o białych klifach, domach na wodzie i nauce języków obcych

Południowa część angielskiego wybrzeża, tak mniej więcej od Dover do Weymouth, charakteryzuje się posiadaniem białych klifów. Białe klify, jak sama nazwa wskazuje, są zwykle koloru szarego. I to wcale nie dlatego, że są jeszcze niedojrzałe, jak w znanym dowcipie o jagodach. Po prostu brudzą się na skutek działania nieżyczliwych czynników pogodowych. Dostęp do klifów jest utrudniony, po pierwsze dlatego, że okupowane są zwykle przez National Trust żądający haraczu w postaci pay and display;  a po drugie nie zawsze da się zejść do podnóża klifu z uwagi na jego budowę. Szare białe klify zbudowane są bowiem z kredy, która jest budulcem nerwowym i skłonnym do dramatycznych scen, obejmujących np. nagły osuw, często w towarzystwie jakiejś nieruchomości albo osób. Niektóre osoby spadają z własnej woli, co dodaje klifom specyficznej atmosferki i zwiększa sprzedaż breloczków w sklepach National Trust.

Plaże, jak widać, Południowa Anglia ma raczej do podziwiania, niż do opalania; szkoda, biorąc pod uwagę, że ma najwięcej słońca w całym kraju. Musisz mi niestety uwierzyć na słowo. Powyższe foty zostały zrobione w okolicy Beachy Head, niedaleko Eastbourne, East Sussex i padało. A przy okazji, serdecznie polecam nie spożywać niczego w kafei National Trust przy parkingu National Trust, oby sczezła.

A niedaleko znajduje się rezerwat przyrody Seven Sisters, oferujący m.in. takie widoki:

Jeszcze więcej efektownych klifów znalazłam już w innym hrabstwie, w Dorset, w rejonie Bournemouth, na tzw. wyspie Purbeck. Wyspa nie jest wyspą, ale nie czepiajmy się szczegółów. Miejsce w którym znajdują się klify nazywa się Studland Beach and Nature Reserve; nigdy nie zgadniesz, kto kasuje za parking. To ładne miejsce z ładnym spacerkiem do klifów, które wyglądają m.in. o tak:

Nieco dalej na północ znajduje się zatoka z pasmem piaszczystych plaży. Jestem fAnką tej okolicy, bo można tam zaparkować na drodze za darmo, tuż obok płatnego parkingu zgadnij czyjego. Plus to bardzo przyjemne miejsce o zagranicznej atmosferze (zagranica – zabawnie względne pojęcie), a plaża wygląda jak plaża, co też jest wyjątkowo zagraniczne:

Część zatoki nazywa się ładnie Shell Bay (zatoka muszelek); pływają po niej domy, molo się chwieje, a kafeja na nabrzeżu (o zaskakującej nazwie ‚Shell Bay’) ma Widok i rewelacyjną sałatkę z mozarellą. Żeby nie być gołosłownym:

Ten biały szczegół pod drzewem to właśnie kafeja z Widokiem i mozarellą. Jakby ktoś był w tej okolicy, zwłaszcza latem, to nie ma się co szczypać, warto się potraktować odrobiną gastronomicznego luksusu w nadzwyczaj przyjemnych, kontynentalnych okolicznościach przyrody.

Na koniec mapka orientacyjna gdzie dziś bylim, by google:

Tymczasem wracam już z tych angielskich wojaży do Walii, konkretnie do Swansea, które mam niemal za progiem, a które dotąd uparcie ignorowałam, zupełnie nie wiem, dlaczego.

Jeśli chodzi zaś o naukę języków obcych, to od kilku dni przekartkowuję książkę do hiszpańskiego celem przyszpanowania znajomością w trakcie nadchodzących wakacji na Gran Canarii; i jestem w stanie założyć się o wszystko co posiadam (czyli  niewiele, ale czerwony leżak jest całkiem do rzeczy) że NIKT nie przerobił NIGDY żadnego kursu (czy książkowego czy interaktywnego) do końca, a większość wymięka przy 30 procentach.

Jak nie, jak tak. Es verdad ¿no?