Pogranicze w ogniu

DSC_0219

Pogranicze walijsko-angielskie od zawsze było areną zbrojnych przepychanek, mniej lub bardziej udanych powstań i pielęgnowania wzajemnej nieufności. Miasta i wsie reguralnie przechodziły z rąk do rąk; ich dzisiejszy wygląd i ogólna atmosfera jest tego odzwierciedleniem. Wzdłuż granicy przebiega słynny Offa’s Dyke, wał ziemny usypany, jak słusznie się domyślasz,  przez kolesia o ksywce Offa w VIII wieku w celu odgrodzenia się Anglosasów od krnąbrnych Walijczyków z Powys. Wałem można sobie pospacerować (jakieś 170 mil); tylko nie w upale, bo można paść przy drodze na odcinku leśnym i nikt was nie znajdzie przez miesiące. Ja miałam szczęście, bo się znalazłam i szybko dostarczyłam do pubu w pobliskim miasteczku Knighton. Walijskie miasteczko Knighton jest dumnym posiadaczem malutkiej stacji kolejowej znajdującej się… w Anglii.

Jedynym ogniem na pograniczu jest dziś niespodziewane lato. Średnio 28 stopni. Taki wybryk natury.

DSC_0204

Niedaleko od Knighton leży miasteczko Presteigne [czyt. prestin] w którym to sobie właśnie kampingowaliśmy na łikendzie. Kamping charakteryzował się idealnym położeniem, krukami które zaczynały się wydzierać o czwartej rano, rewidując moje poglądy na powszechny dostęp do broni palnej, oraz sympatyczną parą panów z pieskiem w przyczepie obok. Do miasteczka Presteigne [walijskie Llanandras] idzie się przez pole i pagórki, i tak samo wraca w środku nocy, co ja już zapomniałam, jakie to może być fajne, zwłaszcza przy pełni księżyca i dużej ilości pokrzyw. Presteigne jest sympatyczną mieścinką o wyluzowanej atmosferze; swego czasu spłynęła na nią fala podstarzałych hippisów wypłukanych z wyścigu szczurów i szukających alternatywnych styli (stylów?) życia (żyć?).

DSC_0185

Presteigne szczyci się posiadaniem świetnego muzeum, wiktoriańskiego budynku sądu związanego z czasami, kiedy do miasteczka zjeżdżał sędzia by roztrząsać spory i godzić waśnie; muzeum zachowało autentyczny charakter z mnóstwem starych gadżetów do pomacania czy założenia na siebie, i lampami na świeczki w ciemnych korytarzach produkującymi atmosferę.

DSC_0138 DSC_0144 DSC_0142 DSC_0158

Presteigne ma też swoją Straszną Zbrodnię. Niejaka Mary Morgan, lat 17, służąca, poczęła przy współudziale bliżej nieznanego dżentelmena dziecko, które następnie urodziła cichcem i udusiła w obawie przed osądem społecznym. Podobno, jak głosi legenda, do czynu nakłonił ją jej własny ojciec, który nie mógł znieść myśli o hańbie w rodzinie (chrześcijanie? Nie może być). Podobno sympatyczny tatuś również zasiadał w sądzie, który skazał Mary na śmierć za jej czyn. Nagrobek pełen chrześcijańskiej miłości ufundowany przez Sprawiedliwych Tego Świata oraz tablica dodana kilkaset lat później znajdują się na cmentarzu w Prestigne i są wymownym świadectwem moralności w tamtych czasach (warto powiększyć i się wczytać):

mary

Ojciec nieszczęsnego dziecka Mary nie tylko nie został pociągnięty do jakiejkolwiek odpowiedzialności, ale nawet zidentyfikowany. Nie czarujmy się. Kobiety zawsze miały przesrane.

DSC_0175

Presteigne posiada również festiwal muzyki niesprecyzowanej ze stosowną ilością średnio przytomnych nastolatków, kilka pubów, kafej i greckie bistro (pyszne gołąbki w liściach winnych). To wszystko razem do kupki – lubimy. I te ciemne pola z pokrzywami. Bardzo.

DSC_0050

Namiary na kamping gdyby ktoś poszukiwał (12/noc, piękna lokalizacja i bdb kible/prysznice).

Mapka orientacyjna dzieki uprzejmości nieocenionego google:

mapka

Ufam, żeście zdrowi.

DSC_0238

walijski łikend idealny

DSC_0079

Przepis na idealny weekend: bierzesz kilka pagórków, jedno dobrej jakości b&b, kilka sympatycznych wiesiuniów z charakterkiem, garść nieznajomych wędrowców i wygodne buty; zalewasz wszystko szklanicą zimnej shandy i przypiekasz na słońcu. Poważnie, na słońcu. Takim zjawisku atmosferycznym, niezwykle rzadko występującym w Walii. Które właśnie nastąpiło i w związku z tym Walijczycy natychmiast zaczęli narzekać na upał.

DSC_0159

Wzgórza Preseli (walijskie Mynydd Preseli) są niewysokie, rozległe i łagodne jak krowie spojrzenie; od strony północnej przylegają do zatoki Cardigan a od południa łączą się z parkiem narodowym Pembrokeshire. To obecnie moje ulubione miejsce w Walii. Pierwsze na emigracji, z którym poczułam realną więź. Trudno żeby nie, skoro starłam na nim nogi po kolana.  Polski pot, krew i łzy wsiąkły w tę ciepłą ziemię.

Untitled

Kiedy byłam tu po raz pierwszy kilka lat temu, było mokro i ponuro i aż tak jakoś nienaturalnie cicho; miało się wrażenie, jakby lada moment zza kolejnej spowitej mgłą kupki skał miał wyskoczyć obłąkany morderca z maczetą krzycząc straszliwy brytyjski okrzyk wojenny: ‘would you like a cup of tea, dear?’

DSC_0411

Ja ogólnie jestem dość odporna na wodniste warunki pogodowe w terenie, ale sympatyczne walijskie zjawisko zwane Mżawa Poziomo w Twarz akceptuję jedynie w konfiguracji: wnętrze samochodu + termos + jakaś łagodna muza. Np. Eminem. No co..

DSC_0152

DSC_0166

Na wzgórzach Preseli trudno się zgubić, ale dla chcącego nic trudnego, jak zawsze twierdzę. Największego wzgórza w okolicy, widocznego ze wszystkich stron, szukaliśmy aż dwa razy. Za drugim razem, już po wystrzeleniu korków od szampana, dowiedziałam się od przebiegającej żwawym truchtem koło moich wykończonych zwłok grupy osiemdziesięciolatków że, a ha ha ha, to nie tu, kochanieńka. To tam, dalej, o taaaaaaaaaaaaaam, przez to mokradełko i do góry. Dalej, myślę, przez mokredełko, w które wpadnę po kosteczkę i omatko znowu do góry. Jakaś godzinka, dodaje radośnie krucha staruszeczka i popyla dalej z mocą taranu.

A w cholerę, ja tu na wakacjach jestem.

DSC_0275

Generalnie ludzie, których spotyka się na szlakach, lubią pogadać; wszyscy wiedzą, że znajomość, jakkolwiek zwykle miła, jest chwilowa, więc każdy chce powiedzieć jak najwięcej, głównie gdzie to nie chodził i na co to się nie wspiął. Próbowałam powiedzieć coś  przechwalczego o B., po którym ostatecznie chodzę codziennie, ale nikomu nie zaimponowałam, zupełnie nie wiem, dlaczego. Czasami na szlakach zdarzają się nieporozumienia w kwestii gdzie to my się tak naprawdę znajdujemy; do walki na palce wskazujace włączają się kompasy, mapy i telefony do przyjaciela; koniec końców wszyscy rozbiegają się po okolicy w absolutnym braku konsensusu,  gardząc ignorancją oponentów.

DSC_0186

Perfekcyjne b&b znajduje się w wiesiuniu o sympatycznej nazwie Maenclochog. Z perfekcyjnego b&b rozciąga się o, taki wieczorny widok, spowity ciszą absolutną:

DSC_0010

Za rogiem od perfekcyjnego b&b znajduje się sympatyczny wiesiuń Rosebush, w którym głodny wędrowiec dość szybko odkrywa Dwa Lokale. Jeden z nich to duży pizgająco czerwony pub z widokiem na Preseli i makietą stacji kolejowej wydającej odgłosy nadjeżdzającej ciuchci (fajowe przez pierwsze 8 minut). Pizgający pub z dumą oferuje walijską muzykę folkową oraz, jak głosi wieść gminna, to samo menu od 12 lat, pomimo wielu prób zamachu na tradycję popełnianych przez kolejnych zdesperowanych szefów kuchni. Menu Tafarn Sync szczyci się również bogatą ofertą wegetariańską. Długo nie mogłam się zdecydować czy wybrać lazanię czy lazanię; w końcu zdecydowałam się na lazanię, ale była taka sobie, więc myślę, że następnym razem spróbuję lazanii.

Poza tym, niewiele rzeczy przebija zimną shandy (piwo z lemoniadą) wypitą w pizgajacym ogródku Z Widokiem po zejściu ze wzgórz. Może tylko następna shandy.

DSC_0296

Drugi lokal o nazwie The Old Post Office jest nieduży, cudaczny i atmosferny, a przefajna landlady nie tylko życzliwie i od ręki zmontuje głodnemu posiłek poza oficjalnymi godzinami urzędowania, i to z uwzględnieniem najróżniejszych zboczeń dietowych, ale jeszcze dorzuci sto historyjek gratis; to lubimy.

DSC_0176

W Rosebush mają też farmę produkującą sery, która zachęca potencjalnego nabywcę tymi słowy:

DSC_0302

Okolica obfituje również w faunę i florę; np. żeby nie paść z głodu próbując znaleźć najwyższe wzgórze w okolicy można sobie nazbierać rosnących wszędzie masowo poziomek:

DSC_0062

Albo wydoić krówę, jak ktoś potrafi:

DSC_0363

Czy tam chociażby popatrzeć na roztańczone na wietrze roślinki:

DSC_0441

No.

Na koniec chciałam jeszcze powiedzieć, że nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, jeśli zachęcony tą relacją wybierzesz się do Preseli i będzie szaro, buro i do dupy. Deszcz pada w Walii przez 80% dni w roku i trzeba się z tym liczyć. Tym niemniej, jak już nie pada, to jest pięknie. namiary na idealne b&b, gdyby ktoś życzył; rzecz nie jest może tania (75 f za noc), ale idealna pod wieloma względami. Czasem czeba się trochę pozrozpieszczać.

DSC_0387

No. To lecę.

DSC_0131

zmiana wystroju wnętrza

DSC_0082

Na wstępie mojego listu chciałam bardzo serdecznie podziękować za wszystkie życzenia urodzinowe, zwłaszcze te wieszczące rychłą karierę, sławę i pieniądz. Teraz to już tylko siedzieć i czekać na pomyślny rozwój spraw. To siedzę i czekam.

W przerwach w siedzeniu i czekaniu słucham szumu morza za oknem małego hotelu w New Quai, w zachodniej Walii (Cardigan Bay). Bo czasem trzeba sobie po prostu pozwolić. Zmienić wystrój wnętrz. Odzyskać perspektywę. Złazić nogi w jakichś ładnych okolicznościach przyrody. Potem dalej sobie pozwalać. Np. na Eton Mess. Już ci wszystko ładnie opisuję, no więc bierzesz gigantyczną bezę, kruszysz, kroisz truskawki/maliny na drobne i na wszystko zarzucasz bitą śmietanę. Zraszasz kropelką soku z truskawek/malin. W prostocie przepisu tkwi jego absolutny geniusz.

Wimbledon-Eton-Mess1

goodtoknow.co.uk

To moja trzecia wizyta w zatoce Cardigan. Jest wiele fajnych rzeczy związnych z tą zatoką, np. delfiny, które najczęściej widać z brzegu na zasadzie: o, tam, tam, delfin, patrz, patrz, no kurde, przecież mówię tam, nie widzisz, a dupa, już odpłynał. Albo miniaturowe wioseczki z portami. Bardzo ładne, ale w trochę smutny sposób. Większość kolorowych cottages należy do ludzi, którzy mieszkają w Anglii i zjeżdżają do Cardigan Bay raz do roku, na wakacje; taki stan rzeczy sprawia, że poza sezonem wioski przypominają atrakcyjne wydmuszki, ładnie odmalowane i puste w środku. Ponieważ zainteresowanie winduje w górę ceny nieruchomości, lokalni mieszkańcy nie mogą sobie pozwolić na kupno domu w swojej wsi. Rolnicy nie mają komu sprzedawać produktów, z wyjątkiem sezonu turystycznego. Lokalne społeczności kurczą się i zanikają. W eterze wybrzeża dominują setki angielskich akcentów; tu i ówdzie ktoś jeszcze wywiesza walijską flagę, ale nie wiem, czy na znak rozpaczliwego buntu wobec zachodzących zmian, czy po prostu jako atrakcję turystyczną. Smutne. A przecież Walia zachodnia to język walijski na codzień i chyba najlepiej zachowana kultura ‚prawdziwych’ Walijczyków.

DSC_0260

Z drugiej strony, jak bym miała kasę to też bym sobie taki domek kupiła. Wprowadziłabym się na stałe i pisała mrożące krew w żyłach thrillery o falach rozbijających się o murek.

nk

DSC_0048

I jeszcze, gdyby ktoś szukał imienia dla wioski, którą właśnie buduje, albo np. dla dziecka, to może skorzystać z już istniejących wzorów walijskich, np. z mojego osobistego faworyta właśnie z okolic Cardigan Bay: PLWMP (czytaj: plump). Wyobraź sobie jak wołasz do dziecka w supermarkecie: odłóż zaraz tego lizaczka Plump, nie ma mowy, zjadłeś już 17, mamusia już nie ma pieniążków, wstawaj z podłogi, ja najmocniej panią przepraszam, zwykle nie pluje na obcych.. Plumpeczku, nie gryź pana, przepraszam, ja za wszystko zapłacę, ojezu, gdzie te pie… lizaki..

1

Cardigan Bay to piękne miejsce, idealne, żeby się troche zgubić i trochę znaleźć. Gorąco polaca się czynną eksplorację. I jeszcze orientacja w terenie, dzięki uprzejmości nieocenionych google maps:

mapka

A gdyby kogoś interesowało więcej, to TU jest moja poprzednia relacja z Cardigan Bay. Enjoy.

Plwmp.

 

o twardej babce amelii, jednym zamku i życiu po kokonie

burry3

Dla śledzących losy kokonu chciałam powiedzieć, że już nie ma czego śledzić. Celem rozwikłania zagadki wykonałam na kokonie cięcie chirurgiczne poprzeczne wzdłuż, które wykazało obecność Wielu Jaj oraz Robala. Nakaz eksmisji wyegzekwowano w trybie natychmiastowym. S. ciężko to przeżył, bo nigdy wcześniej nie miał zwierzątka; bardzo się zżyli. Razem oglądali rugby, chodzili na ryby i doskonalili techniki unikania wszelkich prac gospodarskich. Trudno. Życie to nie bajka.

Przypomniano mi dzisiaj również, że oto właśnie stuknęła mi siódma rocznica przyjazdu do Walii i z tej okazji nie pokuszę się o żadne podsumowania.

Jeśliby zaś ktoś sobie chciał skoczyć na przejażdżkę przy tej strasznej zimie co jej u nas nie ma, to względnie niedaleko od Swansea są dwa sympatyczne miejsca: Burry Port i zamek Kidwelly. Osobiście mam do zamków stosunek luźno zaangażowany, ale okiem rzucić można dla odmiany, a poza tym na pewno gdzieś są jacyś pasjonaci. Chyba, żeby nie. Niedaleko jest jeszcze bardzo fajne Laugharne, o którym już kilka razy pisałam,; wszystko razem można połączyć w sympatyczną niedzielną wyprawę do średnio zaawansowanych oblatywaczy samochodowych. By google:

mapka

Mieścinka Burry Port szczyci się Amelią Earhart, taką babeczką, co jako pierwsza babeczka przeleciała Atlantyk. I właśnie tu sobie wylądowała, co upamiętnia niesympatyczna tablica umieszczona w porcie, całkiem sporym z resztą. Mają tam jeszcze fajową latarnię morską, i ogólnie dużo morza, piasku i przestrzeni. To lubimy.

amelia burry2 burry4 burry5

Zamek w Kidwelly zaś, tradycyjnie jak przystało na zamek w Walii, był wybudowany przez Normanów dawno temu i wykorzystywany głównie przez Anglików do obrony przez Walijczykami.  Dla tych, którym brakuje na tym blogu kultury podaję, że to tutaj nakręcono słynną pierwszą scenę z ‚Monty Pytona i Św. Graala’ (tą z latającą krową).

kid kid2 22

Temat jest odgrzewany, bo ja już sto lat nigdzie nie byłam, i się nie zanosi, bo w przyszłym tygodniu pan będzie reperował dach, potem rynny, potem strych, potem będzie zrzucał komin, potem jeszcze to i tamto a potem mnie już w ogóle nigdzie nie będzie bo poszłam z torbami.  Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

kid3

o czerpaniu z rzeczy małych, Cardigan Bay i potędze prawdziwego autorytetu

Red. Jakubek jest ostatnio trochę Sfrustrowany. Pracuje z największym nudziarzem na globie i średnio trzy razy dziennie myśli czule o podręcznym zestawie do wyrywania paznokci. Po dwóch dniach wyczerpującej fizycznie i umysłowo walki z aplikacją o pracę spóźnił się z jej wysłaniem o dwie godziny i mu odwalili bez czytania. No i deszcz, tradycyjnie.

Walczy więc z Frustracją na Różne Sposoby. Np. przesadza kwiatki w ogrodzie. Ogród rośnie w doniczkach, bo pan Poprzedni Właściciel zasypał ogród właściwy żwirem robiąc tzw. low maintenance. Przy przesadzaniu red. czasem napotyka Robaka. Nie za bardzo lubi. Zazwyczaj red. i Robak mierzą się wzrokiem przez kilka minut po czym następuje krótka wymiana zdań.

Red: Oi!

Robak: oIo

Red:  To jest ta scena w której dajesz pospiesznie dyla.

Robak (drwiąco):   …

Przez chwilę siłują się na autorytety. Red. czuje, że traci i że musi zniżyć się do trudnych moralnie środków ostatecznych. Udaje się do domu, włącza Dextera i próbuje złamać Robaka poprzez ostentacyjny bojkot.

***

Red. walczy z Frustracją również na inne sposoby, np. przez bywanie szczęśliwym. Nie bycie, ale bywanie właśnie, dość często, ale nieprzesadnie, żeby nie zgubić perspektywy. Np. kiedy zupełnie przypadkowo skręci się na prawo od plaży i wyjdzie prosto na wodospad spadający z klifu, nieopisany w przewodniku, o taki:

Albo kiedy ścieżka na klifie przejdzie płynnie w serię zatoczek usianych foczymi głowami i małych dzikich plaż zatapianych dwa razy dziennie przez przypływ:

Albo kiedy po wdrapaniu się na klif, żeby obejrzeć zachód słońca, niespodziewanie dostanie się od życia dodatkowy bonus w postaci czterech delfinów leniwie wynurzających się na moment to tu, to tam, na powierzchni spokojnego wieczornego morza (najlepiej użyć lupy):

Albo jak się znajdzie wiochę, w której się osiądzie po wygraniu w totka, gdy przyziemne troski przestaną nas dotyczyć:                                                  oIo

I tak dalej.

Opisane sposoby walki z Frustracją można wprowadzać w życie w Zachodniej Walii, pomiędzy miastem Cardigan (jedyne w regionie co można sobie spokojnie darować) a uniwersyteckim Aberystwyth. Wystarczy jechać wybrzeżem wzdłuż zatoki Cardigan i skręcić w dowolną drożynę ku morzu. Najlepiej w kilka drożyn, jak ma się czas. Cardigan Bay została w naszym domu jednogłośnie i bez cienia wątpliwości uznana za jedno z najpiękniejszych miejsc w Walii a może i Brytanii.                                               oIo

oIo

oIo

<klap>

o plagach walijskich, jednym wodospadzie i grubej kasie

Dotknęła nas plaga wichur i ulew. Horror jakiś, panie. Płot wygiął się w malowniczy pałąk. Pergola trzyma się w kupie wyłącznie z sympatii dla oplatającego ją wiciokrzewu. Starszy Wróbelski pilnie potrzebował gdzieś polecieć, walczył, walczył, w końcu rąbnęło nim o sąsiadki komin i uznał, że pierdoli, aż tak mu się nie spieszy. Nawet nasiona wywiało z doniczek. Trudno w takich warunkach myśleć o czymkolwiek innym niż koc, herbata i oglądanie seriali. Chyba, że właśnie nabyto drogą kupna nowe Buty do Wędrówek domagające się testów pogodowych. Dzięki czemu dziś mogę zaoferować coś dla miłośników kąpieli błotnych, ukrytych wodospadów i mżawy w twarz. Miłośnik ukrytych wodospadów i mżawy w twarz wygląda tak:

Miłośnik kąpieli błotnych nie wygląda, bo utkwił w błocie i nikt go od tej pory nie widział.

Do rzeczy. Wytropiłam kolejny wodospad. Znajduje się w parku Narodowym Brecon Beacons, w Górach Czarnych, w miejscowości Talgarth, o, tu (mapka by nieocenione google):

Po dojechaniu do Talgarth należy się kierować na rezerwat leśny Pwll-Y-Wrach i zaparkować na mini parkingu przy uschłym dębie. Jak nie ma miejsca, to zaparkować w Talgarth i sobie dotuptać.

A potem tuptać dalej bagienną ścieżką przez las usiany niebieskimi i białymi dzwonkami, i w konsekwencji znaleźć wodospad o taki:

Usiąść i zamyślić się. Pogrzebać kijkiem w błotku. Przeczytać w przewodniku, że Pwll-Y-Wrach oznacza ‚sadzawkę czarownic’, co podobno ma związek z sympatycznym  średniowiecznym obyczajem wrzucania bab do głębokiej wody. Jeśli po wrzuceniu baba utonęła to świetnie, znaczy, niewinna była, nie przez nią krówy przestały dawać mleko; jak wypłynęła, to szybko należało wytłuc z niej szatana razem z życiem przy użyciu długich drągów. Paragraf 22, panie. Ale wodospad bardzo ładny. Koneserzy gatunku na pewno docenią. Błotko też.

Był jeszcze jeden cel wyjazdu: znaleźć poleconą w jednym z komentarzy plantację żonkili, i NAPRAWDĘ nie wiem jak to się stało, że w zamian znaleźliśmy kafeję. Ale nie żałuję, bo z okien kafei można było zobaczyć m.in. jak koń z panią przewraca się na dżipa, a gromada owłosionych harleyowców z Albionu popija w deszczu popołudniową herbatkę z filiżanek w różyczki. Kafeja składała się głównie z książek i sosów:

.. oraz grubej kasy na stare pieniądze..

.. które były absolutnie obłąkane i całe szczęście, że je zmienili. No bo tak. Teraz mamy funta i pensy. Przed 1971 r było tak: 1 funt (pound, zwany też sovereign, czyli suwerenem ) to było 20 szylingów (shilling, zwany alternatywnie bobem); 1 szyling to było 12 pensów (penny). Pens dzielił się na: dwa półpensy (halfpenny)  albo cztery ćwierćpensy (quarter penny). Jeden półpens składał się z dwóch farthings. Były trzypensówki, sześciopensówki (sixpense); dwa szylingi nazywały się alternatywnie two bobs, pięć szylingów tworzyło crown czyli koronę; 1 funt i jeden szyling tworzyły 1 gwineę.. zgubiłeś się i ziewasz, nic nie szkodzi, ja też, a to jeszcze wcale nie koniec, ale chyba już sobie darujemy, thank you very much. Podążanie tą ścieżką przyniesie nam jedynie finansowy ból głowy.

No i wygląda ostatecznie na to, że na łikendzie będę stawiać nowy płot, co jest na pewno fascynujące a nawet wręcz przeciwnie. Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch!

Od razu chcę wyjaśnić: nie ma powodu do niepokoju. Wszyscy zdrowi. Zwłaszcza red. Jakubek, który co prawda upiekł jedenaście mufinów będąc na diecie, ale upiekł z mąki razowej, więc się nie liczy, nie? Poza tym miał ważny powód, bo odniósł kolejne zwycięstwo w walce z opresją wydobywając klienta z rodziną z dna rozpaczy finansowej, które to dno klient osiągnął na skutek tradycyjnego zlewactwa ze strony lokalnej beneficiarni oraz tradycyjnie niekompetentnej porady ze strony zaprzyjaźnionych z klientem ziomów.  Nikt mi nie wmówi, że to nie jest wystarczające usprawiedliwienie dla 11 mufinów, nawet bananowo-orzechowych.

Tak więc, jesteśmy wszyscy  jak najbardziej przy zdrowych zmysłach i tytuł wpisu, nie mieszczący się w przeglądarce, nie jest objawem zmurszenia mózgów na skutek ciągłych opadów.

Gdybym miała sporządzić listę widoków, które najskuteczniej zaparły mi dech w piersiach w skali walijskiej, a może i szerszej, to widok z kolumny jednego markiza na wyspie Anglesey w północnej Walii uplasowałby się spokojnie w pierwszej trójce. Zdjęcia nie wyszły jakieś rewelacyjne, zresztą byłam zajęta kręceniem filmu, który zresztą natychmiast mi się skasował, ale możesz mi spokojnie wierzyć na słowo. Wdrapujesz się na tę kolumnę jakiś czas, to prawda (ma 27m), i jest nawet trochę klaustrofobicznie, ale jak się wdrapiesz, i jeszcze jak akurat świeci słońce, to krajobraz rozpostarty przed twoimi oczami zwala z nóg; żadne zdjęcie tego nie odda.

Góry w tle to park narodowy Snowdonia, cieśnina poniżej nazywa się Menai. Most na zdjęciu na samej górze nazywa się również Menai, i jest jednym z najsłynniejszych i najłatwiej rozpoznawalnych w kraju. Drugi słynny most, którego tu nie widać, nazywa się Britannia; oba łączą Anglesey ze stałym lądem.

Z czego jeszcze jest znane Anglesey? 70% mieszkańców mówi po walijsku (!). Książę William stacjonuje tam sobie ze swoim helikopterem ratunkowym (to miło, że chłop sam zarabia na żony waciki). Mają tam ciężkie acz niezwykle malownicze zimy. I miasteczko o najdłuższej nazwie w Europie, i tu wyjaśnia się zagadka psychodelicznego tytułu.

Miasteczko, litościwie zwane w skrócie Llanfair PG, jest przyjemne, ale bez rewelacji; to nazwa jest magnesem na turystów, co jest poniekąd zrozumiałe.

Na Anglesey spędziłam tylko kilka godzin kilka lat temu, to zdecydowanie za mało; chętnie tam kiedyś wrócę. Polecam z czystym sumieniem wszystkim tuptusiom obieżyświatom.

Red. Jakubek zaś poleca co innego, bo ma inne priorytety.

 

czas hodowców kóz

Okazało się, że za rogiem od naszej wiochy jeden pan hoduje miniaturowe kozy pigmejki. 28 miniaturowych kóz hoduje, i są bardzo fajne, a jedna pani z pobliskiego osiedla kupiła sobie jedną w charakterze psa do domu i też się sprawdza podobno, i nawet lepiej, bo nie ujada na listonosza i jeszcze to wcale  nieprawda, że kozy śmierdzą, tzn. częściowo nieprawda, bo samce obsikują sobie nogi, żeby zwiększyć swoją atrakcyjność seksualną i tak, wtedy trochę capi, przyznaje John Hodowca Kóz. Wiem, że jest hodowcą, bo po pierwsze tak powiedział, a po drugie miał czapkę z napisem John Hodowca Kóz. I jeszcze jak masz kozę to nie potrzeba ci kosiarki do trawy, dodał, a jak nasra na chodnik to nawet zbierać nie musisz, bo to nie pies. Same plusy.

Red. Jakubkowi przypomniał się natychmiast pan z Jamajki, który ma kafeję w mieście i w menu curry z kozy, które zaczyna gotować o drugiej w nocy, jak się zarzeka z ręką na sercu i którego (curry, nie pana) red. jakoś nie mógł sobie wyobrazić na własnym talerzu i teraz już wie, dlaczego.

Tymczasem pojechaliśmy w nieznane, wykorzystując pogodę zwaną ‚zachmurzenie bez opadów’. Nieznane nazywało się Strumble Head i znaleźliśmy je w północnym Pembrokeshire, niedaleko od Fishguard, i wyglądało o tak:

Oprócz tego, co widać na obrazku, na Nieznane składa się jeszcze Jedna Foka oraz Irlandia po drugiej stronie morza, tzn. tak zakładam, bo nie było widać.

W tamtej okolicy mają jeszcze kilka dziwactw, np. Mnóstwo Starych Samochodów, jak na zdjęciu u góry, albo o, takie coś:

Najlepsze rzecz w Nieznanym to cisza, pustka i przestrzeń. Można sobie wynająć na tydzień domek i słuchać nocą morza, i patrzeć na gwiazdy tak bliskie, że wydaje się, że włażą ci na głowę, i mieć bardzo silne uczucie znalezienia się na końcu świata, na którym nikogo nie obchodzi kim jesteś. Czasem to wszystko, czego ci potrzeba. Czasem to więcej niż można sobie wymarzyć.

O Vale of Ewyas, koślawym kościółku i heroicznej porażce ku chwale ojczyzny

Zapomniałam! Na śmierć zapomniałam i nie pamiętam o czym. Bardzo proszę zainteresowane osoby o maila, w przeciwnym razie, no cóż. Niejasno przeczuwam, że to miało jakiś związek z fotografią. Zapomniałam też, ale to zaraz naprawię, o dwóch małych przytulnych kościółkach w Brecon Beacons; w tej liczbie jednym architektonicznie niezrównoważonym. To coś dla tuptusiów – oblatywaczy sakralnych, ale nie tylko. Jeżeli zaś chodzi o wieści z lokalnego podwórka polonijnego, to też nie pamiętam, ale na pewno coś z zasiłkami, więc w zasadzie tylko się cieszyć.

Przytulne kościółki są na całodzienną wycieczkę, niewyczerpującą a przyjemną i z dala od utartych szlaków, dzięki czemu można się poczuć trochę jak Odkrywca-Eksplorator, np. taki Pan Scott, o którym będzie mowa na końcu, oraz można wstąpić do obiektu sakralnego (otwartego!) za darmo i spędzić w nim samotną chwilkę czy dwie, co fajne jest i lubimy. Gdzie jesteśmy: Brecon Beacons, Góry Czarne (Black Mountains), dolina o wdzięcznej tolkienowskiej nazwie Vale of Ewyas. O, tu już ładnie i w przybliżeniu pokazuje nam nieocenione google:

Na początek wioseczka Patrishow, tyciunie to, niepozorne i trzeba jechać pod górkę, żeby się dostać do kościoła. Trzeba sobie zaparkować nieco poniżej, na prowizorycznym mini parkingu-zakręcie, przy rzeczce o tej:

i potem się rozejrzec dookoła, bo tam w krzakach jest sprytnie ukryte takie coś, zwane tutaj ‚well’, rodzaj studni życzeń, kapliczki, połączenie tradycji chrześcijańskiej z pogańską, twór w którym zasadniczo chodzi o to, żeby za coś podziękować, albo o coś poprosić. Widziałam takich już kilka w Walii; nie znajdziesz ich w większych miastach, gdzie społeczeństwo utraciło nie tylko jakąkolwiek więź z religią, ale i z własnymi celtyckimi korzeniami; ale ‚nawsi’ postęp idzie wolniej. Nie mają biedule tesco.

W intencji lub w podzięce ludzie zostawiają przy studni coś osobistego, co kto ma przy sobie: monetę, sznureczek, coś od dziecka, krzyżyk z patyczków, wstążkę, kolczyk, co bardziej kreatywni zawiązują na gałęzi skarpetę. Se wrzuciłam pieniążek na intencję grubszej gotówki, no i proszę, przedwczoraj znalazłam na ulicy funta. Zakładam życzliwie związek przyczynowo-skutkowy. Nie będziemy się czepiać, że studnię życzeń w Patrishaw odwiedziłam osiem miesięcy temu. Te sprawy rozwijają się powoli, czasem całe życie, albo i dłużej.

A na wzgórzu, za kamienną bramą, jest już kościół ze stareńką mini kapliczką i oczywiście cmentarzem. Widoki piękne, sielskie (ostatecznie to park narodowy), ludzi wcale, cisza i spokój. Na ścianach kościoła stare freski, 10 przykazań po staroangielsku, kościotrup ku pokrzepieniu serc oraz inne sympatyczne motywy chrześcijańskie. Bardzo to wszystko ładne, szczególnie, kiedy promienie słońca przeciskają się do środka i rozlewają po kamiennych płytach i bielonych ścianach.

 

Druga atrakcja dnia to Cwmyoy (czyt. Kumjoj). Znowu nieduża, uroczo położona wioseczka, ale kościółek, który do niej należy jest dość sławny i odwiedza go nieco więcej turystów. Z daleka wygląda tak:

A w środku tak:

Pierwsze, co rzuca się w oczy, poza sufitem i zielonkawą poświatą to główna atrakcja Cwmyoy: unikatowy koślawy ołtarz, podobno skutek ruchów tektonicznych, czy tam innych kopalnianych, dokładnie już nie pamiętam, które naruszyły strukturę wieży kościelnej; wygląda to uroczo i trzeba się przepychać, bo każdy chce mieć zdjęcie. Kościółek w Cwmyoy ma też kilka atrakcyjnych detali, jak starą pianolę (zakładam, że to pianola, nie  znam się, ale brzmi ładnie, fotka u góry) oraz takie różne, o:

 

No. Tyle turystyki, teraz jeszcze trochę kultury. Właśnie mija sto lat, od kiedy pan kapitan Robert Falcon Scott wyprawił się z Cardiff wraz z czterema innymi panami zdobywać po raz pierwszy biegun południowy. Wyprawa miała charakter naukowy i panowie się nie spieszyli, i może dlatego na biegunie zastali norweską flagę pana Amundsena zatkniętą tam kilka tygodni wcześniej. Ruszyli w drogę powrotną, lecz szczęście im nadal nie sprzyjało i koniec końców wszyscy zginęli na skutek głodu i zimna. Wyprawa nazywana jest jedna z największych brytyjskich heroicznych porażek, i jako dziedziczka wielu heroicznych porażek innego narodu rozumiem dumę z osiągnięcia. Anyway, cały ten wstęp po to, żeby cię rodaku zachęcić do odwiedzenia (darmowej!) wystawy na temat ekspedycji pana Scotta w muzeum w Cardiff. Tu proszę, więcej detali. Sama wystawa jest nieduża, ale ciekawa, zwłaszcza, że wyświetlany jest film nakręcony przez nieszczęsnych podróżników, na którym sobie biegają z pingwinami, wiecznie żywi, wiecznie szczęśliwi.

A legenda mówi, że kiedy już zdali sobie sprawę, że kończy się prowiant i mogą umrzeć jeden po drugim nie doczekając pomocy, kapitan Scott popatrzył na swoją rację żywnościową, na kolegów, z którymi związał się jak z rodziną, i powiedział, że musi ‚wyskoczyć coś załatwić’. I poszedł. Znaleziono go zamarzniętego niedaleko chaty, w której czekali na ratunek.

Taki bohater.

A jedzenia i tak nie wystarczyło.

Pamiętajcie o ogrodach

Posiadanie domu o charakterze podwiejskim fajne jest, jak już kiedyś pisałam; wiąże się z wieloma ekscytującymi przeżyciami natury technicznej, a także przyrodniczej. Można obcowac z fauną i florą, np. ze szczurem ogrodowym i grzybem. Dzięki szczurowi można zawiązywac stosunki sąsiedzkie o charakterze militarnym oraz stawiac zakłady, czy sięgnie do karmnika dla ptaków (sięga). Dzięki grzybowi można też coś na pewno, ale jeszcze nie odkryłam.

Podobno jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem; i teraz jest właśnie czas sadzenia i kwitnienia tego, co zasadzone. Warto więc urządzic sobie wycieczkę do któregoś z ogrodów, których Walia ma bardzo dużo, do wyboru do koloru, od wielkich drogich przedsięwzięc botanicznych po małe drogie byleco z palmą i papugą. Tutaj, o proszę, google nam pokazuje przykładowo gdzie, co, ile:

Jak widac, jest z czego wybierac. O jednym fajnym ogrodzie, Aberglasney, już pisałam o tu, dzisiaj będzie o jednym z największych i znanych w skali całego kraju, National Botanic Garden of Wales w hrabstwie Carmarthenshire. Oto mapka bardziej szczegółowa, by google, nieocenione, oczywiście.

Ogród ów botaniczny składa się, w kolejności nieprzypadkowej, z: kafei z ciachami, ptaków polujących na twoje ciacho w kafei z ciachami, wycieczek szkolnych, sklepu z magnesami na lodówkę, wielkiej szklanej kopuły z klimatem nieomal tropikalnym, ekspozycji nt grzyba (przeznaczenie, Ani chybi), miliarda roślin, z których w żadnym wypadku nie wolno podprowadzac szczepek, a już zwłaszcza nie z tych takich ładnych czerwonych, bo i tak się nie przyjmą, szlag, terenów spacerowych, fontann, ładnych widoczków Dookoła i takich tam innych.

O kafei powiem wiecej, bo to przecież zawsze warto wiedziec. Otóż można tam spróbowac czegoś bardzo, bardzo brytyjskiego: cream tea.  Chodzi zasadniczo o herbatkę z ciachem, przy czym ciacho, zwane w języku tubylczym scone, wjeżdża na stół w towarzystwie masła, dżemu i śmietanki, jakkolwiek przerażająco to nie brzmi, z których każdy sobie własnoręcznie formuuje piramidkę na ciachu. Warto spróbowac, z przyczyn czysto naukowych i poznawczych, oczywiście.

Koszt wstępu do ogrodu niemały bo 8.50, ten sam przez cały rok, dlatego warto się wybrac teraz lub w lecie, kiedy kwitnie najwięcej roślin i ogród wygląda najciekawiej.

Jeśli ktoś chciałby sobie zaplanowac wycieczkę na cały dzień, to po kilku godzinach w ogrodzie botanicznym można sobie skoczyc do pobliskiego zameczku Dryslwyn (jednego z moich ulubionych miejsc w Walii) i odpocząc, sycąc oko sielskimi widokami, lub dokonując czynności piknikowych w miejscu do tego przeznaczonym, nad rzeczką, opodal krzaczka, u podnóża dziwnej wieży Paxton, w towarzystwie, naturalnie, stada owiec. W niektórych przypadkach do dokonywania czynności piknikowych służy legendarny już kosz piknikowy, zakupiony na car boot sale za 3.50 oraz maszynka turystyczna na gaz, co prawda bez gazu, ale nie bądźmy drobiazgowi, ostatecznie ludzie zapominają gorsze rzeczy. Czas wszystko uleczy.

Więcej o zamku i wieży było tu

Co poza tym? Znowu nie nastąpił zapowiadany koniec świata. Tym, którzy czekali, licząc na inspirację fotograficzną, powiadam: nie smuccie sie, następny niedługo. Radujmy się. Pozdrawiam.

o ułomności kobiecych mózgów, szkodliwości spożywania cukru i chłopcach kuchennych

Jak podają uczeni w pismach, mózg kobiety jest znacznie lżejszy od mózgu mężczyzny, jest ona zatem od niego o wiele mniej mądra i myślenie przychodzi jej z trudnością. Kobietom nie można powierzyc gotowania ani innych czynności kuchennych, gdyż, jak wiadomo, nie mają one poczucia smaku ani nie umieją ładnie nakryc stołu. I lubią się objadac cukrem, od czego czarnieją im zęby. Wszystko to przez robaka, który żyje w dziąsłach i pasie się na onym cukrze, a jak się już napasie to czarnieje i zaczyna czynic ból i wtenczas trzeba iśc do kowala, który bierze kawałek żelaza i przy pomocy młota wbija je w dziąsło chorego, aż dojdzie robaka i zabije. Oczywiście potem też może trochę bolec, ale wtenczas wystarczy żelazo wbic w pień drzewa i ból odejdzie. Kowal mówi, że wbijanie żelaza w dziąsło napewno pomaga, bo nikt jeszcze nie wrócil, żeby się uskarżac na więcej robaków. O, a tutaj widzi szanowny gośc piec z rożnem do pieczenia świniaka. Świniaka należy piec na rożnie conajmniej 12 godzin i ciągle obracac, wtenczas zarumieni się równo i nabędzie dymnego posmaku. Obracanie wykonuje nasz chłopak kuchenny; ostatnio zaczął się uskarżac, że na połowie twarzy wyskoczyły mu bąble od gorąca; było to tak okropne, że zdecydowaliśmy, że od tej pory co trzy pacierze będzie przestawiał krzesełko na drugą stronę, wtenczas opali się również z drugiej strony i nie będzie już straszył swoim wyglądem dzieci i niewiast.

Z tymi i innymi pożytecznymi informacjami można zapoznac się podczas wycieczki do Llancaiach Fawr, byłego dworku szlacheckiego, obecnie muzeum, ale muzeum innego niż wszystkie. Otoczony ogrodami dworek utrzymany jest w XVI-wiecznym wystroju, pracownicy ubrani są w ciuchy z epoki i mówią piękną szesnastowieczną angielszczyzną; odgrywają role dworskiej służby bardzo przekonywująco, z dużą dawką humoru i imponującą zdolnością do improwizacji, np. kiedy wrednawy gośc z Polski zapyta o żarowki energooszczędne na suficie. Wszystko to ma sprawic, że poczujesz ducha epoki, a słowo ‚muzeum’ nabierze zupełnie innego wymiaru. Polecam, bo to naprawdę fajna rzecz; oczywiście trzeba co nieco znac angielski. Niestety, prawa autorskie (nie do końca wiadomo czyje) zabraniają robienia zdjęc w środku, ale to i owo można sobie zobaczyc na ich stronie. Wstęp kosztuje £6.50. Na miejscu jest kafeja i, oczywiście, sklep z pamiątkami. Parking bezpłatny.  Ja się tam na pewno jeszcze wybiorę, może latem, żeby nacieszyc oko i obiektyw ogrodami. Llancaiach Fawr jest do znalezienia w południowej Walii, w małej miejscowości o niemal adekwatnej nazwie Nelson. Mapka by google:

Dla zainteresowanych: dworek posiada oczywiście duchy, a w sklepiku można m.in. nabyc replikę szesnastowiecznej zabawki dla dzieci i wręczyc znajomym i śmiac sie szyderczo, kiedy próbują usadzic kulkę w dziurce i im nie wychodzi, i denerwują się.

Warto zajrzeć, jak ktoś lubi takie te różne historyczne.

PS. Przepraszam wszystkich, którym wiszę maila, poprawię się.

o jesiennej sambie przed rozstaniem, Towy Valley i ciarach na plecach

Zwykle po prostu zielona, w listopadzie Walia przyobleka się pięknie w kolor. Koniecznie trzeba się gdzieś wybrać, poszukać tego koloru, póki pogoda nas jeszcze nie tłamsi zanadto. Np. wybrać się do Towy Valley, na północnej krawędzi parku narodowego Brecon Beacons (park narodowy polecam w całości, gdziekolwiek się ruszysz będzie pięknie). Mapka orientacyjna gdzie jesteśmy by google:

Jak się jedzie skąpo uczęszczanymi drogami Towy Valley jesienią, to się widzi takie między innymi okoliczności przyrody:

i takie – zdjęcie trzaśnięte z punktu widokowego Sugar Loaf, łatwo dostępnego z parkingu, z którego rozchodzi się kilka szlaków spacerowych. Prawie górskich, powiedzmy, wzgórzystych:

W mikro-miejscowości o przyjaznej obcokrajowcu nazwie Cynghordy znajduje się tycia stacja kolejowa, dosłownie tyle tego, ile widać na zdjęciu; jeden tor, cztery pociągi dziennie w dwie strony, i trzeba machać na pana pociągowego, żeby się zatrzymał, co poruszyło moją wyobraźnię.

Główną atrakcją w tej okolicy jest byczy prawie starożytny wiadukt, przez który można sobie przejechać pociągiem własnoręcznie zatrzymanym w Cynghordy, albo zobaczyć go z oddali, bo jest naprawdę byczy, chociaż mi udało się go przeoczyć. Szukałabym pewnie do tej pory, bo taka uparta jestem, ale kierowca mojego pojazdu mechanicznego, mając do wyboru prawie starożytny wiadukt i mecz rugby w pubie, nie pozostawił mi cienia wątpliwości co do swoich priorytetów. Może następnym razem. Poza tym w pubie w sympatycznym skądinąd Llandovry było nawet miło i trzaskał wesoło ogień w piecyku a obok mnie pan w koszulce narodowej krzyczał na telewizor i tłumaczył sędziemu jak komu dobremu, że jest niekompetentna świnia. Nie idzie ostatnio drużynie narodowej, nie idzie.

Jak już się jest w tamtej okolicy, to można sobie podskoczyć do bardzo sympatycznego miasteczka o dźwięcznej nazwie Llanwrtyd Wells. Zapamiętywanie walijskich nazw jest moim prywatnym wyzwaniem, któremu rzadko udaje mi się sprostać w pełni; zazwyczaj zapamiętuję połowicznie, np. w tym przypadku ‚chlan mrmrmrmr s’.  Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak na dużych rondach. Na własnym przykładzie wiem, że można po takim rondzie krażyć w kółko pięć minut, ku zdumieniu współkierowców, próbując skonfrontować rzeczywistość  z mapą – i polec. I wszystko to wina stukilometrowych nazw z masą spółgłosek o korzeniach celtyckich. Bardzo pięknych i malowniczych ale niezupełnie przyjaznych użytkownikowi zagranicznemu.

Co jeszcze, a, tak, ciary. W drodze powrotnej wzrok mój cokolwiek już zmęczony przykuł pewien przybytek rozpołożony malowniczo przy opustoszałej drodze; składał się z motelu, restauracji, stacji benzynowej i przyczepy jarmarcznej o charakterze hazardowym. Wszystko w ruinie, i z dumną informacją: otwarte cały rok.

Kilka lat temu musiał to być kwitnący biznes, a potem coś się stało, nie wiem, może ruch samochodowy zamarł bo w okolicy wybudowano inną drogę – teraz  jest to kompletne pustkowie bez życia, z wyjątkiem nielegalnych owiec. To lubimy. No to kręcę się to tu, to tam, na koniec wchodzę do kompletnie zrujnowanego budynku motelu. Wszędzie walają się kawałki ścian i deski otulone czule przez błotko i pajęczyny. tymczasem jakoś tak błyskawicznie zapada mrok i robi się dziwnie; dookoła panuje martwa cisza, powietrze dziwnie gęstnieje, czuje, jakby ktoś się na mnie gapił; Anglicy nazywają ten stan rzeczy creepy. Omiatam wzrokiem ściany.. co kurde, co..  zegar. Bieluśki, błyszczący i  – na chodzie. Co prawda, w czasie letnim, ale jednak.  Staje mi serce. Skądjakdlaczegoktopoco??? Moment jak z Hitchcocka, moja wyobraźnia osiąga nirwanę, nawiedzona egzaltacja twórcza spływa na mnie razem z zimnym potem. Celebruję moment.

Tymczasem kierowca mojego pojazdu mechanicznego wpada do środka, zocza zegar, mówi radośnie: o, zegar!, zdejmuje go ze ściany, przestawia na właściwy czas i odwiesza. No, mówi, teraz ok. A potem idzie gonić nielegalne owce, kompletnie, ale to kompletnie nieświadomy dramatu, który się przecież właśnie rozegrał.

No. To na koniec jeszcze taki ładny stareńki kawałek . Bajka, panie.

i znowu o tych wodospadach, no ileż to można

Wracam uparcie do wodospadów w dolinie Neath, kilkakrotnie już opisywanych na tym blogu; uwielbiam tam jeździć o każdej porze roku, ale z fotograficznego punktu widzenia jesień jest szczególnie atrakcyjna, nie tylko ze względu na kolory upadłych liści, ale głównie z powodu deszczu (nie sądziłam, że to powiem) który zwiększa objętość wody w rzece Nedd Fechan i wzbudza furię w wodospadach.

Odkryłam ostatnio, że wodospady w Neath mają swoje komercyjne zastosowanie, służą mianowicie Zeskakiwaniu Ludzi Ze Skały w Głąb Wód Za Kasę, zwanemu w skrócie ‚waterfall jumping‚. Spacerując sobie cichutko ścieżką i nie wadząc nikomu moża zostać staranowanym przez grupę nabuzowanych adrenaliną skoczków, biegnącą kolektywnym truchtem od wodospada do wodospada; grupa biegnie, jak sądzę, głównie w celu przeciwdziałania zamarznięciu na skutek kontaktu z lodowatą wodą. Cool.

Rzecz jest profesjonalnie zorganizowana i pod opieką instruktorów; jeśli czujesz, że ten rodzaj lodowatej rozkoszy cię kręci, to w necie bez problemu znajdziesz stronki firm organizujących.  Są również tacy, którzy potrzebują więcej adrenaliny – i ci skaczą sobie bez instruktorów, ot, z doskoku, czego zdecydowanie nie polecam, bo po pierwsze, głębokość wodospadu zależy m.in. od opadów i może różnić się dramatycznie za każdym razem, a po drugie, i konsekutywne, życie z prespektywy wózka inwalidzkiego może być trochę uciążliwe. Nie wszędzie są rampy, rozumiesz.

Co by tu jeszcze pożytecznego napisać. O! W Pontneddfechan, które jest idealnym puktem wyjściowym do spaceru do wodospadów, znajduje się centrum informacji turystycznej zwane  „Waterfalls Centre„, w którym można skorzystać z informacji, nabyć drogą kupna mapkę, ewentualnie stosowny pamiątkowy magnes na lodówkę.

Poza tym chwilowo mnie nie ma bo wybiegłam w przyszłość.

Cium.

O dziurach ozonowych, makijażu perlamentnym i Nashpoint

Motto:

„Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

Z dumą informuję, że w związku z …-tą rocznicą rewolucji kubańskiej udało nam się dokonać czynu o charakterze rewolucyjnym: przeciwni wszelkiej tyranii uwolniliśmy freon z ucisku lodówki. Oto metodologia uwalniania o sprawdzonym działaniu: bierzesz jednego Prawdziwego Mężczyznę, jedną oszronioną lodówkę, jeden nóż, następnie skrobiesz szron nożem przy użyciu Prawdziwego Mężczyzny, aż usłyszysz takie sympatyczne pyknięcie i  PSSSSSSSSSS SSSSSpsssssssssssss.. sss.. s. Gratulacje, właśnie sprytnie utworzyłeś swoją małą prywatną dziurę ozonową oraz inną, większą, w budżecie; następne rewolucyjne posunięcie to uwolnienie sporej gotówki z ucisku portfela celem zakupu nowej lodówki. I naprawdę, wierz mi, im bardziej będziesz zaglądał do starej lodówki w nadziei, że trochę freonu zostało i jednak chłodzi, tym bardziej go tam nie będzie.

Co do podróżowania zaś, to dziś zapraszam wszystkich tuptusiów-oblatywaczy na wykład z cyklu Bridgend i okolice, ładnie rozpoczęty o tutaj. Dzisiaj będę straszna, każę ci jechać do Nashpoint.  Nashpoint jest bardzo wysoko na mojej prywatnej liście najładniejszych miejsc w Walii, odkąd cztery lata temu R&N zabrali mnie tam w opasce na oczach, wtaszczyli po dziurach i kamcurach na klif (tłumacząc zdumionym osobom postronnym, że jestem niewidoma) i wzbogacili wewnętrznie widokiem nagłym a niezapomnianym. Szczególnie w przypadku osoby niewidomej.

Nashpoint znajduje się około 5 mil od Bridgend. Mapka orientacyjna by google, możesz sobie powiększyć klikając:

Zasadniczo chodzi o to, żebyś jechał z Bridgend drogą do Llantwitt Major, cały czas prosto, jeśli po prawej będziesz miał w pewnym momencie staw, znaczy, dobrze jedziesz. Z drogi skręcasz w prawo kiedy zobaczysz drogowskaz z napisem „Broughton 1 1/4” i dalej prosto, ostrożnie, bo droga bywa wąska i często dwa samochody muszą się mijać w zatoczkach; jeśli spotkasz traktór, hm, osobiście bym się wycofała. Kiedy dojedziesz do skrzyżowania z pubem na rogu, skręć znowu w prawo.

Stąd już niedaleko, spoko, nie zgubisz się, jest tylko jedna droga. Po dojechaniu do klifów prawdopodobnie się zdenerwujesz, bo przydrepta do ciebie dziadek parkingowy z żądaniem okupu za okupowanie kawałka parkingu, najlepiej więc pojechać tam po 5-tej, wtedy dziadek już sobie idzie gdzie tam sobie chodzą dziadki parkingowe, i masz to wszystko dla siebie za darmo.  Dziadek parkingowy jest częścią mafii obsługującej tyci sklepik i kibelek; w sklepiku możesz nabyć drogą kupna herbatę i loda, jeśli akurat masz przy sobie sześć tysięcy funtów; kibelek i sklepik zamykają o piątej. Czasem w dni powszednie mafia ma wolne i nie trzeba płacić. To lubimy.

Jedną z atrakcji Nashpoint jest zautomatyzowana latarnia morska (z niedużym hotelikiem). Jest możliwość pikniku oraz rozpalenia niedużego ogniska. Można też spaść z wysokiego klifu i wtedy napiszą o tobie w Gońcu Bridżendzkim na szóstej stronie pod reklamą okien UPVC, ale, jednakże, nad artykułem sponsorowanym o trymowaniu pudla. Nie bez znaczenia jest to, że bardzo rzadko spotyka się w Nashpoint tłumy. Stosunkowo niewielu tubylców w ogóle wie o tym miejscu, więc możesz się poczuć dodatkowo połechtany w swej podróżniczo-odkrywczej ambicji.

Przypominam uprzejmie, że w Nashpoint, jak i wokół całego wybrzeża Walii trzeba uważać na pływy, następują szybko są bardzo rozległe i potrafią zaskoczyć.

W drodze do/z Nashpoint napotkasz na swej drodze dwa kościóły, o dziwo, otwarte; jeśli masz potrzebę oddania się reflesji nad naturą wszechświata, zasadami zastosowania buraka w produkcji przemysłowej czy czymkolwiek innym, to tam sobie możesz.

To tyle, bo co tu sie nadmiernie rozpisywać, jedź i sam zobacz.

A, jeszcze miało być o tagu miesiąca.  Tag to – wyjaśniam niezorientowanym – to co wklepiesz w google i sprowadzi cię do mnie (już kiedyś o tym było o tu, polecam bo to fascynujące). Tag miesiąca wygląda tak:  jak usunac wadliwy makijaż perlamentny? Ludzka wiara w moją wchechwiedzę pochlebia mi, ale naprawdę nie wiem, może po prostu rycz, mała, rycz. Może się rozpuści.

o chichocie historii, Bońku Zbigniewie i urokach Carmarthenshire

Tu gdzie stoisz, kiedyś płynęła szeroka rzeka mówi Meryl o smutnych oczach, czekająca na moście.

Zauważyłam sprytnie, że ostatnio brytyjska telewizja coraz więcej czasu antenowego poświęca Polakom, jakby kto dał odgórny przykaz: pokazujemy, że nie taki diabeł straszny, i nie każdy Polak łabędziowi Polakiem. I tak obejrzalam sobie ostatnio film dokumentalny, acz fabularyzowany, o losach dywizjonu 303, o którym co nieco się oczywiście słyszało, i Pani w szkole mówiła, ale to jednak co innego jak się posłucha relacji z nieco innej perspektywy. Chłopaki były, jak to nasze, brawurowe, Niemca się nie bały, bić się miały za co; Anglik był bardziej ostrożny, myślał strategicznie, jak było zbyt niebezpiecznie, to się wycofywał; dlatego statystyki zestrzeleń różniły się dość drastycznie, co budziło pewnie niesnaski w łonie RAFu (nie pomagał fakt, że nasi panowie byli szczególnie lubiani przez Brytyjki). Pomimo niesnasek nikt przy zdrowych zmysłach nie negował roli polskich lotników w bitwie o Anglię i ich wkładu w jej obronę przed niemiecką inwazją.

Ale nastał koniec wojny, Europę wschodnią alianci, przy wydatnym wkładzie samej Wielkiej Brytanii, przehandlowali Stalinowi, polscy piloci zamarli w niedowierzaniu; za niedowierzaniem przyszło rozgoryczenie, poczucie krzywdy i wściekłość. Nagle stali się bohaterami niewygodnymi, niechcianymi; kłującymi  w oczy świadkami politycznego świństwa, o którym rządy Brytanii nie chciały za dużo myśleć. Część pilotów w rozgoryczeniu wyjechała do kraju, często skazując się na więzienie lub Sybir, część wyemigrowała do Ameryki i innych krajów, część, mimo nieprzychylnej atmosfery pozostała w Wielkiej Brytanii i jakoś powoli, mozolnie zaczęła układać sobie życie. Film zamyka zdanie wypowiedziane przez jedną z Polek: ‚…nigdy nie czuliśmy się tu tak naprawdę chciani. Ja pytam: dlaczego..?’  Pytanie pozostaje otwarte, chyba.

(Czasem sobie myślę, że nas tak wpuścili tutaj w 2004 bo mieli poczucie winy (i teraz spłacają w benefitach, i tu rozlega się złośliwy chichot historii). Ale to pewnie nadinterpretacja. Faktem natomiast jest, że przynajmniej jeden Brytyjczyk zapłaci za Churchilla i Jałtę. Będzie zmywał gary do końca roku. U sąsiadów też).

Znalazłam tą fotkę na wikipedii, bardzo mi się podoba, ktoś złapał świety moment, rozluźnieni, nonchalant, fajne chłopaki, nic dziwnego, że się koło nich kręciły spódniczki.

Dzień po obejrzeniu filmu siedzę sobie w Toby’s (taka jadłodajnia w Bridgend, stoi się w ogonku i pan nakłada nam na talerzyk co tam sobie życzymy z obiadowego bufetu) i nagle patrzę, a na ścianie nad moją głową wisi sobie obrazek spitfire’a z polską flagą na nosie podpisany: polski pilot dywizjonu 303 w samolocie o nazwie Toby przelatuje nad klifami w Dover. Wicked!

Tyle o sprawach okołohistorycznych, teraz czas na lżejszy kaliber. Dziś na miłe spędzenie czasu zaprasza hrabstwo Carmarthenshire. Carmarthenshire jakie jest, każdy widzi.

Dla rozeznania co i gdzie, bardzo proszę, oto już leci do ciebie mapka by nieocenione google (se można powiększyć):

Dwie propozycje: albo całodniowa wycieczka do Ogrodów Botanicznych, albo całodniowa wycieczka trasą: ogrody Aberglasney, zamek Dryslwyn i wieża Paxton. W Ogrodach Botanicznych (National Botanic Gardens of Wales) byłam dawno temu, pamiętam, że był kwiecień i w sumie troszkę żałowaliśmy wydania sporej kasy, bo mało co kwitło, ale teraz na pewno jest odpowiednia pora.  Ogrody są wyjątkowe w skali kraju, posiadają m.in. niezwykłe botanarium w kształcie wielkiej szklanej kopuły, zwane The Great Glasshouse, w którym mają najprzeróżniejsze cuda roślinne z całego świata. OB są rozległe i dużo jest tam do zobaczenia, dlatego warto poświęcić na nie cały dzień. Więcej info plus ceny i godziny otwarcia można sobie znaleść o tu

Jak ktoś chce sobie bardziej zróżnicować dzień, może ma dzieci, które szybko sie nudzą, to polecam drugą opcję. Zacznij od ogrodów Aberglasney. Wstęp funtów 7, tak, wiem, rip-off, ale co zrobisz, pani. Ogrody nie są szczególnie duże, ale bardzo przyjemne dla oka; posiadają swoją oranżerię z palmami i orchideami, ścieżki spacerowe wśród najróżniejszych kwiatów, drzewka pomarańczowe z prawdziwymi pomarańczami (!), część warzywno-ziołową (zapaaaachy, mmm, lubić-kochać) oraz kafeję w której trzeba zjeść scona z pieca z dżemem i masłem. To takie jakby ciasteczko, bardzo brytyjskie, no i skoro już się jest w tej Brytanii, to trzeba się, prawda, zapoznać. Po dogłębnym zapoznaniu się dowiemy się, że oprócz wiedzy o obcych kulturach zmagazynowaliśmy również zapas kalorii, który wystarczy nam do stycznia. Jak to się człowiek musi poświęcać dla wiedzy, czasem jestem naprrrawdę przerażona.

Po tych traumatycznych doświadczeniach przychodzi czas eksploracji zabytka – zamku Dryslwyn. Zaparkuj na bezpłatnym parkingu (będącym też znakomitym miejscem piknikowym) po czym wespnij się na wzgórze i zamrzyj na widok piękna pól, usianych krówami, malowniczo meandrującej rzeki (rzadkość w Walii), oraz błękitu nieba, oprócz którego nic nam więcej nie potrzeba, jak mówi artysta. Osobiście uważam, że Dryslwyn jest jednym z najpiękniej położonych walijskich zamków.

Zamek został prawdopodobnie zbudowany gdzieś koło XIII wieku, i cieszył się burzliwą historią, na skutek której dzisiaj możemy obcować jedynie z jego ruinami, ale są to ruiny całkiem, nie powiem, sympatyczne.

Dzień warto zakończyć wizytą na wieży Paxton, którą, jak się przypatrzysz, zobaczysz z wzgórza zamku Dryslwyn. Dojeżdża się do niej małymi lokalnymi drogami, samochód zostawia na małym bezpłatnym parkingu i idzie przez pole, względnie biegnie, bo pan farmer parkuje tam byki, takie zwierzątka sympatyczne łaknące kontaktu z człowiekiem.

Wieża posiada pięterko, które kiedyś służyło panu właścicielowi wieży za pokój bankietowy, obecnie pozwala nam cieszyć się widokiem Carmarthenshire z jeszcze wyższej wysokości.

I fajnie jest.

Przy okazji rozmów o futbolu, niemal tak popularnych ostatnio w pracy, jak rozmowy o tej okropnej słonecznej pogodzie, jeden pan inspektór śledczy od przestępstw b-ych zapytał mnie wczoraj: a ty wiesz, kto to był Boniek? Facet od penicyliny? – ryzykuję. Patrzy na mnie jak na oślizgłego przestępcę b-ego i oddala się z godnością. Ciągle zapominam, że niektórzy nie wierzą, że cudzoziemcy też mogą posiadać poczucie humoru i odrobinę inteligencji (czasem nawet jedzą swoje jedzenie przy użyciu noża i widelca!). Za każdym razem jak parkuję swojego osiołka w podziemnym garażu pod pracodawcą powtarzam sobie: bądź poważna. Życie to nie żart.