przed tobą ekscytująca podróż

dsc_1139

*

Hotel ze śladami dawnej świetności znajduje się na końcu drogi, w małej wiosce przykrytej płaszczem drzew bananowych. Wielkie okna wychodzą na Atlantyk; mężczyzna w białym ma wschody i zachody słońca tylko dla siebie. Jedyne dźwięki jakie słyszy w nocy to szum oceanu i cykady. Niebo ugina się od gwiazd; podziwia niekończące się konstelacje leżąc na plecach na zaciemnionym tarasie widokowym, z papierosem w jednej i zapalniczką z drzewa korkowego w drugiej dłoni. Przypomina mu się film, w którym stara cyganka stawia komuś tarota; widząc śmierć, uśmiecha się i mówi ‚przed tobą ekscytująca podróż’.

Któregoś wieczoru wracając z lokalnego casa de vinhos zauważa tę parę idącą kilkadziesiąt metrów przed nim. Latarnie otaczają ich ciepłym światłem, ale w nich samych jest chłód. Nie trzymają się za ręce, nie rozmawiają; utrzymują dystans, może bezwiednie. Ona idzie lekko kołysząc biodrami, jakby tańczyła; zahipnotyzowany nie może oderwać oczu od białej spódnicy prześwitującej w światłach przejeżdżających od czasu do czasu samochodów. Mógłbym tak iść za nią latami. W jej rytmie.

 *

Te dwie rano, tamte trzy po południu, ta na noc i proszę pamiętać, żeby porządnie popić. Nie wolno sobie lekceważyć. Proszę być w kontakcie.

*

Przygląda się Drodze Mlecznej, kątem oka dostrzegając spadającą gwiazdę. Taki paradoks. Wszyscy cię widzą, ale tak naprawdę ciebie już dawno nie ma. Podmuch wiatru znad Atlantyku unosi w dal popiół z papierosa.

 ‚Przed tobą ekscytująca podróż’.

___________

Dla M.N.

 

iść ciągle iść w stronę słońca

3.jpg

Mam tarczycę. Big dil, powiesz, każdy ma. Ale mojej się wydaje, że jest psem pasterskim. Albo karabinkiem uzi. Ma jakąś nadczynność, czy niedoczynność, kto by spamiętał; w każdym razie głupie to, że szkoda słów. Czasem chce siedzieć cały dzień w łóżku i użalać się nad sobą. Innym razem próbuje wydłubać współpracownikowi oko i napluć do środka. Muszę się nieźle naszarpać żeby jej przetłumaczyć, że to zachowanie niegodne damy i może zostać źle odebrane w środowisku zawodowym. Innym razem kryje się po kątach przed jakąkolwiek formą ludzkiej interakcji, maże świecówkami po ścianach punk not dead i odpala zapałki pod alarmem przeciwpożarowym. Ciągle zapomina po co polazła na górę. Kociokwik. Nie wspominając już o tym, że jej dieta i diety skutki (u)boczne pozostawiają wiele do życzenia.

Jakiś czas temu odkryłam, co najlepiej pacyfikuje rozhisteryzowany organ: słońce, miły oku widoczek, błękitne niebo. Szwędanie. Podczas szwędania wydzielają się endorfiny – wiem, odkrycie epokowe. Zrozumienie tego mechanizmu zajęło mi chwilę, bo tarczyca lubi dla fanu rozłączać ciągi myślowe w nieskoordynowane przypadkowe słowa i stać potem jak ten baran z otwartymi ustami rozkładając ręce. Anyway. Szwędanie jest szczególnie skuteczne w połączeniu z kubkiem herbaty i tymi takimi czekoladowymi. Pomagają też różne małe objawienia w rodzaju dzikie słoneczniki w dzikim polu (bo widzisz, w UK nic nie prawa sobie tak sobie dziko rosnąć, a polne kwiaty spotykane są głównie w starych podręcznikach do dendrologii). Albo świeże osypisko klifowe, które uwalnia porcję skamielinek liczących sobie miliony lat. Pogrzebanie kijkiem w mokrym piasku. Goły młodzian pluskający się we falach kanału Bristolskiego. Tak, tak. Młodzian. Goły. We falach.

2.jpg

4.jpg 66.jpg

11.jpg

Wszystkim ofiarom tarczyc serdecznie polecam przetestowanie tej strategii. Doczłapać gdzieś na ostatnich nogach, zrzucić buty, usadowić się w wysokiej trawie, pozwolić pająkom zrobić z siebie trampolinę. Zamknąć oczy, posłuchać morza, poczuć słońce na twarzy. Podobno nie ma tego złego.

Jak to mawiał słynny filozof egzystencjalny Tytus De Zoo, ‚ja działam na baterie słoneczne’.

12.jpg

A ostatnia, 14-to kilometrowa wielce przyjemna i satysfakcjonująca klifowo-plażowa trasa w południowej Walii już niedługo na Walijskim Wędrowaniu. Dla prenumeratorów zdjęcie gołego młodziana we falach gratis.

u nas na karbucie

ggg.jpg

Nie znoszę zakupów.  A już łażenie po sklepach żeby sobie pooglądać przemawia do mnie na równi ze spożywaniem potłuczonego szkła.

Boski natomiast wręcz przeciwnie. Uwielbia wielogodzinne bezcelowe szwendanie się po hajstricie, w sklepach charytatywnych mógłby spędzać urlop. Miłością nad życie darzy wyprzedaż samochodową, car boot sale, bardzo popularną również wśród rodaków. To rodzaj targowiska, na którym każdy może handlować z bagażnika swojego samochodu, ewentualnie małego stoliczka przed. Na karbucie można za grosze kupić mydło i powidło, talerz z królową, kolekcję Dynastii na whs-ie i inne najróżniejsze niezbędne akcesoria, które już znudziły się dotychczasowym właścicielom. Rodzaj pchlego targu. Bardziej prestiżowe karbuty nazywane są Antique Fair, czyli targi antyków, i oferują dokładnie to samo, tylko o wiele drożej.

BeFunky_1 219.jpg

No więc, idzie Boski na karbut.

Idzie powoli, skanuje przestrzeń jak niemiecki u-boot. Coś przykuło jego uwagę, stanął. Stoi. Wyciąga rękę. Dwie minuty później dalej stoi. Z tą ręką wyciągniętą. Mija kolejna minuta, nie, jednak opuścił. A nie, sięga. Obraca osiem razy, szuka znaku producenta, uszkodzeń, uszczerbków, etykietek, sprawdza ile waży, patrzy pod światło, nadgryza, zadaje pytania, próbuje negocjować cenę, kręci głową z oburzeniem, odkłada, odchodzi. Nie, stój. Wraca. Sytuacja powtarza się jeszcze dwa razy; w końcu kupuje, kręcąc głową nad oczywistym zdzierstwem. Sprzedawca ociera pot z czoła. Boski prostuje plecy, jego krok nabiera sprężystości, rozpiera go duma neolitycznego myśliwego, który gołemi ręcami upolował mamuta. Ja jeszcze o tym nie wiem, ale właśnie stałam się szczęśliwą posiadaczką  dwudziestoletniego kieliszka do wódki za 25 pensów.

BeFunky_1 213.jpg

Kiedy się poznaliśmy, Boski miał w zwyczaju odwiedzać karbuty co tydzień. Dzięki temu obecnie na moim strychu rezyduje kempingowy zestaw chińskich pałeczek obiadowych, wiktoriański kosz piknikowy rozmiaru małego samochodu z zestawem 32 talerzy, 32 widelców i trzech łyżek, japoński bidon z czasów II wojny światowej, sześć długopisów z latarką, zestaw do obcinania psu paznokci (gdybyśmy kiedyś zdecydowali się na psa będzie jak znalazł), pudełko starych śrubek nieznanego zastosowania, trzy radia AM na pokrętło, zepsuty mikser, minikolekcja monet z b. Jugosławii oraz zestaw drewnianych cyrkli.

BeFunky_DSC_0260.jpg

Cztery lata temu odmówiłam kategorycznie udziału w tym procederze i zakazałam znoszenia do domu złomu. Teraz Boski wyskakuje na karbut tylko raz, góra dwa razy w roku, ot, dla zdrowia psychicznego; stara się kontrolować i zazwyczaj przynosi co najwyżej kilka dvd z dorobkiem byłego gubernatora Kalifornii. Wczoraj znów poczuł zew i poleciał do Swansea. Wrócił jak gdyby nigdy nic, ale podejrzanie pogwizdując; co tam przywlokłeś znowu, pytam jadowicie, nic nic, odpowiada, powodując, że natychmiast wstępuje we mnie duch radzieckiego oficera śledczego. A to co, zaglądam do bagażnika pod koło zapasowe. A, to, to okazja była, wiesz.. w zeszłym miesiącu wróciła z samego Afganistanu! Odrapana i wyszczerbiona wojskowa mini łopato-tasako-piła; gadżet jak wiadomo absolutnie niezbędny w każdym szanującym się nowoczesnym gospodarstwie domowym. Będzie w sam raz do odgarniania śniegu (sic!!).. broni się jeszcze Boski. Autentycznie płaczę ze śmiechu; Boski obraża się śmiertelnie i dożywotnio na całe dwie godziny.

Taki fun, pani.

BeFunky_1 198.jpg

 

 

drzewa cynamonowe

Bywa różnie, co nie.

Po przesadzeniu się z rodzimego gruntu na nowy, obcy, każdy emigrant musi znaleźć swój sposób na hodowanie nowych korzeni. U mnie korzenie rosną przez nogi. Schodziłam i zjeździłam Walię wszerz i wzdłuż, i chociaż nigdy nie będę ‚stąd’, to udało mi się nawiązać z tym krajem rodzaj związku partnerskiego opartego na zrozumieniu. Ja rozumiem kraj, a kraj pozwala mi się rozumieć. Mam sporo czułości do walijskiego krajobrazu, tak często smaganego podłymi okolicznościami pogody. Lubię język. I fakt, że gdziekolwiek się nie wybiorę, nie będzie tam tłumów. To ogromny plus Walii: nigdy nie została odkryta i zepsuta przez tę naprawdę masową turystykę (podejrzewam, że pogoda może mieć z tym coś wspólnego, hm). Łatwo tu znaleźć i zaadoptować ‚swoje’ miejsca, które z czasem mogą zastąpić te, które miało się kiedyś, w poprzednim życiu.

Najważniejsze, to znaleźć chwilę, żeby wpaść w jakąś kałużę, zjechać na tyłku z błotnistego pagórka, wypić herbatę pod drzewem. Złapać kilka minut zimowego słońca na twarzy. Odtruć codzienność. Ziemia, powietrze i słońce są wszędzie takie same (z tym słońcem to trochę poleciałam), i może nie trzeba trzymać się tak kurczowo wspomnień o Polsce, jak robi to wielu, ale tworzyć nowe, tutejsze. Tak jest po prostu łatwiej. Budować więzi. Safety net.

DSC_0017b

I tylko czasem myślę, że miło by było mieszkać gdzieś, gdzie słońce świeci cały rok a w donicach przed domem rosną drzewa cynamonowe. Albo pomarańczowe. Migdałowce. O.

serio??

Picture 015

O ja, serio? Cztery lata tu piszę, i ani razu nie wspomniałam o Stonehenge? Niesamowite.

Niesamowite, dokładnie. Po pierwsze, Stonehenge ma 3000 lat, co powoduje zawrót głowy, jak się tak nad tym zastanowić. Po drugie, zostało zbudowane z niebieskich kamieni, blue stone, przetransportowanych jakimś cudem z odległych o 140 mil walijskich gór Preseli (lubimy). Po trzecie, w czasach, kiedy ludzkość dopiero zaczynała wynajdować proste kamienne narzędzia do wzajemnego walenia się po głowach, ktoś musiał być w posiadaniu niezwykle zaawansowanej myśli technicznej, która pozwoliła mu te wielotonowe niebieskie kamienie nie tylko przetransportować, ale potem ponakładać na siebie, nadając im formę tajemniczego architektonicznego kaprysu. Przeznaczenie kaprysu jest od niepamiętnych czasów przedmiotem najróżniejszych naukowych i pseudonaukowych spekulacji.

Podobno obcując ze Stonehenge poczujesz się uduchowiony, podłączony do strumienia energii kosmicznej i ukołysany w czułych objęciach prehistorii. Przespacerowanie się w ciszy poranka pomiędzy megalitami Stonehenge wyłaniającymi się z oparów mistycznej mgły i opowieści o druidach ma być niesamowitym, niezapomnianym przeżyciem. Niepowtarzalnym, inspirującym.

Ta.

W rzeczywistości jest tak: wpadasz na parking, gdzie histerycznie szukasz wolnego miejsca. Następnie podłączasz się do ogonka, którego początek ginie kilka mil dalej w otchłani budynku kasy biletowej. Płacisz 8 funtów. Jak już naprawdę nie masz co robić z kasą, to kupujesz do niczego ci niepotrzebny przewodnik w dwudziestu sześciu językach i magnes na lodówkę. Ogonek idzie dalej i szybko orientujesz się, że to, co widzisz tam gdzieś w oddali, oddzielone od ciebie kawałem pola i niesympatyczną linką, to właśnie słynny na cały świat kamienny krąg. Z takiej odległości nie ma szans na doświadczenie ani skali zjawiska, ani tym bardziej mistycznej atmosfery zachwalanej w folderach. Nie pomacasz prehistorii. I najlepiej za długo się nie zatrzymuj, bo blokujesz ogonek. Nie wiem, może to jest tak, jak w Despicable Me, ktoś ukradł oryginały i podłożyli nadmuchiwane kopie, i teraz nie pozwalają podchodzić, żeby nikt się przypadkiem nie zorientował.

A potem jeszcze się dowiesz, że znany całemu światu kształt Stonehenge to podobno wcale nie do końca produkt prehistorycznych magików, ale sprytnych Wiktorian, którzy mieli głowy do biznesu i stwierdziwszy, że oryginalny kształt kamiennej konstrukcji jest cokolwiek mało ciekawy, poprzestawiali kamyczki odrobinkę, nadając kręgowi jego dzisiejszy ikoniczny kształt.

Czujesz się troszkę oszukany, ociupinkę..? Ojtam, oj. Ostatecznie to ma nadal 3000 lat i jest jednym z najsłynniejszych obiektów światowego dziedzictwa kulturowego. Oczywiście, że to trzeba zobaczyć. Ale może wystarczy popatrzeć z drogi, zza płota, jak co sprytniejsi. Jeśli zapłacisz, prawdopodobnie będziesz miał silne poczucie niesatysfakcjonującego zwrotu z tej inwestycji. Chyba, że interesuje cię głównie wrzucenie stosownej szpanerskiej foty na fejsa.

A jak ci się spodoba ta tematyka, to potem możesz zacząć już poważniejszą eksplorację na własną rękę. Nie wszyscy wiedzą, że Stonehenge jest tylko jedną z wielu prehistorycznych kamiennych konstrukcji w Brytanii. Większość tych robiących największe wrażenie stoi sobie gdzieś tam na łączce, nie wadząc nikomu, bez opłat za wstępy, i daje się pogłaskać a nawet wyryć inicjał, jak ktoś, prawda, musi.

I jeszcze chciałam wspomnieć, że to już ten czas, czas pieczenia kruchych (shortbread) walijskich ciasteczek cynamonowych. Nic na świecie nie może równać się z zapachem ciasteczek rozchodzącym się z piekarnika chłodnym listopadowym wieczorem. Jakby ktoś chciał spróbować, to proszę oto magaprosty przepisik zaczerpnięty z bardzo ciekawej stronki o kuchni walijskiej po polsku.  Jak mi wyszło, to każdemu wyjdzie. Co prawda kolor nie ten, i kształt inny, ale nie czepiajmy się detali. Yum.

DSC_0087

No.

o seksie

dsc_0007

Podobno w Anglii istnieje miasteczko o wdzięcznej nazwie Chipping Sodbury. Nie mylić bożebroń z Sodding Chipbury. Przekręcanie nazw to moje ostatnie hobby i taka jestem w tym dobra, że już normalnie nie udźwigam własnego  geniuszu.

Tymczasem pożegnaliśmy ekstrawagancki wybryk natury pod nazwą lato, Walia wraca do swojego stanu naturalnego (monsun). Trzeba robić różne rzeczy, żeby się nie dać zwariować; na przykład zakupić wodoodporną garderobę, plecak, termos, i włóczyć się po walijskim bezkresie na przekór wszystkim przeciwnościom aury. Nadchodzi czas wodospadów, grzęźnięcia w błotku, zjeżdżania na tyłku z pagórków, picia herbaty w klifowej jaskini na plaży, odmrażania się zupą ze stiltona w przydrożnej kafei i temu podobnych ekstrawagancji. Podobno, powiedziała w radiu jedna pani, pół dnia na świeżym powietrzu, nawet mokrym, równa się dziennej dawce prozaku; znaczy,  chyba dobrze.

Można też zapisać się na jakiś kurs wieczorowy na uniwerku w Cardiff. Naiwnie liczyć na wielonarodowy przekrój demograficzny w grupie – im kolorowiej tym lepiej, i dowiedzieć się, że a’guzik, bo połowa grupy będzie z kraju nad Wisłą. Fakt, że wszyscy jak jeden będą mówić znakomitym angielskim i nikt nie będzie pracował jako konserwator powierzchni płaskich, więc sytuacja będzie nosić znamiona nietypowej i niewątpliwie zainspiruje. Głównie do tego, żeby się za wiele nie odzywać; wygląda na to, że jestem jedyną osobą, którą późna godzina zajęć rozwala w lingwistyczny maczek. Kiedy opadają powieki, zdolności językowe Ani spadają do poziomu ‚Kali, bambus, mieć, kiedyś, ale zgubić i dupa’. Może się przyzwyczaję.

Do nowego roku jeszcze daleko, ale tym, którzy chcieliby sobie postawić jakieś nowe wyzwanie na tą szarą jesień, polecam spróbować zmierzyć się z językiem walijskim. Bardzo przystępny kurs internetowy zarekomendował Michał, a ja po trzech lekcjach jeszcze nie zrezygnowałam, więc dobrze jest. Oto proszę bardzo link. Lekcje można ściągać i odsłuchiwać np. na słuchawkach w drodze do pracy. Zdumiewające, jak to się tak jakoś samo człowieku uczepia.

Jeśli zaś chodzi o seks, to generalnie badam wpływ słów-kluczy na ilość odsłon blogasa. Bardzo dziękuję wszystkim przypadkowo zabłąkanym tu dziś świntuszkom za wzięcie udziału w eksperymencie. Statystyki zanotowały ostry wzwód we górę; musieć, działa. Poza tym, po sześciokrotnym obejrzeniu Star Trek Into Darkness mogę powiedzieć z całą stanowczością, że dykcję Benedicta Cumberbatcha powinno się butelkować i sprzedawać jako substytut viagry dla kobiet.

I tym optymistycznym akcentem.

dsc_0099

O báječným hotelu, ewolucji języka polskiego i kulinarnym kuriozum

Jest dobrze. Red. Jakubek wygrał ostatnio apelację w trybunale w imieniu klienta, i to go bardzo zbudowało; wygrał niedokładnie to, o co apelował, ale nie bądźmy drobiazgowi. Trybunał był fajny i sympatyczny, a pani Profeszynal Tłumacz, z pochodzenia Polka lecz urodzona w Londynie, i spóźniona o 20 minut, poszerzyła redaktorowi percepcję rodzimego języka o frazy: ‚i on chce poda jemu rękę z tym aplikacja’ oraz ‚i onego tutaj nie dyskutować teraz ale odpowiada co zapytał potem’. Red. nawet sprytnie zaszedł panią od tyłu na zakończenie posiedzenia, żeby sprawdzić, czy jest podłączona kabelkiem do google translatora, ale nie była, co red. zrozumić on nie mógł teraz ani nigdy.

Tymczasem na Ponderozie odnotowano z satysfakcją kolejny umiarkowany sukces kulinarny: S. przygotował własnoręcznie metodą ‚puszka+otwieracz” słynny (jakoby) walijski specjał o nazwie LAVERBREAD. Specjał okazał się ciemnobrązową mazią, składającą się głównie z przesmażonych wodorostów oraz Dobroczynnych Minerałów Morskich i nie mającą nic wspólnego z chlebem (bread).

Jest kilka sposobów serwowania laverbread i dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie zakładają obecność dużej ilości smażonego boczku i startego serka; boczek i ser prawie, prawie, eliminują naturalny brak smaku wodorostowej mazi. Nie do końca jednak, i nie, nie było łatwo. Ale ostatecznie doszliśmy kolektywnie do wniosku, że rzecz jest jadalna. Być może to właśnie smażony boczek jest odpowiedzią na pytanie jak sobie radzić z marmite/vegemite.

Z innych ciekawych rzeczy, jest do obejrzenia film, obecnie w kinach: The Best Exotic Marigold Hotel, po polsku Hotel Marigold (Báječný hotel Marigold po czesku;)). Dawno się tak nie ubawiłam; dodatkowo film ten posiada ten subtelny urok brytyjskiej kinomatografii, który zostawia widza otulonego mentalnym  kocem, z mentalnym kakao w ręku i chęcią zobaczenia jeszcze raz, najlepiej od razu. Ci ze Światowida wiedzą o co chodzi..  Polski zwiastun

A poza tym chwilowo nie leje i przyszło coś na kształt wiosny; czas wybrać się na kontynent. W programie imprezy objazdowej są dwa holenderskie śniadania (czy ktoś wie, co Holendrzy jedzą na śniadanie?), jeden niemiecki lancz oraz kilka polskich domowych obiadków. Obserwacjami socjologicznymi tradycyjnie podzielę się po powrocie.

Ach, jeszcze skoro jesteśmy przy socjologii, coś dla anglojęzycznych zainteresowanych zagadnieniem multikulturalizmu w Wielkiej Brytanii: ciekawy społeczny eksperyment przeprowadzony przez Channel4, jeden ze znośniejszych kanałów tv:  Make Bradford British – dobra rzecz, dostarczająca pożywki pod rozważania tudzież dyskusje w pracy; tzn. jeśli jesteś szczęściarzem i masz z kim podyskutować na jakikolwiek inny temat niż opery mydlane i ile kto wypił na łikendzie :/

Darz Bór.

.

Przychodzi Ogryzek do doktora, cz.2

Przychodzi Ogryzek do doktora P. Po raz 6 w obecnym roku pańskim.

Doktor P, uprzejmie: tak, słucham?

Ogryzek: no właśnie ja przyszłem powiedzieć, że nie jest lepiej a nawet jest gorzej.

Doktor P, spoglądając na swój kubek z księżną Catherine: rozumiem.

Wstaje, zdejmuje stetoskop, wymownie przeciąga się strzelając stawami palców i nachylając się nad Ogryzkiem szepce: cóż, wobec tego pozostała nam już tylko kolonoskopia.

 

Bzzzzzt, wróć.

Doktor P, spoglądając na księżną Catherine: rozumiem.

Sięga do szuflady, wyjmuje przewodnik po antybiotykach NHS i wali Ogryzka siedmiokrotnie w głowę oraz trzykrotnie w nerkę lewą.

 

Bzzzzt, wróć.

Doktor P, melancholijnie, unikając wzrokiem księżnej Catherine: proszę spróbować zażywać więcej ruchu, kupić sobie witaminy i ograniczyć palenie.

____________

Mijają 3 tygodnie.

Doktor P, uprzejmie: tak, słucham?

Ogryzek: chciałem powiedzieć, że wczoraj poszłem na spacer jak pan kazał i rozbolała mnie stopa.

 

dzień dobry, szukam polenty

Jednym z ulubionych zajęc red. Jakubka jest przeglądanie książek kucharskich ilustrowanych. Nieilustrowane go zupełnie nie interesują, gdyż red. jest estetą i jako taki lubi pożerac wzrokiem. Przetrząsnowszy ostatnio kuchenne szafki na okolicznośc podejrzanego zapaszku odkrył, że posiadamy (musiec jakaś klątwa) Grzybki. Red. trochę się zdenerwował, pokąsany wspomnieniem zmasowanego ataku komara towarzyszącego zbieraniu Grzybków w podszczecińskich lasach dwa lata temu, ale zaraz się otrząsnął, odrzucił demony przeszłości i postanowił podejśc do znaleziska w sposób profesjonalny.

Na zdjęciu poniżej: co jeszcze można znaleźc w podszczecińskich lasach (związek przyczynowo-skutkowy z Grzybkami i komarami możliwy acz niedowiedziony):

Wracając do rzeczy. Otworzywszy na chybił trafił ‚kuchnię włoską’ red. natrafił na kunsztownie ilustowany przepis na ‚polentę serową z grzybami’. Skonsultowaszy składniki z wikipedią udał się do Lidla, jedynego sklepu w naszej dziurze,  na poszukiwanie polenty. Dla tych, którzy jak red. nie do końca czają, polenta to rodzaj kaszki manny o prowieniencji włoskiej, którą się gotuje aż stwardnieje i potem np. griluje, albo wspomaga serkiem albo czymkolwiek innym; ma to teksturę ziarnistą, smak nijaki, i służy jako substytut dla tradycyjnego ziemnioka w funkcji puree.

Wchodzi red. do Lidla. Bezskutecznie przegląda wszystkie półki, te z ciachami dwa razy, wreszcie udaje się do Obsługi Kasy.

– Dzień dobry, szukam polenty.

Obsługa Kasy:

– Dzień dobry, niestety dzisiaj ma wolne.

Chwila konsternacji. Radaktor skupia się na prawidłowej wymowie i walijskim akcencie na właściwych sylabach.

– polenta, takie jedzenie, rodzaj kaszy, kasza, kaszka manna, no wiesz, żółtawe, ziarenka, tycie takie.. – brnie red.

– zagraniczne? – marszczy podejrzliwie brew Obsługa.

– to możliwe – odpowiada red. zachowawczo z niejasnym poczuciem winy.

– nie ma – kategorycznie kończy negocjacje Obsługa – next!

Każdy inny red. poddałby się zapewne wobec takich jawnych przeciwności losu, ale red. Jakubek przypomniał sobie, że w sąsiedniej dziurze nie tylko mają delikatesy, ale prowadzi je zagraniczna rodzina o azjatyckiej prowieniencji. Powinni się znac na zagranicznym jedzeniu.

Wchodzi red. do delikatesów. Bezskutecznie przegląda wszystkie półki, te z ciachami dwa razy, wreszcie udaje się do Obsługi Kasy.

– Dzień dobry, szukam polenty.

Obsługa Kasy:

– Tam w rogu, o tam.

Red. biegnie, cały szczęśliwy, dopada półki. Podniecenie uchodzi z niego jak powietrze z dziurawego pontonu.

– to puree ziemniaczane – mówi smętnie

– no! – cieszy się Obsługa.

– nie chcę puree, szukam polenty. Takie jedzenie, rodzaj kaszy, kasza, kaszka manna, no wiesz, żółtawe, ziarenka, tycie takie.. – brnie red.

– zagraniczne? – marszczy podejrzliwie brew Obsługa.

– skądże? – ostrożnie zapewnia red. adaptując się błyskawicznie do rozwoju sytuacji.

– to nie ma.

——–

A żeby był jakiś pożytek z tego wpisu, oprócz nie do końca jasnych wniosków socjologicznych, oto rada red. Jakubka co zrobic z Grzybkami jak akurat nie ma pod ręką świąt i żeby się za bardzo nie nagotowac.

Po uzbieraniu, ususzeniu i przypadkowym odkryciu w szafce po dwóch latach leżakowania, Grzybki należy chwilkę namoczyc. Na patelni rozpuścic masełko. Przez praseczkę przepuścic czosneczek. Nie wiem, dlaczego ludzie zawsze tak durnie zdrabniają jak mówią o jedzonku. Dorzucic kilka świeżych listeczków szałwi. Następnie Grzybki. Sól i pieprz. Kilka minut smażyc. Utopic w szklance wytrawnego wermutu. Następne 5-7 min. Wszystko razem spędza na patelni jakieś 10-12 min. Nie zawracac sobie ani Obsłudze Kasy głowy z polentami. Wylac na jeszcze gorący makaron. Posypac serkiem. Zakiziac. Gotowe. Zjeśc natychmiast, lecz nie nadmiernie łapczywie.

Ach, ach, wordpress, bless them, umieścił mnie na 47 miejscu w setce ‚growing polish blogs’.  Podejrzewamy z red. że chodzi  o długośc wpisów.

to był dobry dzień

Piszę, bo dzisiaj był dobry dzień i chciałabym sobie go zapamiętac. Świeciło słońce (!), było ciepło i pojechałam w góry. Górki. Pagórki. Czyli znowu Brecon Beacons, gdzie można oddychac przestrzenią i cieszyc oko widokami. Dzisiaj mi się trochę przypomniało, że lubię Walię, i że czasem daje się życ w tej Krainie Deszczowców; chociaż wskaźniki, statystyki oraz prognozy często temu przeczą.

Zapraszam wszystkich z okolicy na jesienny relaks aktywny dla podładowania akumulatorów. Nie będzie ani ciężko, ani szczególnie pod górkę. Ale będzie ładnie. I cicho. Park narodowy Brecon Beacons jest obecnie moją ulubionym miejscem spacerowym; jest rozległy i zróżnicowany, i mieści w sobie góry, szlaki na każdą kondycję, dzikie pustkowia, wodospady, koślawe kościółki, rwące rzeki, ciacha z kremem w centrach informacji turystycznej i dużo innych rzeczy. Kto ma ochotę poczytac więcej, niech sobie zerknie na kategorię Brecon Beacons i Walia środkowa, dużo już pisałam o tej okolicy. Według mnie jest warta każdych pieniędzy wydanych na dojazd (czasem parking, i zazwyczaj ciacho).

Gdzie dokładnie jesteśmy: miejscowośc nazywa się Libanus i znajduje się o kilka mil od Brecon. Należy się kierowac na National Park Visitor Centre. Parking kosztuje 2.00 za 2 godziny albo 2.50 za cały dzień. Za parkingiem rozchodzi się w różnych kierunkach kilka ścieżek; dobry górski but to podstawa, a i kalosz nie hańba, bo bywa mokro.

A jak już się utrudzisz tym aktywnym relaksowaniem, to wróc do centrum, usiądź przy kawiarnianym stoliku i pozwól sobie na małe conieco:

Np. cream tea:

Albo ciasto marchewkowe do spółki z ptaszorem:

Ceny w kawiarni są nieco powyżej przeciętnych, ale ostatecznie każdy grosz idzie na utrzymanie centrum oraz parku i skoro całe to krajobrazowe dobro jest dla nas za darmo, to chyba możemy od czasu do czasu wypic herbatkę za 1.50 lub kawkę za 1.60.

A potem możesz sobie znowu pójśc np. w drugą stronę, albo jeszcze raz w tą samą. I znowu wrócic na herbatę. Prawda, że brzmi całkiem do rzeczy..?

Wspominałam, że to był dobry dzień? No.

I jeszcze chciałam zapytac, dlaczego prawie nikt nic nie pisze? Co ja mam, kurde, czytac? Do roboty, towarzysze. 5 czy 6 blogów wysycha w sieci na wiór. Dawac mi te okruchy dni, karmic mnie.

przychodzi Ogryzek do doktora

 

Przychodzi Ogryzek do doktora P.  Po raz 37 w obecnym roku pańskim.

Doktor P. uprzejmie: tak, słucham?

Ogryzek: no właśnie ja chciałem powiedziec, że nie jest lepiej, a nawet jest gorzej.

Doktor P: O.

Ogryzek, z przejęciem: jak kładę się spac i leżę na łóżku patrząc w sufit to czasem trochę kręci mi się w głowie!

Doktor P: Jak długo się kręci?

Ogryzek: Dopóki nie zamknę oczu.

Doktoru drga powieka.

Doktor P: Może niech pan spróbuje zamykac oczy zaraz po położeniu się..? Jeśli to nie pomoże, to proszę wrócic za 4 tygodnie.

 

Za 4 tygodnie.

Doktor P, uprzejmie: tak, słucham?

Ogryzek: pomogło, niestety w środę miałem problem z oddaniem moczu.

 

w hołdzie dwóm angilskim lytnikom – kynkurs!

 

Uwaga! Dla uczczenia tych wszystkich godzin spędzonych w młodości w Cafe Rene, a także historycznych dokonań brytyjskiego i niemieckiego ośrodka badania opinii społecznej w czasie drugiej wojny światowej, ogłaszam kynkurs z nagrodymi, a nawet bez. Najpierw jednak nakreślę tło historyczne, czyli osochozi z tym badaniem.

Otóż w czasie wojny, jak to w czasie wojny, wróg zwykle nie śpi. To zrozumiałe. Wieśc niesie, iż w rezultacie wielu bezsennych nocy niemiecki wróg wykombinował sobie, że będzie zrzucał ankieterów-spadochroniarzy na teren Wielkiej Brytanii celem przeprowadzania ankiet na temat brytyjskiej gotowości bojowej. Nikt nie lubi byc natrętnie ankietowany, wymyślono więc, że ankiety będą przeprowadzane w szczwanym przebraniu, które zamiast podejrzeń i niechęci budziłoby w ankietowanych czułe wspomnienie szarlotki i kogla mogla z dzieciństwa. Wybrano kostium LOL, czyli little old lady, czyli tradycyjnej brytyjskiej staruszki. Trudno nie docenic niemieckiej finezji; ostatecznie, co może byc bardziej LOL niż dwumetrowy atletyczny blondyn w kapelusiku z sępem, opięty różowym blezerkiem w stokrotki wyszyte zgrabnym haftem sfastykowym..? Gdyby Niemcy nie wymyślili tego pierwsi, scenarzysta allo allo! zrobiłby to z całą pewnością.

W odpowiedzi ośrodek brytyjski zarządził, naturalnie, kontrankiety. Każda napotkana dwumetrowa staruszka miała byc poddana początkowo bezbolesnemu testowi lingwistycznemu na brytyjskośc. Wręczano jej kawałek papieru z co podstępniejszą angielską nazwą i oczekiwano prawidłowej wymowy z akcentem. Ankieterki sypały się jak za przeproszeniem amerykańska gospodarka; po czym były odsyłane do domu przez kanał w dziurawym pontonie.

Miło mi donieśc, że taki właśnie test na brytyjskośc jest przedmiotem naszego dzisiejszego kynkursu. Nie należy się obawiac, health&safety upewni się, że pontonik nie dziurawy, zasiłeczku nie zabiorą, co najwyżej kapelusz z sępem strącą z głowy, no big deal.  A więc, umiesz to przeczytac, dwumetrowa staruszko?

1. Loughborough

2. Carlisle

3.Worcestershire

4. Laugharne

5. Frome

6. Bridgend

Uproszczoną transkrypcję fonetyczną uprasza się zamieszczac w komentarzach. Również uprasza się o nieoszukiwanie, nieposiłkowanie się guglami, mężami brytolami, słownikami ani ajfonami. Śmiało, misie pysie. Rozwiązanie i nagroda za tydzień, aczkolwiek może nie.

o co w ogóle chodzi z tą Walią?

Jeden z komentarzy do poprzedniego wpisu zainspirował mnie do popełnienia notki na temat Walii jako takiej. Turystycznie daję ostatnio ciała głównie z powodu braku czasu, ale też z powodu pewnego zmęczenia materiału. Potrzebuję odmiany. Powstał plan dużej wyprawy do Marakeszu w przyszłym roku, walczy z planem jeszcze większej wyprawy do Peru, na razie remis. Tymczasem za dwa tygodnie będę spacerowac po Wałach Chrobrego (zakładając, że przetrwam podróż autobusem liniowem) a za miesiąc lecę do Portugalii, odpoczywac, szukac fado, cwiczyc bardzo potrzebne a dźwięczne com licença, você fala inglês? oraz równie użyteczne não entendi, robic nic na plaży (tere fere) oraz odwiedzic Lizbonę (ukłony dla filmu Lisbon Story za dziwaczny całokształt). Przy okazji podróży, polecam dzieło pary Gervais&Merchant (tych od ‚Office’u’) pt. Idiot Abroad. Bohater Karl to fenomen, Anglik w najbardziej ciasnomózgowym i ksenofobicznym wydaniu, oderwany od swojej puszki fasolki Heinz, tostera i wakacji w Blackpool i wyrzucony za granicę, gdzie czuję się wyjątkowo dyskomfortowo. To typ, którzy stojąc przy Wielkim Murze Chińskim mówi ze skwaszonym wyrazem twarzy: Great? What’s so great about it? It’s All Right Wall of China :/ Innit.

Ale do rzeczy. Jeśli ktoś zapytałby mnie: no to jak tu się mieszka? To po tych prawie 6 latach odpowiedziałabym: głównie mokro. Z uwagi na położenie geograficzne i ukształtowanie terenu Walia obdarzona jest łagodnym klimatem ale niestety również nadprodukcją szarych deszczowych dni. Jeśli ktoś jest meteoropatą, to przesrane, przepaszam za żargon techniczny. Ta skatologia się mnie coś trzyma Ptysiu jak nomen-omen kupa podeszwy buta. Anyway. W związku z tym, że mokro, jest też bardzo zielono, chociaż roślinnośc nie jest przesadnie zróżnicowana. Zwłaszcza na klifach, chyba najpiękniejszym elemencie walijskiego krajobrazu. Zdjęcie poniżej nie jest zdjęciem klifu.


Malownicze krajobrazy, w tej liczbie klify, plaże, góry (bardziej Bieszczady niż Tatry), wodospady, farmy, małe miasteczka, podwójne nazewnictwo na znakach drogowych, wszechobecna uprzejmośc, całkowity brak życia politycznego, co za tym idzie święty spokój, owce, pokazowy patriotyzm, przyziemnośc, różnorodnośc akcentów, owce, bezustanne narzekanie na pogodę, jakakolwiek by akurat nie była, brak ośrodków kultury, owce, stagnacja, brak zainteresowania dla świata zewnętrznego. Ostatnio dochodzi również brak perspektyw na zatrudnienie. Walia w skrócie, uproszczając. Bez lukru, ale i bez cykuty.

Ja, doceniając całą niekwestionowaną urodę i fotogenicznośc walijskiego krajobrazu, którego nie widac na zdjęciu poniżej,  niestety należę do tych, którym deszcz doskwiera. Nie mieliśmy prawie wcale lata w tym roku, z wyjątkiem okolic Wielkanocy; i wiemy, że im bliżej do października, tym będzie gorzej. Gdybym miała wybór, przeprowadziłabym się na południe kontynentu. Albo do Stambułu. Ale nie mam, więc trzeba to jakoś zorganizowac, żeby się dało życ. W końcu się jakoś przyzwyczaic. Innit.

W kwestii fot, badam, czy seksowna babka zwiększy ilośc odsłon bloga.

Migawkę wyzwalała: ja. Modelka: seksowna babka Jo. Mejkap: Ptyś i Jo. Zboże: rolnika, mam nadzieję, że jeszcze nie odkrył wydeptanych przez nas kręgów, a jeśli odkrył, to przypisał je wielkostopym kosmitom.

awaria oprogramowania owczarka

Będąc obecnie w biegu przez płotki trzydziestu sześciu półetatów udało mi się jednakże mimochodem zauważyc, że oto nadszedł lipiec oraz wreszcie jakieś dwa dni lata. Błogosławieństwo, którym jednak nie mam za bardzo czasu się cieszyc. Wszystko jest tak pięknie zdezorganizowane, zmienne, niewiadome, intrygujące, optymistyczne i jest tego dużo.  W sumie lubię, ale też troszkę nie. Już wiem dlaczego często ludzie rezygnują z chaosu samozatrudnienia na rzecz uporządkowanego etaciku 8-16.

Przegrzewam się i dochodzi do spięc w systemie oraz poza; zaczynam myślec z tęsknotą o wakacjach. Najlepiej żeby była turkusowa woda i herbata z lodem. Gdzieś nieprzesadnie daleko. Przez tydzień robic nic. Oooch. Na razie w sferze marzeń. Na szczęście nadchodzący weekend będzie piękny i boski: Anna w Cotswalds. Podobno najpiękniejsze wioseczki Anglii. Najprawdziwsze angielskie śniadania. Cream tea na każdym rogu. Wiejska rezydencja w charakterze hotelu. Maciupka odrobinka luksusu. Zamierzam znakomicie się bawic, nabyc posz-akcent, zrobic 2800 zdjęc i zmontowac wreszcie znowu jakiś turystyczny wpis na blogu bądź co bądź o charakterze turystycznym.

Tymczasem pozdrawiam, Ciebie, czytaczu, moje cztery pomidory w ogrodzie, oraz Mię i Mammę Mii, moje dwie ostatnie modelki, bardzo fajne kobitki.

o ułomności kobiecych mózgów, szkodliwości spożywania cukru i chłopcach kuchennych

Jak podają uczeni w pismach, mózg kobiety jest znacznie lżejszy od mózgu mężczyzny, jest ona zatem od niego o wiele mniej mądra i myślenie przychodzi jej z trudnością. Kobietom nie można powierzyc gotowania ani innych czynności kuchennych, gdyż, jak wiadomo, nie mają one poczucia smaku ani nie umieją ładnie nakryc stołu. I lubią się objadac cukrem, od czego czarnieją im zęby. Wszystko to przez robaka, który żyje w dziąsłach i pasie się na onym cukrze, a jak się już napasie to czarnieje i zaczyna czynic ból i wtenczas trzeba iśc do kowala, który bierze kawałek żelaza i przy pomocy młota wbija je w dziąsło chorego, aż dojdzie robaka i zabije. Oczywiście potem też może trochę bolec, ale wtenczas wystarczy żelazo wbic w pień drzewa i ból odejdzie. Kowal mówi, że wbijanie żelaza w dziąsło napewno pomaga, bo nikt jeszcze nie wrócil, żeby się uskarżac na więcej robaków. O, a tutaj widzi szanowny gośc piec z rożnem do pieczenia świniaka. Świniaka należy piec na rożnie conajmniej 12 godzin i ciągle obracac, wtenczas zarumieni się równo i nabędzie dymnego posmaku. Obracanie wykonuje nasz chłopak kuchenny; ostatnio zaczął się uskarżac, że na połowie twarzy wyskoczyły mu bąble od gorąca; było to tak okropne, że zdecydowaliśmy, że od tej pory co trzy pacierze będzie przestawiał krzesełko na drugą stronę, wtenczas opali się również z drugiej strony i nie będzie już straszył swoim wyglądem dzieci i niewiast.

Z tymi i innymi pożytecznymi informacjami można zapoznac się podczas wycieczki do Llancaiach Fawr, byłego dworku szlacheckiego, obecnie muzeum, ale muzeum innego niż wszystkie. Otoczony ogrodami dworek utrzymany jest w XVI-wiecznym wystroju, pracownicy ubrani są w ciuchy z epoki i mówią piękną szesnastowieczną angielszczyzną; odgrywają role dworskiej służby bardzo przekonywująco, z dużą dawką humoru i imponującą zdolnością do improwizacji, np. kiedy wrednawy gośc z Polski zapyta o żarowki energooszczędne na suficie. Wszystko to ma sprawic, że poczujesz ducha epoki, a słowo ‚muzeum’ nabierze zupełnie innego wymiaru. Polecam, bo to naprawdę fajna rzecz; oczywiście trzeba co nieco znac angielski. Niestety, prawa autorskie (nie do końca wiadomo czyje) zabraniają robienia zdjęc w środku, ale to i owo można sobie zobaczyc na ich stronie. Wstęp kosztuje £6.50. Na miejscu jest kafeja i, oczywiście, sklep z pamiątkami. Parking bezpłatny.  Ja się tam na pewno jeszcze wybiorę, może latem, żeby nacieszyc oko i obiektyw ogrodami. Llancaiach Fawr jest do znalezienia w południowej Walii, w małej miejscowości o niemal adekwatnej nazwie Nelson. Mapka by google:

Dla zainteresowanych: dworek posiada oczywiście duchy, a w sklepiku można m.in. nabyc replikę szesnastowiecznej zabawki dla dzieci i wręczyc znajomym i śmiac sie szyderczo, kiedy próbują usadzic kulkę w dziurce i im nie wychodzi, i denerwują się.

Warto zajrzeć, jak ktoś lubi takie te różne historyczne.

PS. Przepraszam wszystkich, którym wiszę maila, poprawię się.