącej nas wszystkich fali dźwięku Passenger wrócił na scenę i widać było, jak niesamowite jest to przeżycie również dla niego.

Passenger istnieje muzycznie już od kilku ładnych lat, przez długi czas grał na ulicach miast zbierając pieniądze na pierwszy studyjny album. Szerzej zaczął być znany dopiero od niedawna. Poniżej kawałek, który otworzył mu mnóstwo drzwi:

Mike Rosenberg przywrócił mi muzykę. Wierzę mu, wierzę w to, że nigdy się nie zmieni, że sukces na który zasługuje go nie zniszczy. Jest jak światełko nadziei w przeżartym komercją i tandetą ‚przemyśle’ muzycznym.

A od tego zaczęła się nasza znajomość:

Gdybym mogła chodzić na koncert Passengera raz w miesiącu do końca moich dni, uważałabym się za niesamowitą szczęściarę. Jeśli zaś ktoś dzięki temu wpisowi odnajdzie w tej muzyce to coś szczególnego dla siebie, to już w ogóle jest megacudnie.

Ydych chi’n siarad Cymraeg?

1 485

Są na tym świecie takie dziwoki, które lubią sobie dla relaksu otworzyć na chybił trafił książkę z objaśnieniami walijskich nazw własnych, albo poprzyglądać się mapie Walii myśląc ze złośliwą satysfakcją, jaki koszmar przechodzi pracownik angielskiego call centre próbując wklepać w system, że klient mieszka w Walii w Pontrhydfendigaid na ulicy Heol Llansantffraid, albo na ulicy Ffordd-Y-Gyfraith w Llansanffraid-ym-Mechain (przychodzi na myśl casus Brzęczyszczykiewicza z „Jak rozpętałem drugą wojnę światową’). Zwłaszcza jak klient jest z Polski i sam jest kompletnie zagubiony w swoim adresie, lecz prze desperacko do przodu, gubiąc po drodze połowę spółgłosek, przestawiając samogłoski i nazywając literki z polska: cy, dy, e, nie, wróć, cy, by, i.. Po kilku minutach walk po obu stronach ściele się lingwistyczny trup; pot i krew zalewa słuchawki telefonów. W końcu advisor wpada na pomysł, żeby spróbować kodu pocztowego i wszyscy oddychają z ulgą (znów pod warunkiem, że klient dobrze przeliteruje). Jest. Uf. Nie będziemy już sprawdzać, czy ulica się zgadza, na pewno się zgadza… Że co trzeci list nie dojdzie, to już tam taki, prawda, szczególik.

Język walijski (z grupy celtyckich), najstarszy używany język w Europie, przypomina mi walijskie plaże – żwir chrobocze pod stopami, skały i kamienie wydają głuchy odgłos jak się po nich chodzi, a piaskiem się pluje jak człowieku naleci. Jest w nim chropowatość dźwięku i malowniczość poezji pisanej. Popatrz tylko na taki fragment pięknej pieśni Calon Lan:

Calon lân yn llawn daioni
Tecach yw na’r lili dlos
Does ond calon lân all ganu
Canu’r dydd a chanu’r nos

… no co, nie ładny? Nietrudno uwierzyć, że Tolkien inspirował się walijskim tworząc języki Śródziemia.

Na codzień posługuje się tym językiem tylko jakieś 20% Walijczyków, głównie z zachodu i północy kraju. To nie jest język łatwy do nauki, zwłaszcza w porównaniu z angielskim. Obcokrajowiec, który po raz pierwszy wjeżdża do Walii, natychmiast dostaje kociokwiku na skutek obcowania z podwójnym nazewnictwem na znakach drogowych i trochę to trwa, zanim się przyzwyczai. Można się kręcić w kółeczko na rondzie przez pięć minut próbując desperacko skoordynować swoje położenie z mapą i polec. Sat nav bardzo ułatwia sprawę; dodatkowo można polewać z tego, jak się system głosowy męczy z wymową i również no pasaran. No ale ostatecznie wystarczy podążać za strzałką, która poprowadzi cię jak biały królik Alicję wprost do krainy lingwistycznych czarów.

Nie jest łatwo, przynajmniej początkowo, polskim kierowcom autobusów albo taksówek w Walii. Jeśli wziąć pod uwagę, że rodowici Walijczycy sami czasem nie wiedzą, jak te cudne kobylaste kombinacje spółgłosek wypowiedzieć, a Polak to już napewno nie wie, i że dodatkowo każdy z nich nałoży na nie cień swojego pierwszego języka (którym dla większości Walijczyków jest angielski), ustalenie dokąd delikwent chce może chwilę trwać. Co przezorniejsi rodacy noszą przy sobie karteluszki z adresem, jak te dziecioki w czasie wojny.

A swoja drogą, zastanawiałeś się kiedyś, jak wygląda badanie wzroku u brytyjskiego okulisty jeśli pacjent nie posiada umiejętności spellingu po angielsku? To fajna zabawa; nie jestem pewna, czy okulary będą właściwe, ale wszyscy się uśmiechają i jest bardzo miło. Na szczęście większości polskich liter zaprawiony w bojach okulista się domyśli; ciekawa jestem tylko jak to wygląda, jak przychodzi taki np. Chińczyk. OK, prawdopodobnie pokazują mu obrazki, jak dziecku, ale skąd okulista wie, że odpowiedź się zgadza..?? No?? Może ktoś zna jakiegoś okulistę i mógłby się zapytać? Byłabym zobowiązana.

Ponieważ mam fioła na punkcie opisywanego zagadnienia, mogłabym pisać na ten temat godzinami; ale i tak pewnie mało kto doczytał do trzeciego akapitu; więc powiem tylko, że wróciłam z wakacji, na które się spóźniłam (budzikom śmierć!) i czuję się cokolwiek odnowiona, na tę chwilę.

DSC_0358

cały ten jazz

DSC_0385

Tymczasem minął już tydzień od festiwalu Brecon Jazz, który słynnym festiwalem corocznym jest. Jazz to taka muzyka na której się specjalnie nie znam, ale jak się żyje na pustynii kulturalnej B. to nie ma co grymasić, bierze się, co dają. Jedynym znajomo brzmiącym nazwiskiem w programie festiwalu było ‘Acker Bilk’, więc wybór był prosty. Mr Bilk, legenda klarnetu, lat 80, został dostarczony na scenę Brycheiniog Theatr w fotelu z kółkami i na skutek problemów z oddychaniem popełnił jedynie skromny muzyczny performans. Skromność muzycznego performansu kompensował zachrypłym wdziękiem osobistym i żarcikami tak wiekowymi, że rozkuszały się w locie w proch i obsypywały publiczność w pierwszych rzędach. Co jednak nie przeszkadzało wszystkim świetnie się bawić.

I pewnie nigdy się nie dowiem, czy przekręcanie tytułów utworów (np. Trouble over Bridgewater) i imion członków bandu było częścią show, czy skutkiem wieku i nabytych drogą życiowego doświadczenia chorób.. ale jakie to ma ostatecznie znaczenie. No i band, band miał klasę. Taki band powoduje u Ani uśmiech dookoła głowy, myśli o innym świecie, swingujących orleanach, małych zadymionych knajpach i ogólne oderwanie od rzeczywistości. To lubimy. Maniakalne wystukiwanie rytmu nie przeszkodziło mi prawie zasnąć w drugiej połowie koncertu. Teatr Brycheiniog ma problemy z dopływem tlenu do zatoczonego audytorium; nie bez wpływu mógł być fakt posiadania przez teatr baru ze znakomitym walijskim cydrem.

Wycinek z bogatej kariery pana Bilka: nights in white satin A przy okazji, kto nie widział jeszcze świetnego polskiego filmu ‘Mój rower’ – koniecznie. W jednej z ról występuje właśnie zaskakująco przyjazny duszy klarnecik.

2

Żałuję, że nie spędziłam w Brecon całego festiwalowego weekendu; sporo mnie ominęło. Festiwal przyciąga różne gatunki muzyki, nawet popularny wśród tzw. młodzieży gatunek ‘a teraz będę się darł, aż zedrę gardło po kolana, fak, dżizas’, urzędujący w co poniektórych z licznych brekońskich pubów. Najróżniejsze Janki Muzykanty przygrywają na ulicach, organizują parady itp.

DSC_0396

Biznes gastronomiczno-browarniczy kwitnie. Jak ktoś jest zdesperowany, to może sobie kupić na ulicy niedopieczone walijskie ciasteczko (a miało być tak pięknie: ciasteczka ręcznie robione tradycyjną metodą na moich oczach przez profesjonalnie wyglądające babcie ciasteczkowe, co może się nie udać? Ciasteczko może się nie udać, ot, co. Ciężko znaleźć naprawdę dobry produkt regionalny these days, panie, sir).

DSC_0400

Alternatywnie można np. pójść na dobry obiadek do nepalskiej restauracji. W nepalskiej restauracji nie będzie wolnych stolików i zabiegany kelner usadzi cię na górze w prywatnym saloniku, w którym gromadka malutkich panów z Nepalu będzie grała w szachy popijając mocny czaj w szklaneczkach; na twój widok gromadka spłoszy się i ucieknie, gnąc się w uśmiechach, nawet jeśli nie jesteś z emigracyjnego. Na ścianach będą wisieć obrazki z żołnierzami ghurka ze sztyletami, sofa będzie megawygodna i całe szczęście, bo na jedzenie będziesz czekać 50 minut. Danie główne przybiegnie wyczerpanym kelnerem przed przystawkami, a talerz będziesz trzymać na kolanach, łapiąc wyskakujące z dania fasolki mung. I fajnie.

I tak to można kulturalnie spędzić dzień w Walii.

Ewentualnie, tak:

DSC_0410

Na koniec jeszcze prośba: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie o innych ciekawych festiwalach na lato, proszę nie być nieśmiałym, proszę się podzielić. Uwielbiam rekomendacje i zazwyczaj sprawdzam, czasem z kilkuletnim opóźnieniem, ale nie bądźmy, prawda, drobiazgowi.

w teatru

Poszło się w teatru! Prawdziwego, ze złotymi amorkami na balkonach, czerwonymi krzesełkami i publicznością, która niczego nie żuła, z wyjątkiem lodów rozprowadzanych przez panią wózeczkową w przerwie. Sztuka przyjechała do Swansea Grand Theatre gościnnie z Londynu w sile dwóch i pół aktora, niewidzialnego psa i kufra, wystawiła się przez 5 dni i pojechała dalej. Było o duchach, i w związku z tym część publiczności krzyczała ze strachu a część chichotała troszkę nerwowo. Niektórych twarz rozbolała od uśmiechania się jak głupi do sera z czystej przyjemności bycia tam i nadal nie mogą rozprostować zmarszczek mimicznych. Miałam ogólnie gówniane kilka ostatnich tygodni i potrzebowałam odmiany; czuję się gruntownie odświeżona. Jak ktoś ma okazję złapać Woman in Black gdzieś w kraju, albo i w Londynu, to polecam. Tu daty i miasta a tu proszę zwiastunek oryginału londyńskiego:

Sztuka została przełożona w film, znany głównie z tego, że występuje w nim harrypotter. Nie widziałam, ale podobno dobry. I też się podobno podskakuje, jak ktoś jest troszku nerwowy.

A po teatru się zaszło do kafei włoskiej i zjadło walijskie warzywne cawl (ach ten multikulturalizm) które oznacza coś w rodzaju gęstej gorącej zupki podawanej z ugrilowaną bagietką i jest idealne na taki zimny dzień jak dziś.  To całe Swansea coraz bardziej mi się podoba.

Nie najgorsza sobota, pani.

o kóltóże masowej, babie i dachu

Przeczytałam najnowszą książkę J.K. Rowling i mogę z całkowitą pewnością stwierdzić, że nie występuje w niej ani jeden czarodziej. Występują natomiast niziny społeczne i sporo Wyrazów, co fajne jest i lubimy. Jak również obejrzałam Django. Krew sika, trup się ściele, aczkolwiek liczba niezrzeszonych części ciał, w tym organów wewnętrznych, wydaje się być mniejsza niż w poprzednich filmach Tarantino. Świetny scenariusz, aktorzy, muzyka i last but not least: supergorący bohater pozytywny. Sześć kinomanek spłonęło żywcem; i to tylko na tym jednym seansie.

Pan Dachowy zaś pokonał wreszcie wszystkie bliżej niezidentyfikowane przeszkody i dotarł na mój dach zaledwie dwa tygodnie po terminie. Coś zainstalował, coś odinstalował, rozwalił płot drabiną i oświadczył, że teraz to już będzie super. Czekamy.

Słowo na niedzielę: przypowieść o Babie. Dzwoni Baba do radia BiBiSi i skarży się:  … i oni [Polacy – przyp. red.] ciągle robią zakupy w Home Bargains* i zupełnie nie kupują w normalnych drogich sklepach, wcale nie obchodzi ich, że przecież trzeba wspierać gospodarkę! Wiem, bo sama jestem prawie codziennie w Home Bargains i widzę!

Nic dodać, nic ująć pani kochana.

DSC_0018

*Home Bargains – jeden z najtańszych dyskontów z żarciem i wszelkiego rodzaju badziewiem.

1940 Swansea Bay

marNajczęściej, niestety, kojarzy się z gablotami z zakazem zbliżania się, mnóstwem dat i ziewaniem. Tymczasem jak dobrze poszukać, to można znaleźć muzeum, w którym można się po prostu dobrze bawić; większość eksponatów można wziąć do ręki, a nawet założyć na siebie i użyć do trzaśnięcia stylowej fotki. Takie jest właśnie 1940 Swansea Bay, muzeum poświęcone drugiej wojnie światowej, a konkretnie niemieckim nalotom na Swansea w 1940r i ich wpływowi na życie mieszkańców miasta. Można przespacerować się po schronie, zajrzeć do domów z epoki, sprawdzić co tam można było dostać w sklepach; można pobawić się w faszynistę przymierzając sukienki z epoki. Dzieci i młodzi przychodzą po wiedzę przez zabawę, starsi na fali sentymentu. Dla nich to nie muzeum, ale projekcja wspomnień z młodości. Muzeum organizuje liczne imprezy, często w strojach z epoki; zapowiedzi i informacje o wydarzeniach i aktualnościach można znaleźć na dość niestety prymitywnej stronce muzeum.

Muzeum jest otwarte codziennie od 10 do 17, ostatnie wejście o 15. Parking jest darmowy, ale wstęp płatny: dwa lata temu płaciło sięswa 5.70, teraz pewnie trochę więcej, ale warto. Dojazd autostradą M4 w kierunku Swansea, zjazd 42 i dalej po brązowych znakach; można dojechać autobusem z centrum Swansea, autobus nr 158 (Banwen) jedzie tam około 8 minut. Kod pocztowy dla sat navu: SA1 8PT

I słowo na środę:

O Swansea będzie jeszcze, bo to fajne miejsce; tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

głosy dolin

Odrobinę kultury, dla odmiany. Powszechnie wiadomo, że Walia słynie z chórów. Zwłaszcza męskich. Zwłaszcza z Dolin (Valleys). Chóry lubią śpiewać w języku walijskim, co się chwali i lubimy.  I tak ostatnio na fali jednego z talent-show w tv zaistniał w szerokiej świadomości chór chłopięcy Only Boys Aloud. Tak chłopaki zaśpiewali, że serce rosło i nawet red. Jakubkowi zalśniła podstępna łza w oku. To sobie po prostu trzeba obejrzeć. Pieśń nazywa się Calon Lan, a jej treść sprowadza się do prośby nie o bogactwa tego świata, ale o czyste serce (calon lan), które jest największym bogactwem. O proszę, jak ładnie. Może troszkę naiwne, ale czasem lubimy troszkę naiwnie, nie?

Tekst oryginalny, gdyby ktoś chciał się zmierzyć:

Nid wy’n gofyn bywyd moethus
Aur y byd na’i berlau mân
Gofyn rwyf am calon hapus
Calon onest, calon lân.

Calon lân yn llawn daioni
Tecach yw na’r lili dlos
Does ond calon lân all ganu
Canu’r dydd a chanu’r nos.

Pe dymunwn olud bydol
Chwim adenydd iddo sydd
Golud calon lân rinweddol
Yn dwyn bythol elw fydd.

Hwyr a bore fy nymuniad
Esgyn ar adenydd cân
Ar i Dduw, er mwyn fy Ngheidwad
Roddi imi galon lân.

Jak się spodoba, to youtube jest pełen walijskich chórów.

I jeszcze jedna rzecz, jak już zanurzamy się troszkę w tę walijskość – polecam film o tytule Very Annie Mary, porównywany przez niektórych do Amelii; zabawna i ciepła komedia nakręcona m.in. w Blaengarw (Garw Valley) . Ma już kilka ładnych lat, ale warto poszukać. Pokazuje fajnie ducha małych społeczności Dolin, z którego wciąż jeszcze sporo pozostało. Śpiewać też będą i to jeszcze jak, a sam akcent to muzyka dla uszu .. Zwiastun .

To zapraszam.

A o dolinach jeszcze kiedyś będzie, bo to fascynujący temat, a czytelnik zawsze doceni dobrą przemoc, ostry sex i tanie dragi.

O Vale of Ewyas, koślawym kościółku i heroicznej porażce ku chwale ojczyzny

Zapomniałam! Na śmierć zapomniałam i nie pamiętam o czym. Bardzo proszę zainteresowane osoby o maila, w przeciwnym razie, no cóż. Niejasno przeczuwam, że to miało jakiś związek z fotografią. Zapomniałam też, ale to zaraz naprawię, o dwóch małych przytulnych kościółkach w Brecon Beacons; w tej liczbie jednym architektonicznie niezrównoważonym. To coś dla tuptusiów – oblatywaczy sakralnych, ale nie tylko. Jeżeli zaś chodzi o wieści z lokalnego podwórka polonijnego, to też nie pamiętam, ale na pewno coś z zasiłkami, więc w zasadzie tylko się cieszyć.

Przytulne kościółki są na całodzienną wycieczkę, niewyczerpującą a przyjemną i z dala od utartych szlaków, dzięki czemu można się poczuć trochę jak Odkrywca-Eksplorator, np. taki Pan Scott, o którym będzie mowa na końcu, oraz można wstąpić do obiektu sakralnego (otwartego!) za darmo i spędzić w nim samotną chwilkę czy dwie, co fajne jest i lubimy. Gdzie jesteśmy: Brecon Beacons, Góry Czarne (Black Mountains), dolina o wdzięcznej tolkienowskiej nazwie Vale of Ewyas. O, tu już ładnie i w przybliżeniu pokazuje nam nieocenione google:

Na początek wioseczka Patrishow, tyciunie to, niepozorne i trzeba jechać pod górkę, żeby się dostać do kościoła. Trzeba sobie zaparkować nieco poniżej, na prowizorycznym mini parkingu-zakręcie, przy rzeczce o tej:

i potem się rozejrzec dookoła, bo tam w krzakach jest sprytnie ukryte takie coś, zwane tutaj ‚well’, rodzaj studni życzeń, kapliczki, połączenie tradycji chrześcijańskiej z pogańską, twór w którym zasadniczo chodzi o to, żeby za coś podziękować, albo o coś poprosić. Widziałam takich już kilka w Walii; nie znajdziesz ich w większych miastach, gdzie społeczeństwo utraciło nie tylko jakąkolwiek więź z religią, ale i z własnymi celtyckimi korzeniami; ale ‚nawsi’ postęp idzie wolniej. Nie mają biedule tesco.

W intencji lub w podzięce ludzie zostawiają przy studni coś osobistego, co kto ma przy sobie: monetę, sznureczek, coś od dziecka, krzyżyk z patyczków, wstążkę, kolczyk, co bardziej kreatywni zawiązują na gałęzi skarpetę. Se wrzuciłam pieniążek na intencję grubszej gotówki, no i proszę, przedwczoraj znalazłam na ulicy funta. Zakładam życzliwie związek przyczynowo-skutkowy. Nie będziemy się czepiać, że studnię życzeń w Patrishaw odwiedziłam osiem miesięcy temu. Te sprawy rozwijają się powoli, czasem całe życie, albo i dłużej.

A na wzgórzu, za kamienną bramą, jest już kościół ze stareńką mini kapliczką i oczywiście cmentarzem. Widoki piękne, sielskie (ostatecznie to park narodowy), ludzi wcale, cisza i spokój. Na ścianach kościoła stare freski, 10 przykazań po staroangielsku, kościotrup ku pokrzepieniu serc oraz inne sympatyczne motywy chrześcijańskie. Bardzo to wszystko ładne, szczególnie, kiedy promienie słońca przeciskają się do środka i rozlewają po kamiennych płytach i bielonych ścianach.

 

Druga atrakcja dnia to Cwmyoy (czyt. Kumjoj). Znowu nieduża, uroczo położona wioseczka, ale kościółek, który do niej należy jest dość sławny i odwiedza go nieco więcej turystów. Z daleka wygląda tak:

A w środku tak:

Pierwsze, co rzuca się w oczy, poza sufitem i zielonkawą poświatą to główna atrakcja Cwmyoy: unikatowy koślawy ołtarz, podobno skutek ruchów tektonicznych, czy tam innych kopalnianych, dokładnie już nie pamiętam, które naruszyły strukturę wieży kościelnej; wygląda to uroczo i trzeba się przepychać, bo każdy chce mieć zdjęcie. Kościółek w Cwmyoy ma też kilka atrakcyjnych detali, jak starą pianolę (zakładam, że to pianola, nie  znam się, ale brzmi ładnie, fotka u góry) oraz takie różne, o:

 

No. Tyle turystyki, teraz jeszcze trochę kultury. Właśnie mija sto lat, od kiedy pan kapitan Robert Falcon Scott wyprawił się z Cardiff wraz z czterema innymi panami zdobywać po raz pierwszy biegun południowy. Wyprawa miała charakter naukowy i panowie się nie spieszyli, i może dlatego na biegunie zastali norweską flagę pana Amundsena zatkniętą tam kilka tygodni wcześniej. Ruszyli w drogę powrotną, lecz szczęście im nadal nie sprzyjało i koniec końców wszyscy zginęli na skutek głodu i zimna. Wyprawa nazywana jest jedna z największych brytyjskich heroicznych porażek, i jako dziedziczka wielu heroicznych porażek innego narodu rozumiem dumę z osiągnięcia. Anyway, cały ten wstęp po to, żeby cię rodaku zachęcić do odwiedzenia (darmowej!) wystawy na temat ekspedycji pana Scotta w muzeum w Cardiff. Tu proszę, więcej detali. Sama wystawa jest nieduża, ale ciekawa, zwłaszcza, że wyświetlany jest film nakręcony przez nieszczęsnych podróżników, na którym sobie biegają z pingwinami, wiecznie żywi, wiecznie szczęśliwi.

A legenda mówi, że kiedy już zdali sobie sprawę, że kończy się prowiant i mogą umrzeć jeden po drugim nie doczekając pomocy, kapitan Scott popatrzył na swoją rację żywnościową, na kolegów, z którymi związał się jak z rodziną, i powiedział, że musi ‚wyskoczyć coś załatwić’. I poszedł. Znaleziono go zamarzniętego niedaleko chaty, w której czekali na ratunek.

Taki bohater.

A jedzenia i tak nie wystarczyło.

i po kynkursie

Dziękuję wszystkim, którzy odważnie stanęli w szranki kynkursowe i polegli z honorem. Kynkurs cieszył się jak zwykle olbrzymim zainteresowaniem; napłynęło 657 odpowiedzi, niestety jak się okazało kilka zostało zdyskwalifikowanych ze względu nie wiem dokładnie na co, ale napewno coś, kilka dotyczyło innego konkursu, a 637 zgoła innego bloga, poświęconego badaniom statystycznym nad stopniem przywierania mleka od krów przemysłowych do den rondelków ceramicznych. Anyway, zanim nie przyznam nagród, chciałam zdecydowanie zdementowac dziwną pogłoskę, jakoby przedmiot konkursu był wyssany z mojego palca. Rzecz jest jak najbardziej prawdziwa, relatywnie, i jest dziełem brytyjskiej propagandy wojennej; chodziło o to, by nieobjęci wysiłkiem wojennym staruszkowie, inwalidzi  oraz posiadacze płaskostopia czuli się użyteczni i potrzebni tropiąc nazistowskich szpiegów, którzy, jak twierdził rząd, wkradali się do kraju w budzących zaufanie kostiumach z życia codziennego i szpiegowali, naturalnie. Trudno powiedziec, ile w tym było prawdy, zapewne niewiele, ale jakże piękna to była prawie prawda, jakże kreatywna, jakże inspirująca.

Now listen very carefully, I will say zyz only once. Proszę wszystkich o powstanie z miejsc. Oto rozwiązanie kynkursu. TA-DAM!

1. Loughborough – Lafbra

2. Carlisle – Carlajl

3. Worcestershire (mój ulubieniec) – Łusteszer

4. Laugharne – Lan (totalny odjazd)

5, Frome – Frum

6. Bridgend – Szithol

Najcelniejszych odpowiedzi udzieliła pani Ola <oklaski, piski>, może więc nagrodzic się poczuciem ogromnej satysfakcji. Jury jest również pod wrażeniem czujności wykazanej przez pana Bardala i postanowiło nie nagrodzic go radzieckim noktowizorem szpiegowskim saszka.

Niestety obiecuję, że będzie więcej konkursów o walorze pedagogicznym, oraz bez.

Na koniec, już po tych wszystkich emocjach, dla relaksu,  proszę bardzo, skecz o walorze pedagogicznym pod każdym względem, cudnie niepoprawny politycznie, absolutna legenda, oraz żywy dowód, że Rowan Atkinson umie jednak mówic. Skecz jest niestety jedynie w języku oryginalnym, za co najmocniej przepraszam w imieniu BBC. Enjoy!

I zapraszam do pontoniku. Pani Ola stawia.

w hołdzie dwóm angilskim lytnikom – kynkurs!

 

Uwaga! Dla uczczenia tych wszystkich godzin spędzonych w młodości w Cafe Rene, a także historycznych dokonań brytyjskiego i niemieckiego ośrodka badania opinii społecznej w czasie drugiej wojny światowej, ogłaszam kynkurs z nagrodymi, a nawet bez. Najpierw jednak nakreślę tło historyczne, czyli osochozi z tym badaniem.

Otóż w czasie wojny, jak to w czasie wojny, wróg zwykle nie śpi. To zrozumiałe. Wieśc niesie, iż w rezultacie wielu bezsennych nocy niemiecki wróg wykombinował sobie, że będzie zrzucał ankieterów-spadochroniarzy na teren Wielkiej Brytanii celem przeprowadzania ankiet na temat brytyjskiej gotowości bojowej. Nikt nie lubi byc natrętnie ankietowany, wymyślono więc, że ankiety będą przeprowadzane w szczwanym przebraniu, które zamiast podejrzeń i niechęci budziłoby w ankietowanych czułe wspomnienie szarlotki i kogla mogla z dzieciństwa. Wybrano kostium LOL, czyli little old lady, czyli tradycyjnej brytyjskiej staruszki. Trudno nie docenic niemieckiej finezji; ostatecznie, co może byc bardziej LOL niż dwumetrowy atletyczny blondyn w kapelusiku z sępem, opięty różowym blezerkiem w stokrotki wyszyte zgrabnym haftem sfastykowym..? Gdyby Niemcy nie wymyślili tego pierwsi, scenarzysta allo allo! zrobiłby to z całą pewnością.

W odpowiedzi ośrodek brytyjski zarządził, naturalnie, kontrankiety. Każda napotkana dwumetrowa staruszka miała byc poddana początkowo bezbolesnemu testowi lingwistycznemu na brytyjskośc. Wręczano jej kawałek papieru z co podstępniejszą angielską nazwą i oczekiwano prawidłowej wymowy z akcentem. Ankieterki sypały się jak za przeproszeniem amerykańska gospodarka; po czym były odsyłane do domu przez kanał w dziurawym pontonie.

Miło mi donieśc, że taki właśnie test na brytyjskośc jest przedmiotem naszego dzisiejszego kynkursu. Nie należy się obawiac, health&safety upewni się, że pontonik nie dziurawy, zasiłeczku nie zabiorą, co najwyżej kapelusz z sępem strącą z głowy, no big deal.  A więc, umiesz to przeczytac, dwumetrowa staruszko?

1. Loughborough

2. Carlisle

3.Worcestershire

4. Laugharne

5. Frome

6. Bridgend

Uproszczoną transkrypcję fonetyczną uprasza się zamieszczac w komentarzach. Również uprasza się o nieoszukiwanie, nieposiłkowanie się guglami, mężami brytolami, słownikami ani ajfonami. Śmiało, misie pysie. Rozwiązanie i nagroda za tydzień, aczkolwiek może nie.

o ułomności kobiecych mózgów, szkodliwości spożywania cukru i chłopcach kuchennych

Jak podają uczeni w pismach, mózg kobiety jest znacznie lżejszy od mózgu mężczyzny, jest ona zatem od niego o wiele mniej mądra i myślenie przychodzi jej z trudnością. Kobietom nie można powierzyc gotowania ani innych czynności kuchennych, gdyż, jak wiadomo, nie mają one poczucia smaku ani nie umieją ładnie nakryc stołu. I lubią się objadac cukrem, od czego czarnieją im zęby. Wszystko to przez robaka, który żyje w dziąsłach i pasie się na onym cukrze, a jak się już napasie to czarnieje i zaczyna czynic ból i wtenczas trzeba iśc do kowala, który bierze kawałek żelaza i przy pomocy młota wbija je w dziąsło chorego, aż dojdzie robaka i zabije. Oczywiście potem też może trochę bolec, ale wtenczas wystarczy żelazo wbic w pień drzewa i ból odejdzie. Kowal mówi, że wbijanie żelaza w dziąsło napewno pomaga, bo nikt jeszcze nie wrócil, żeby się uskarżac na więcej robaków. O, a tutaj widzi szanowny gośc piec z rożnem do pieczenia świniaka. Świniaka należy piec na rożnie conajmniej 12 godzin i ciągle obracac, wtenczas zarumieni się równo i nabędzie dymnego posmaku. Obracanie wykonuje nasz chłopak kuchenny; ostatnio zaczął się uskarżac, że na połowie twarzy wyskoczyły mu bąble od gorąca; było to tak okropne, że zdecydowaliśmy, że od tej pory co trzy pacierze będzie przestawiał krzesełko na drugą stronę, wtenczas opali się również z drugiej strony i nie będzie już straszył swoim wyglądem dzieci i niewiast.

Z tymi i innymi pożytecznymi informacjami można zapoznac się podczas wycieczki do Llancaiach Fawr, byłego dworku szlacheckiego, obecnie muzeum, ale muzeum innego niż wszystkie. Otoczony ogrodami dworek utrzymany jest w XVI-wiecznym wystroju, pracownicy ubrani są w ciuchy z epoki i mówią piękną szesnastowieczną angielszczyzną; odgrywają role dworskiej służby bardzo przekonywująco, z dużą dawką humoru i imponującą zdolnością do improwizacji, np. kiedy wrednawy gośc z Polski zapyta o żarowki energooszczędne na suficie. Wszystko to ma sprawic, że poczujesz ducha epoki, a słowo ‚muzeum’ nabierze zupełnie innego wymiaru. Polecam, bo to naprawdę fajna rzecz; oczywiście trzeba co nieco znac angielski. Niestety, prawa autorskie (nie do końca wiadomo czyje) zabraniają robienia zdjęc w środku, ale to i owo można sobie zobaczyc na ich stronie. Wstęp kosztuje £6.50. Na miejscu jest kafeja i, oczywiście, sklep z pamiątkami. Parking bezpłatny.  Ja się tam na pewno jeszcze wybiorę, może latem, żeby nacieszyc oko i obiektyw ogrodami. Llancaiach Fawr jest do znalezienia w południowej Walii, w małej miejscowości o niemal adekwatnej nazwie Nelson. Mapka by google:

Dla zainteresowanych: dworek posiada oczywiście duchy, a w sklepiku można m.in. nabyc replikę szesnastowiecznej zabawki dla dzieci i wręczyc znajomym i śmiac sie szyderczo, kiedy próbują usadzic kulkę w dziurce i im nie wychodzi, i denerwują się.

Warto zajrzeć, jak ktoś lubi takie te różne historyczne.

PS. Przepraszam wszystkich, którym wiszę maila, poprawię się.

o morderstwie z wielokrotnym użyciem topora, powrocie do dzieciństwa i zardzewiałych łydkach

Na tej całej emigracji to musi człowiek szczególnie dbać o ętelekt, bo nikt za niego nie zadba, ani pani w szkole, ani ksiondz na ambonie, ani przystojny pan w bibliotece (zawsze we wdzięcznej pamięci za wsparcie dobrym słowem w udręce przedzierania się przez gramatykę porównawczą języków słowiańskich) – no nikt. A przecież taki ętelekt to jest człowiekowi potrzebny. Postanowiłam więc dbać i nabyłam drogą kupna kilka acydzieł klasyki światowej, które to każdy szanujacy się ętelektualista powinien przeczytać, a często jakoś nie ma czasu, zajęty Prawdziwym Życiem, lub przeczytał za młodu, ale nie zrozumiał (bądźmy szczerzy, do pewnych dzieł trzeba po prostu dorosnąć). Klasykę nabyłam bardzo tanio (to lubimy) w sklepach charytatywnych; jest napisana w moim nowym języku, co zwykle wywołuje ból zębów, ale o dziwo tym razem nie. W kolejności przypadkowej na mojej półce pojawiły się więc (drżyjcie):

1)  Alicja w krainie czarów 2) Kubuś Puchatek 3) Bracia Lwie Serce 4) Czarnoksiężnik z krainy Oz 5) Ania z Zielonego Wzgórza

Jestem zbudowana zaskakującą łatwością obcowania z arcydziełami literatury światowej.  Taki np. Czarnoksiężnik z Oz. Jak na prawdziwą klasykę przystało, wszystko jest jasne, dobro walczy ze złem i zawsze wygrywa, a walczy np. za pomocą Blaszanego Drwala, który masakruje toporem 40 Strasznych Wilków. Okropnie się przestraszyłam, zupełnie odwrotnie niż kiedy czytałam o tym jako mała dziewczynka. No ale mówię, do klasyki trzeba dorosnąć.

Jak już dbamy o ętelekt, to jeszcze zadbajmy i o kondycję. W góry, panie, w góry.

Na przekór syberyjskim wichrom, własnym łydkom, szlochającym w skarpetę „wtf..?!’ oraz megaczkawce z przegrzania, zdobyłam, jak obiecałam, szczyt o wdzięcznej nazwie Corn Du w parku narodowym Brecon Beacons. Jakieś 860 m ponad poziom morza. Serdecznie polecam, jakby nic lepszego nie było akurat w telewizorze.

Pa.

o kolorowych jarmarkach i blaszanych zegarkach

Co roku w lecie w Cardiff odbywa się festiwal zwany Big Weekend (właśnie się zakończył). Zwykle składa się z policji blokującej ulice, przemarszu miniatury karnawału w Rio przez centrum, Zespołów na Scenie, karuzel, strzelnic do niewygrywania nagród rzeczowych, bud z hotdogami, bud z pączkami, bud z piwem i bud z watą cukrową. W tym roku menu wzbogacono o Witalija Kliczkę, znanego szachistę.

Ja tam jestem na takie tam jarmarki trochę za cyniczna; cynizm wzrasta mi proporcjonalnie do ilości niewypitego alkoholu; ale naród przybywa tłumnie, a nawet różne narody, i niektórzy się nawet dobrze bawią – w sumie warto sobie zajrzeć do Cardiff za rok chociażby po to, żeby wydawszy fortunę na przejechanie dziecka na karuzeli i hot doga wyrobić sobie własną opinię o życiu kulturalnym mas w stolycy.