Idzie po mnie

kawa

Idzie po mnieKiedy codzienność mnie trochę przyciska do ziemi, czerpię pewnego rodzaju pociechę z przyglądania się odpływom i przypływom, które są niczym innym, jak gwarantowanymi, nieuchronnie po sobie następującymi totalnymi zwrotami akcji.

Przyzwyczaiłam się do porannych spacerów nad morzem. O świcie tam zwykle nikogo nie ma, nie licząc jakiegoś szczególnie oddanego sprawie wędkarza. Świat szumi i otula człowieka rześkim powietrzem; w skałach zawsze można wypatrzeć jakąś sympatyczną miejscówkę do kontemplacji wkurzonych fal przypływu rozbijających się z furią o brzeg.

Czasem podczas tych wypraw coś się zdarzy, uśmiech, krótka rozmowa, zwyczajna propozycja. Podzielę się z panią kawą, skoro pani nie ma. Ale przecież. Nie mogę. Muszę. Muszę jechać. Dwie minuty z panem rozmawiałam i już zdążyliśmy wybudować dom Z Widokiem Na Morze i Kominkiem. Muszę jechać, zdecydowanie, przecież, poważni, dorośli, odpowiedzialni, spętani. Często pani tu przychodzi? Proszę pana, ja tu mieszkam. Co tydzień w sobotę o wschodzie słońca tu mieszkam. W międzyczasie mieszkam gdzie indziej, ale tu mi się bardziej podoba. A pan? Tak? To kawał drogi. Że nie tak daleko..? Proszę natychmiast zgasić ten uśmiech. Dorośli, spętani. Jechać. Muszę. Miłego dnia. Miłego życia.

Czasem przez drogę przebiega rudy lis, i znów nie wiem czy to na szczęście, czy na zmianę pogody, nie znam się za dobrze na oczywistych znakach od losu. Czasem z pobocza wyfrunie niespiesznie kania ruda. To taki ptaszek drapieżny z rudym ogonem w kształcie latawca (jej angielska nazwa to red kite, czyli rudy latawiec). Patrzę zahipnotyzowana, jak się wznosi majestatycznie, powoli, aż zmienia się w rdzawą plamkę i znika w zamglonej tarczy wstającego słońca.

Czasem zatrzymuję się na tę kawę, co jej z tamtym panem nie wypiłam. Kojarzysz ten moment kiedy kupujesz kawę w kafejce, i jest to najgorsza kawa w historii kawy, i wstajesz od stolika i idziesz do sprzedawczyni i syczysz z wściekłością co to jest piłaś to to kiedyś wiedźmo rogata, a ona patrzy Ci w oczy tym szyderczym tonem głosu i wskazuje na plakietkę z napisem nie obrażać obsługi, po czym sięga za kantorek i wyciąga agresywnie wyglądający plastikowy widelec; ale ty jesteś szybsza i chwytasz za butlę keczupu i rozlewasz ją na głowie wiedźmy z szaleńczą satysfakcją… I w tym momencie zdajesz sobie sprawę, że nadal siedzisz przy stoliku, ściskając w ręce butlę keczupu, który spływa sobie radośnie na obrus, a cała kafeja się na ciebie gapi. Tego. Ostrożnie odstawiasz keczup, kurczysz się odrobinę w sobie, heroicznie dopijasz najgorszą kawę w historii kawy, dziękujesz sprzedawczyni z uśmiechem i wychodzisz obiecując sobie, że następnym razem na pewno im pokażesz, kurde, no.

I takie buty.

Spacerem

wszechświat równoległy

DSCN6076

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

pri

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o czymś niezmiernie ważnym: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. Bardzo jej się podobał.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

 

mosty, promy, światy

woman in red

Mosty łączą brzegi. Czasem ludzi. Świat jest pełen mostów, a jednak tak wielu ludzi pozostaje tylko po jednej stronie.

Tu i ówdzie nad mikroskopijną przystanią zalegają jeszcze drobne łatki wilgotnej mgły. Dookoła nie ma nikogo oprócz Tej w Czerwonym. Dopala porannego papierosa na jednej z drewnianych ławek należących do kafei obok; patrzy nieobecnym wzrokiem na zakręt za którym znika rzeka. Nawet nie zauważa, że wszechobecna wilgoć bawi się jej włosami skręcając je w malownicze makarony. Prom na drugą stronę rzeki Wye z nie do końca jasnej przyczyny dziś nie kursuje; kołysze się melancholijnie przy pomoście pokryty kropkami wody jak wysypką.

Mówiąc prom.. Wyobraź sobie niedużą płaskodenną łódkę z ławkami wzdłuż obu burt, przeciąganą ręcznie na drugą stronę za pomocą grubej liny. Obecnie lina spoczywa sobie na dnie rzeki, zatopiona pod ciężarem nie do końca jasnych argumentów przestojowych. Jedynym pasażerem promu jest osowiały czerwony plecak. Prom nazywa się ancient foot ferry, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza stary stopa prom. Już mam iść, kiedy nagle wychwytuję kątem oka jakiś ruch. Odwracam głowę. Zasadzony na wielkiej kurzej stopie prom skacze przez rzekę na drugą stronę z piszczącymi pasażerami kurczowo uczepionymi ławek i desperacko próbującymi zachować godność w obliczu jednoczesnego działania sił odśrodkowych jak i wręcz przeciwnych. Pan Promowy o wyglądzie Jokera zanosi się od chichotu i trzaska polaroidowe zdjęcia, które wpycha pozieleniałym pasażerom do kieszeni. Klik, klik, trzaska Pan Promowy.

Kropla deszczu spada mi na nos. Prom znika. Joker rozpływa się w powietrzu jak uśmiech kota z krainy czarów. Piski pasażerów cichną w oddali. Ruszam wzdłuż rzeki na wyprawę Po Most.

sy

Drzewa są w większości gołe; nie da się ukryć, że dominującym kolorem w lesie jest obecnie gnijący brąz i szarość; na szczęście przynajmniej trawa jest w tym kraju nasycona głęboką zielenią. Jedyny pożytek z uporczywego deszczu. Ten specyficzny zapach świata w wilgotnych popiołach, tuż przed odrodzeniem się, działa uspokajająco jak wizyta na polskim cmentarzu w listopadzie. Minus rodzina i statystyki wypadków śmiertelnych pod wpływem świętowania tradycji. Ślizgam się na błotnistych ścieżkach. Jest Most. Mosty łączą brzegi. Czasem ludzi. Świat jest pełen mostów, a jednak tak wielu ludzi pozostaje tylko po jednej stronie.

sy4

Może dlatego, że mosty skrzypią. I ruszają się. A pod nimi płyną rwące rzeki. Albo tylko sześć osób na raz może przejść. Sześć osób z sześciu miliardów. Matko, w tym tempie nigdy do siebie nie dojdziemy.

Wracam do punktu wyjścia. Ta w Czerwonym znowu siedzi. Przygląda mi się przez chwilę i bez słowa podaje swojego papierosa. Patrzymy sobie. Uśmiechamy się lekko. Dwie konspiratorki.

________________

Więcej na temat tej malowniczej okolicy tutaj.

uacha rowery dwa

22

Dawno dawno temu, za górami i lasami, w zapomnianym kącie zapuszczonego ogrodu zaparkoway sobie dwa rowery. Przez lata aktywnej asymilacji z walijską pogodą dorobiły się rdzawych zmarszczek, sflaczałych opon i zarostu z mchu; jak również imponującej kolonii pająków. Wytaszczyłam. Otrzepałam. Wyeksmitowałam wszystkie formy życia. Dokręciłam luźne to i owo. Psiknęłam WD40. Jedziemy.

Po dwóch minutach Boski był już pod Zgierzem i więcej go nie widziałam. Ja zaś zaczęłam łagodnie, licząc na element zaskoczenia; niestety już w połowie najbliższego wzniesienia moje ciało zorientowało się w moich morderczych intencjach i wpadło w histerię. Zaparło się jak wół i dalej nie pojedzie. Dysząc i świszcząc wprowadzam rowerek na górę. Mijają mnie trzy żółwie na wrotkach i stuletni dziadek-cyklista, arajt lov? uśmiecha się entuzjastycznie. Nadludzkim wysiłkiem odzyskuję kontrolę nad oddechem i pokazuję drżącym palcem, że ja tu się po tę jeżynkę śliczną zatrzymałam, o tu na krzaczku, tak tak, po jeżynkę, przecież mówię, arajt?! Doczłapałam. No moment. Już. I lecę w dół jak strzała, z wiatrem we włosach i jesiennym słońcem na twarzy. Pod kołami szszeleszszczą liście. Cudnie. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że może ten skubany rower jednak nie próbuje mnie zabić. Niestety Walia to kraj w którym najdłuższa płaska prosta ma sto metrów, więc cała sytuacja powtarza się jeszcze kilkanaście razy. Po powrocie do domu bardzo ostrożnie siadam na bezkształtnej obolałej masie, która jeszcze do niedawna była moim tyłkiem; delikatnie przykrywam się kocykiem i zapadam w stan dwugodzinnej zawieszki.

77.jpg

11.jpg

BeFunky_DSC_0792.jpg

A za ten heroiczny wysiłek dostałam od życia bonus. Skręciwszy tradycyjnie w złą ścieżkę wyjechałam prosto na przepiękną dziką łąkę. Takich łąk tu już nie ma, zabiły je pestycydy, ta jest rezultatem eksperymentu ekologicznego. Słoneczniki, mnóstwo. I chabry. I te inne takie żółte, i trochę fioletowych. W październiku. Ciepły wieczór, babie lato, zachodzące słońce barwi wszystko na ten specyficzny złoty kolor. Słoneczniki wyginają głowy podążając za słońcem; czas się zatrzymał, ja też.

sun

slo

u nas na karbucie

ggg.jpg

Nie znoszę zakupów.  A już łażenie po sklepach żeby sobie pooglądać przemawia do mnie na równi ze spożywaniem potłuczonego szkła.

Boski natomiast wręcz przeciwnie. Uwielbia wielogodzinne bezcelowe szwendanie się po hajstricie, w sklepach charytatywnych mógłby spędzać urlop. Miłością nad życie darzy wyprzedaż samochodową, car boot sale, bardzo popularną również wśród rodaków. To rodzaj targowiska, na którym każdy może handlować z bagażnika swojego samochodu, ewentualnie małego stoliczka przed. Na karbucie można za grosze kupić mydło i powidło, talerz z królową, kolekcję Dynastii na whs-ie i inne najróżniejsze niezbędne akcesoria, które już znudziły się dotychczasowym właścicielom. Rodzaj pchlego targu. Bardziej prestiżowe karbuty nazywane są Antique Fair, czyli targi antyków, i oferują dokładnie to samo, tylko o wiele drożej.

BeFunky_1 219.jpg

No więc, idzie Boski na karbut.

Idzie powoli, skanuje przestrzeń jak niemiecki u-boot. Coś przykuło jego uwagę, stanął. Stoi. Wyciąga rękę. Dwie minuty później dalej stoi. Z tą ręką wyciągniętą. Mija kolejna minuta, nie, jednak opuścił. A nie, sięga. Obraca osiem razy, szuka znaku producenta, uszkodzeń, uszczerbków, etykietek, sprawdza ile waży, patrzy pod światło, nadgryza, zadaje pytania, próbuje negocjować cenę, kręci głową z oburzeniem, odkłada, odchodzi. Nie, stój. Wraca. Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy; w końcu kupuje, kręcąc głową nad oczywistym zdzierstwem. Sprzedawca ociera pot z czoła. Boski prostuje plecy, jego krok nabiera sprężystości, rozpiera go duma neolitycznego myśliwego, który gołemi ręcami upolował mamuta. Ja jeszcze o tym nie wiem, ale właśnie stałam się szczęśliwą posiadaczką  dwudziestoletniego kieliszka do wódki za 25 pensów.

BeFunky_1 213.jpg

Kiedy się poznaliśmy, Boski miał w zwyczaju odwiedzać karbuty co tydzień. Dzięki temu obecnie na moim strychu rezyduje kempingowy zestaw chińskich pałeczek obiadowych, wiktoriański kosz piknikowy rozmiaru małego samochodu z zestawem 32 talerzy, 32 widelców i trzech łyżek, japoński bidon z czasów II wojny światowej, sześć długopisów z latarką, zestaw do obcinania psu paznokci (gdybyśmy kiedyś zdecydowali się na psa będzie jak znalazł), pudełko starych śrubek nieznanego zastosowania, trzy radia AM na pokrętło, zepsuty mikser, minikolekcja monet z b. Jugosławii oraz zestaw drewnianych cyrkli.

BeFunky_DSC_0260.jpg

Cztery lata temu odmówiłam kategorycznie udziału w tym procederze i zakazałam znoszenia do domu złomu. Teraz Boski wyskakuje na karbut tylko raz, góra dwa razy w roku, ot, dla zdrowia psychicznego; stara się kontrolować i zazwyczaj przynosi co najwyżej kilka dvd z dorobkiem byłego gubernatora Kalifornii. Wczoraj znów poczuł zew i poleciał do Swansea. Wrócił jak gdyby nigdy nic, ale podejrzanie pogwizdując; co tam przywlokłeś znowu, pytam jadowicie, nic nic, odpowiada, powodując, że natychmiast wstępuje we mnie duch radzieckiego oficera śledczego. A to co, zaglądam do bagażnika pod koło zapasowe. A, to, to okazja była, wiesz.. w zeszłym miesiącu wróciła z samego Afganistanu! Odrapana i wyszczerbiona wojskowa mini łopato-tasako-piła; gadżet jak wiadomo absolutnie niezbędny w każdym szanującym się nowoczesnym gospodarstwie domowym. Będzie w sam raz do odgarniania śniegu (sic!!).. broni się jeszcze Boski. Autentycznie płaczę ze śmiechu; Boski obraża się śmiertelnie i dożywotnio na całe dwie godziny.

Taki fun, pani.

BeFunky_1 198.jpg

 

 

kromka z dżemem

BeFunky_P1080920.jpg

Mieszkam w Not Much. To nie jest oficjalna nazwa, ale za to bardzo adekwatna; wpadłam na nią podróżując po Anglii, gdzie często spotyka się położone po sąsiedzku Much Cośtam i Little Cośtam. Np. Much Wenlock i Little Wenlock. Much w tym przypadku tłumaczy się raczej jako duży, a nie dużo; chociaż mnie osobiście idea z Dużo Wenlocka i Troszkę Wenlocka urzeka. Ale ja jestem byłą językoznawcą, a językoznawcy to dziwni ludzie, nawet byli.

Zasadniczym minusem Not Much jest to, że nic się tu nie dzieje. Zasadniczym plusem jest to, że nic się tu nie dzieje.

DSC_0074

Ale kiedyś, dawno, się działo. Węgiel wydobywano, żelazko wytapiano, cegły.. ehm.. cegłowano. W latach 80-tych pani Thatcher, zwana w tych okolicach pieszczotliwie fucking bitch, zlikwidowała nierentowny jej zdaniem przemysł (ktoś pamięta te słynne strajki górników pacyfikowane przez policję pokazywane w polskiej telewizji szczególnie chętnie jako przykład opresji robotniczej?) i tym samym wiele miejscowości w tej okolicy zmieniło się w podupadłe dziury na zasiłkach borykające się z masą problemów społecznych. Niektóre niewiele się od tego czasu zmieniły. Buzujące niegdyś życiem Not Much składa się obecnie z dwóch wyjątkowo przeciętnych ulic, kilkuset domów, dwóch pubów, Stacji Pciągowej z wiecznie zepsutą tablicą informacyjną i high street w postaci Lidla. Stacja Pciągowa była kiedyś ważnym węzłem kolejowym obsługującym dziesiątki, jeśli nie setki pciągów dziennie, obecnie posiada jeden czynny tor i dwie destynacje: Tam i Zpowrotem. Liczba mieszkańców wynosi coś około 1500 głów całych, plus kilku półgłówków wąchających klej w okolicznych lasach oraz mój sąsiad Gryf, który ma keszu jak lodu, ale ciuchy pierze w rzece, bo tak się nauczył jako dziecko w czasie wojny (Gryf jest jednym z tych słodkich gawędziarzy, którzy używają mnóstwa słów żeby przekazać absolutnie nic, i jestem nim głęboko zafascynowana). Wiesiuń nie posiada nawet, o zgrozo, własnego sklepu z rybą z frytami, co w Wielkiej Brytanii jest synonimem ostatecznego zaniku statusu społecznego. Tak jak mówię. Not Much.

station

Stacja Pciągowa kiedyś, photo courtesy of Adrian King..

P1080889c.. i dziś, courtesy of me.

We wsi nie ma śladu po burzliwej industrialnej przeszłości, ale za to lasy dookoła niej obfitują w różne Malownicze Ruinki, Tajemnicze Stawiki, Schody Do Nikąd i inne Ślady PoCzymś, np. po kopalni. Kopalnia weszła do historii światowych nieszczęść eksplozją z 1892 r, która zabiła 112 mężczyzn i chłopców, czyli ponad 80% pracowników, produkując w rezultacie 60 wdów i 153 półsieroty i prawie unicestwiając lokalną społeczność. Na zdjęciu skromny pomnik upamiętniający katastrofę; kamieni jest dokładnie tyle, ile było ofiar. BHP w tamtych czasach należało do sfery science-fiction.

P1080882

DSC_0452

Niedługo potem kopalnia została zamknięta. Otwarto ją ponownie na chwilę w latach 60-tych; po czym definitywnie zamknięto (fucking bitch) i utworzono na jej miejscu rezerwat Za Rogiem. Utworzono go dla mnie, żebym mogła radośnie odkrywać nowe ścieżki i eksplorować tajemnicze zakamarki. I właściwie to się egoistycznie cieszę, że cały ten buzujący zadymiony przemysł sobie poszedł dokąd tam sobie chodzą buzujące zadymione przemysły. Prawdopodobnie do Chin. I niech sobie tam zostanie.

BeFunky_P1080867

Acha, w czasie drugiej wojny światowej produkowano tu coś ważnego dla losów świata, ale nie do końca wiem co, bo się nie znam na wojnach.

Ale żeby nie było, że okolice Not Much to same krzaki bez żadnej wartości kulturalno-oświatowej. W sąsiedniej wsi mają tzw. private shop, czyli stary poczciwy sex shop, ze szczelnie zasłoniętymi oknami i wywieszką tylko dla dorosłych. Rzadkość w tym kraju. Przez kilka lat sklep szczycił się posiadaniem swojej własnej Grupy Protestu w liczbie jednej babci. Grupa z zaangażowaniem pikietowała sklep w każdy dzień roboczy przez dwie, trzy godzinki, dzierżąc w ręku teksturowy baner z napisem ban the filth (zakazać tego plugastwa). Czasem podobno przy tym szydełkując. W co zimniejsze poranki panie sklepowe wynosiły Grupie Protestu herbatkę i herbatniczek; oddawano się radosnemu narzekaniu na pogodę i krytykowaniu poczynań rządu, po czym panie wracały do sklepu, a Grupa do Protestu.

Niestety Grupa zmarła kilka lat temu, przechodząc tym samym do panteonu lokalnych legend; wieść niesie, że jej odejście paradoksalnie przyczyniło się to do spadku popularności sklepu.

Ogólnie, nawet trochę lubię tę swoją wieś. It’s Not Much, but it’s enough.

BeFunky_Chromatic_1s

A w kwestii kromki z dżemem? Dawno nie jadłam, ot co.

DSC_0068

kryj się kto może

DSC_0262

Zasadniczo chodzi o to, że w taką niesympatyczną porę roku człowiek nielubiący siedzieć w domu ma dość ograniczone pole manewru. Leje i wieje, i jest najczęściej podle. W kwestii przygód większość ludzi stać co najwyżej na zawinięcie się w koc, oglądanie Hobbita i picie kakao.

Na szczęście ci pożądający świeżego powietrza niezależnie od pory roku zawsze mogą liczyć na kryjówki do obserwacji ptaszysk (bird hide).

W nocy takie kryjówki są zazwyczaj oblegane przez koneserów ziółek i nastolatków odrabiających lekcje; za to w dzień jest w nich cicho, sucho i przytulnie, można pić gorącą herbatę z termosu i medytować transcendentalnie godzinami czekając, aż coś przeleci. Albo nie przeleci. Można nawet zostać pasjonatem birdwatchingu. Pasjonata birdwatchingu poznaje się po lornetce, teleobiektywie dłuższym od kija do miotły oraz tej szczególnej umiejętności wyrażania delirycznej ekscytacji poprzez absolutny bezruch.

Największy szał bezruchu w kryjówkach powoduje zazwyczaj pojawienie się zimorodka (kingfisher). Przylatuje taki, siada na kiju i godzinami hipnotyzuje rybki w stawie; zapchana po dach kryjówka trzeszczy w szwach śledząc na bezdechu każdy mikroruch legendarnej ptasiny i fotografując bez opamiętania. Wszyscy modlą się, żeby im się nie zachciało siku.

zimo

Kryjówkę można znaleźć i skolonizować najczęściej nad jakimś stawikiem w rezerwatach przyrody (nature reserve), których Walia ma mnóstwo. Ogólnie polecam odwiedzanie wszelkich rezerwatów, bo to bardzo relaksujące. Czasem nawet może człowieku wyjść jakieś zdjęcie; szczególnie teraz, kiedy drzewa są łyse i ptaszyska nie mają się gdzie ukryć. Gratisowa dobra rada: w ziarnie jest metoda.

A tu proszę bardzo kilka ulubionych ptaszysk, ofiar moich fotosafari w Forest Farm Nature Reserve w Cardiff:

DSC_0411

a 220 a 059 dsc_0287 DSC_0097

No. To kryj się kto może.

drzewa cynamonowe

Bywa różnie, co nie.

Po przesadzeniu się z rodzimego gruntu na nowy, obcy, każdy emigrant musi znaleźć swój sposób na hodowanie nowych korzeni. U mnie korzenie rosną przez nogi. Schodziłam i zjeździłam Walię wszerz i wzdłuż, i chociaż nigdy nie będę ‚stąd’, to udało mi się nawiązać z tym krajem rodzaj związku partnerskiego opartego na zrozumieniu. Ja rozumiem kraj, a kraj pozwala mi się rozumieć. Mam sporo czułości do walijskiego krajobrazu, tak często smaganego podłymi okolicznościami pogody. Lubię język. I fakt, że gdziekolwiek się nie wybiorę, nie będzie tam tłumów. To ogromny plus Walii: nigdy nie została odkryta i zepsuta przez tę naprawdę masową turystykę (podejrzewam, że pogoda może mieć z tym coś wspólnego, hm). Łatwo tu znaleźć i zaadoptować ‚swoje’ miejsca, które z czasem mogą zastąpić te, które miało się kiedyś, w poprzednim życiu.

Najważniejsze, to znaleźć chwilę, żeby wpaść w jakąś kałużę, zjechać na tyłku z błotnistego pagórka, wypić herbatę pod drzewem. Złapać kilka minut zimowego słońca na twarzy. Odtruć codzienność. Ziemia, powietrze i słońce są wszędzie takie same (z tym słońcem to trochę poleciałam), i może nie trzeba trzymać się tak kurczowo wspomnień o Polsce, jak robi to wielu, ale tworzyć nowe, tutejsze. Tak jest po prostu łatwiej. Budować więzi. Safety net.

DSC_0017b

I tylko czasem myślę, że miło by było mieszkać gdzieś, gdzie słońce świeci cały rok a w donicach przed domem rosną drzewa cynamonowe. Albo pomarańczowe. Migdałowce. O.

juuuż kormoraany oodleciały stąd

DSC_0206

.. i znowu nadeszła ta pora roku, kiedy wszelkie stworzenie ukłute wrzecionem nagłego chłodu zapada w sen zimowy. Najdobitniej widać to po wakacyjnych kurortach. Roześmiane, rozgadane, kolorowe, po sezonie milkną; po molu zaczyna hulać północny wiatr, a budy z lodami odlatują do ciepłych krajów. Jest coś pociągającego w takim posezonowym kurorcie. W języku angielskim istnieje małe słówko, które nie ma bezpośredniego równie pojemnego odnośnika w języku polskim, a które mi bardzo pasuje na opisanie tego stanu rzeczy: vulnerable. Na polski można to przełożyć jako wrażliwy, bezbronny, odsłonięty, podatny na ataki. Bez tysięcy turystów, hałaśliwej komercji, z pozamykanymi restauracjami i pastelami blaknącymi od mżawki kurort kurczy się w sobie, otacza ramionami opuszczonych przez gości hoteli i zapada w sen, mrucząc: byle do wiosny.

Takie właśnie było Llandudno [czyt. chlandydno] w północnej Walii kiedy się spotkaliśmy miesiąc temu.

DSC_0201

DSC_0215

DSC_0224

Llandudno cieszy się wyjątkowo szczęśliwym położeniem; jest miejscem, w którym góry Snowdonii z wdziękiem zanurzają się w fale morza Irlandzkiego. Lepiej i poeta by tego nie wymyślił.

DSC_0158mc

W Llandudno oczywiście nie może zabraknąć inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym, i tak jeden przedsiębiorczy pan kupił sobie drogą, która wiedzie z miasteczka na szczyt tzw. Great Orme, czyli obowiązkowej atrakcji turystycznej w tej okolicy i pobiera okup za przejazd w wysokości 2.50. Great Orme to jest góra, czy może klif, z którego roztacza się oszałamiający Widok na zatokę i Snowdonię, tzn. tak zakładam, bo jak tam byłam to Widok akurat miał przerwę na kawę, w przeciwieństwie do niezmordowanego deszczu i wiatru. Ale parking był ładny.  Jak nie chcesz płacić za przejazd drogą, to możesz zapłacić za Tramwaj Prawie na Szczyt. Albo wejść na nogach, bez opłat (też coś). Na pocieszenie zamiast Widoku można zobaczyć kozicę, górską z resztą. Ta okolica jest podobno rezerwatem przyrody i jest przebogata w zwierzątka, ptaszki, sklepy z magnesami na lodówkę, i inne cuda natury.

DSC_0190

Warto się tam wybrać, zwłaszcza, że o niecałe 10 minut drogi stąd znajduje się jeszcze bardziej atrakcyjne Conwy (posiadacz m.in. niedawno omawianego najmniejszego domu w Brytanii).  Najlepiej niech ktoś pojedzie latem i opowie mi potem czy był szał ciał, italodisko i wata cukrowa.

I na koniec gdzie byliśmy, mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google:

mapka

Dziękujemy za uwagę i pozdrawiamy gorąco,  Anna i Termofor.

bonnie seeks clyde

W związku z ostatnimi drakońskimi podwyżkami cen energii Bonnie poszukuje Clyde’a w celu przedyskutowania dostępnych opcji, ze szczególnym uwzględnieniem słów-kluczy: bank, rabować, guns, wiać, Argentyna.

Poza tym, mogą razem posiedzieć cicho, pogapić się na jesienne obrazki z aninego ulubionego Afan Forest Park, westchnąć, że znów 1 listopada bez polskiego cmentarza.

A Ty, ślicznoto, odbyłeś już swój jesienny spacer przetykany melancholią i psimi kupkami zakamuflowanymi sprytnie pod kołderką z kolorowych liści?

11131297616DSC_0034DSC_0090517

dwa na trzy

DSC_0087

To był ten ich wymarzony ląd, dwa na trzy, wynajęty kąt.. śpiewała kiedyś Edyta Geppert.  Ja nie wiem, czy pani Geppert była w Conwy w północnej Walii, ale faktem jest, że słowa piosenki nie są tylko pustym chwytem marketingowym promujacym politykę mieszkaniową Polski Ludowej. Są faktem. Mało tego, są faktem Autentycznym.

Oto proszę bardzo, Najmniejszy Dom w Wielkiej Brytanii. Oficjalnie, według brytyjskiego wydania księgi rekordów Guinessa. Wymiary dwa na trzy na trzy.

DSC_0090 (2)

Posiadanie czegoś ‚naj’ to jak dar z niebios dla każdej miejscowości. Nie może więc naturalnie zabraknąć w Conwy inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym. Inicjatywa przebrana za blondynę w tradycyjnym stroju walijskim pobiera za wstęp do Najmniejszego Domu 1 elżbietę, informując miłym głosem z akcentem z Liverpoolu, że dom to autentyk, i że jeszcze do połowy lat 60-tych był zamieszkały, mieszkało w nim małżeństwo staruszków, no czy to nie słodkie, i że nie, niestety nie ma w nim telewizora. Proszę, proszę, sekundka, tylko włączę magnetofon z nagraniem przewodnika, już już. O.

DSC_0091

Zdjęcie pokazuje praktycznie cały pokój z wyposażeniem; na pięterku stoi łóżko. Nic więcej nie miało szans zmieścić się w Najmniejszym Domu. W charakterze łazienki występuje wiadro. Widok z mini okna wychodzi na otwartą przestrzeń portu i zatoki, co mogło ewentualnie wynagradzać skromność przestrzeni życiowej, albo i nie. Magnetofon usłużnie informuje cię, że jeszcze do połowy lat 60-tych dom był zamieszkały; mieszkał w nim samotny rybak.

No i prosze, właśnie odwiedziłeś Atrakcję i zaoszczędziłam ci jedną elżbietę. Fajna jestem, co?

DSC_0096

Co do samego miasteczka Conwy, to jak najbardziej warto się tam wybrać; ale o tym to już, prawda, inną razą. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam panstwa, bardzo serdecznie.

zimna woda zdrowia doda

DSC_0042

Bywało się. Na północy Walii, łatać kolejne dziury w wiedzy o miejscu stałego pobytu. To lubimy. Pogoda rozczarowała – w ogóle nie lało. Taka anomalia. Przywiozłam tyle materiału, że sama nie wiem, co najpierw fotoszopować. To zacznijmy od końca.

Często jest tak, że na gwoździe programu włazi się całkiem niespodziewanie i już prawie w drodze do domu. Czasem szuka się po prostu jakiegoś sensownego śniadania, bo w tanim motelu mają tylko marsy i fajki, i zjedzie się z drogi na chybił trafił za strzałką na pub; a potem nagle wpada się na takie rzeczy właśnie, jak Holywell z ‚cudowną studnią św Winifred’.

DSC_0028

‚Cudowna studnia świętej Winifred’ (Fryderyki?) w Holywell to miejsce szczególne, i nawet jak się nie jest wierzącym, to trudno nie poczuć w powietrzu tej atmosfery oczekiwania i nadziei, którą przesiąkły przez wieki jej mury. Już od 13 stuleci studnia przyciąga pielgrzymów z całego kraju, włączając koronowane głowy. Wielu z nich zostawiło swoje autografy na murach; najstarsza data jaką znalazłam to 1595. Niektórzy megaoptymiści zostawili na świadectwo cudu swoje już niepotrzebne kule; wtedy jeszcze nikt nie wiedział o sile autosugestii, która silna jest, ale na krótką metę. Założę się, że niejeden szybko pożałował swojego spontanu; i potem był płacz, i zgrzytanie zębów i dłuuuugie czołagnie do domu.

DSC_0006

DSC_0039

Sama Winifred była podobno dziewczęciem o wielu walorach; walorami nie chciała się podzielić z lokalnym księciem, więc sympatyczny młodzieniec poderżnął jej gardło. Legenda głosi, że panna zmarła, po czym zmartwychwstała; ale możliwe jest też, że książę nie znał się za dobrze na podrzynaniu i nie przeciął żadnych znaczących tych i owych. Anyway, w miejscu gdzie Winifred padła chwilowym trupem wytrysnęło źródło o uzdrowicielskiej mocy. Bajka bajka, ale nogę z artretyzmem do źródła się wsadziło jak nikt nie patrzył, tak..? Nie pomogło, ale podobno trzeba coś tam jeszcze mamrotać.

Jak na swój status i znaczenie, Holywell utrzymuje dość niski profil. Nie ma w nim plastikowych madonn jak w Lourdes; klienci po cud przychodzą i wychodzą, jakby od niechcenia, czasem zorganizowanym truchtem przekuśtyka wycieczka. Jeśli ktoś chciałby się wybrać przy okazji wizyty na północy, to najlepiej z samego rana. Jak będziesz miał szczęście, to wpuszczą cię na teren jeszcze przed otwarciem, i wtedy będziesz ty, Winifredowe źródło, średniowieczna atmosfera, pięć wieków graffiti i poranne mgły. Warto.

A o tym, że rzecz jest znana w pewnych kręgach świadczy ta oto notatka z okna ze sklepu z różańcami i biletami wstępu (cołaska 80 pensów):

DSC_0062

Uśmiechnęłam się złośliwie i poszłam sobie zaptacić za śniadanie. Pierwszy w życiu Welsh Rarebit (rodzaj grillowanej kanapki) w kafei obok; całkiem dobry, o, proszę:

DSC_0065

Z innej beczki, zapodawałam to już kiedyś na fb, ale od nadmiaru pi-aru głowa nie boli. Przynajmniej nie mnie. Jest nowa inicjatywa z dużym potencjałem, w której biorę udział jak mi czas pozwala: Blogerzy Ze Świata (Polacy) mieszkający w różnych częściach globu publikują artykuły na temat co to tam panie w tych częściach słychać – z punktu widzenia emigranta. Warto zerknąć.

Tymczasem.

Tu byłem. Król Artur.

Nic tak nie służy przemysłowi turystycznemu jak powłóczyste zamglone legendy, których prawdziwość jest trudna do udowodnienia i poniekąd nawet niepożądana. Legendy można sobie ukształtować, z faktami już trudniej. Jedną z najjaśniejszych gwiazd turystyki brytyjskiej jest oczywiście król Artur. Istnieje przynajmniej kilka potencjalnych miejsc urodzenia i zgonu króla, plus kilka miejsc pochówku niezależnych od miejsca zgonu; potencjalne groby z królem, bez króla i z częścią króla; poważna liczba potencjalnych Camelotów. I są dziesiątki kamieni wolnostojących, o które rzekomo wsparł się król i popadł w zadumę nad istotą wszelkich spraw, np. walorów Ginewry. Jedyne, co łączy je wszystkie, to wyrażenia prawdopodobnie, według legend oraz powszechnie uważa się, że. Ot, taki malusi bufor bezpieczeństwa gdyby jednak okazało się, że złotodajny król nie tylko nie zmarł w Brytanii, ale w ogóle się nie urodził.

Błyskawicznie przenosimy się do Kornwalii, konkretnie o tu… (dziękujemy ci google za twe szczodre mapy)

mapka

…do jednego z najsłynniejszych miejsc dojących królewską franczyzę. Zamek Tintagel w Kornwalii powszechnie uważany jest za miejsce poczęcia Artura. Zamek to określenie nieco na wyrost, jak sami możecie zobaczyć na zdjęciach pod spodem, pożyczonych ze strony English Heritage; musiałam pożyczyć, bo jak tam byłam sześć lat temu to pogoda była totalnie zasmarkana i na zdjęciach wyszła głównie mistyczna angielska mżawa. A szkoda, bo Kornwalia to piękne miejsce na tej poczciwej Ziemi, o czym już kiedyś przekonywałam.

tintagel-banner-oct-2

tintagel-banner-oct-4

W chwili obecnej zamek znajduje się praktycznie na krawędzi klifu, nawet coś tam się niedawno osunęło odkrywając jeszcze więcej ruin i prawdopodobnie miedziany nocnik królewski. Z powodu rojal ledżend i lokalizacji Tintagel jest promowany wszem i wobec jako najromantyczniejsze ruiny Anglii. Pod zamkiem jest zatoczka i sklep z plastikowymi arturami oraz dostępna w czasie odpływu grota Merlina, kolejnej gwiazdy turystyki brytyjskiej, niemal równie złotonośnej. Dostępu do ruin zamku strzeże szwadron bab biletowych kasujących jak za  wstęp do Taj Mahal; jak się przejdzie baby to rozhuśtany most nad rwącym morzem stromo w górę to już mały pikuś.

A niedaleko od zamku znajduje się sympatyczna wioseczka o nazwie też Tintagel, w której mają taką pocztę stareńką z falistym dachem i mnóstwo infrastruktury do łupienia turysty.

fg 129

A tak w ogóle, to król Artur to bardziej postać celtycka niż angielska i dlatego Walia też ma swoje własne miejsca urodzeń, zgonów i zadum nad Ginewrą. Szczególnie wszelkich rozmiarów kamienie oraz potencjalne Cameloty są do wytropienia na terenie całego kraju. Jakby ktoś chciał sobie potropić to można zacząć stąd.

A oto przykład rojal kamienia do znalezienia na półwyspie Gower. Prawda, jaki niezmiernie efektowny?

Jeśli chodzi zaś o Merlina, to osobiście najbardziej lubię go w wyrażeniu Merlin’s beard! używanego przez pana Weasley’a w harrympotterze celem wyrażenia bezdennego zdumienia złożonością świata zewnętrznego.

wwwtoonpool.com

A poza tym, to wróble zostały objęte ochroną prawną w UK jako gatunek zagrożony wyginięciem, a wiosna została anulowana. Ale kurde przynajmniej sprawiedliwie, wszędzie.

O pornografii, szlachetnych inicjatywach i jednej ścieżce

Pomalowaliśmy ponderozę na niebiesko a parapety na biało. Osobiście jestem ponad szydercze opinie, że przypomina teraz placówkę zdrowia psychicznego w C.

Red. Jakubek wrócił do pracy na pełen etat. Wcześniej pracował w śro, czy i ptek, a teraz zaczyna od pedziałku i całkiem się biedakowi wszystko pokiziało. Już we wtorek zaczyna współpracownikom zadawać sakramentalne brytyjskie pytanie jakie masz plany na weekend?, budząc pewną konsternację w uporządkowanym świecie rozmów o dupie maryni; ale w sumie nic nie szkodzi, bo natychmiast zapomina, co odpowiadają i w ten sposób w ptek też jest o czym rozmawiać. Tzn. jak akurat nie leje, bo pogaduszek o deszczu nie przebija żaden temat, nawet najmodniejsze ostatnio w środowisku 50 shades of Grey. Dzieło owo to podobno czysta pornografia, jak donoszą media; red. Jakubek, który osiągnął był 40% lektury na Kindlu, mówi, że nie rozumie o co to całe zamieszanie, ale będzie czytał dalej, bo mu ułatwia zasypianie. Tere fere.

Ja zaś postanowiłam sobie powspółpracować z portalem bristol24 który wydaje się być jednym z bardziej profesjonalnych i ciekawie prowadzonych serwisów polonijnych na Wyspach; ich największą zaletą jest oczywiście to, że mnie publikują. Nah.. fajni są.

Pojawiła się również inna cenna inicjatywa pod nazwą Nasza Walia. W założeniu ma stanowić platformę dla lokalnej Polonii i przeciwwagę dla głupawych portali z pizgającymi reklamami. Plan jest ambitny a Pan Założyciel wie o czym mówi, co cenne jest bardzo i lubimy. I dlatego wspieramy.

Żeby nie było, żeśmy tak całkiem odpadli od turystyki. Jakieś 2 miesiące temu uroczyście otwarto przy użyciu różnych sele-Brytów tzw. Wales Coast Path, unikatową na skalę światową ścieżkę spacerową biegnącą wzdłuż calutkiego wybrzeża Walii. 1400 km cięgiem, bez jednej przerwy.  Cymesik. Całej oczywiście za jednym zamachem nie przejdzie, ale po kawałku może, tylko żeby pamiętał o przerwie na herbatę z ciachem. Obojętnie, gdzie zacznie, po jakimś czasie na pewno będzie szedł m.in. po takich, o:

.. czyli git. To lubimy. Śmiało.

 

 

gdzie patrzeć, żeby zobaczyć

Uśmiechnęłam się ostatnio sarkastycznie pod nosem natrafiwszy na listę tzw. ‚atrakcji nie do ominięcia’ w Walii. Pierwsze miejsce zajmował zamek w Cardiff. Ja bardzo przepraszam, ale zamek w Cardiff, jakkolwiek przyjemny, ma tyle wspólnego z prawdziwą Walią co red. Jakubek z wynalezieniem żarówki (bez obrazy). I taki turysta, bywszy jedynie we stolycy, zwiedziwszy zamek i kilka pubów, nabiera zupełnie mylnego pojęcia o tym jak wygląda Walia. Jedyne co przychodzi mi do głowy w związku z nachalnym promowaniem zamku w Cardiff to kasa. Miasto oczywiście pęka w szwach od prywatnej inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym; kafeje, sklepy, pamiątkarnie, double-deckery z przewodnikiem, fast foody, wszyscy chcą zarobić. A tam, gdzie jest prawdziwa Walia, jest mało infrastruktury; i chociaż ostatecznie wszystkie drogi w Wielkiej Brytanii prowadzą zawsze do jakiegoś pubu, to będzie to pub na odludziu, na podłodze będzie miał wytarty dywan w kwiaty, w telewizorze będzie rugby a przy barze pan Jones z panem Llewellynem będą wymieniać opinie na temat niekompetencji sędziego (sędzia po walijsku to wanker*).

Zastanawiam się więc, gdzie ja bym cię zabrała, turysto, który wpadłeś do Walii na trzy dni. No więc, po pierwsze do sklepu celem nabycia parasola, a nawet ze trzech, bo wiatr pałami, wszystki pałami. Mamy w tym kraju ciekawe zjawisko atmosferyczne polegające na tym, że deszcz pada na skos niejako od dołu mocząc absolutnie wszystko. Red. Jakubek zarzeka się na wszystkie świętości, że kiedyś jedna kropla deszczu odbiła się od ziemi, wpadła mu do ucha, wyskoczyła drugim i radośnie roztrzaskała się o dach zaprzyjaźnionego polskiego spożywczaka (miewają znakomite małosolne).

A potem byśmy skoczyli gdzieś na wybrzeże, tam gdzie mają dzikie odludne plaże i strome klify; a potem w góry Brecon Beacons albo Snowdonii. Wpadlibyśmy do Tenby i do którejkolwiek mieściny Walii zachodniej. Do St. Fagans, muzeum-skansenu na obrzeżach Cardiff. Wspięlibyśmy się na jakiś zameczek. Przejechalibyśmy wąskimi ulicami słynnych Dolin (Valleys). Dopiero potem, jeśli ewentualnie zostałby ci jakieś siły na zwiedzanie, wpadlibyśmy na zamek w Cardiff, gdzie kupiłbyś sobie magnes ze smokiem walijskim na lodówkę.

A tam naprawdę, miałabym spory kłopot, gdzie cię zabrać, bo mi się tu, kurde, prawie wszystko podoba. Ale ja tak mam.  Tak wolę.

* onanista, mówiąc wprost; niezwykle przydatne słówko, zwłaszcza w ruchu drogowym.