Sussex to hrabstwo na południu Anglii w którym odświeżamy i utrwalamy znajomość dwóch pożytecznych angielskich zwrotów rip-off (zdzierstwo) oraz milking (dojenie). W tym niezwykle przyjemnym dla oka miejscu rządy sprawuje bowiem mafia ukrywająca się pod niewinnie brzmiącym kryptonimem ‚National Trust’. Oficjalnie, instytucja powołana do ochrony dziedzictwa narodowego, opieki nad ruinkami, grabienia trawki itp; w rzeczywistości chodzi o wyduszanie haraczu z frajerów, którzy chcą cokolwiek zobaczyć. National Trust okupuje parkingi przy rezerwatach przyrody, drzwi do zabytków, czasem całe miasteczka. Polecam z całego serca poszukiwanie parkingów na własną rękę; czasem wystarczy pojechać kawałek dalej. A czasem nie, bo mafia do spółki z lokalnymi gangami, pardon, councilami, okupuje np. całe pasy wybrzeża, jak przy Beachy Head (poniżej – ulubione miejsce samobójców) – wtedy trzeba zacinać zęby i płacić. Chyba, że jesteś samobójcą, to wtedy myślę można zaryzykować, ale nie zakładałabym się. Znajdą cię.
Poza tym co, poza tym, bardzo mi się Sussex podobało. Zwłaszcza East Sussex. Po pierwsze, zwykle świeci tam słońce, a jak akurat pada, to raczej nieśmiało. Czyli na odwrót jak w Walii. Po drugie maja tam białe klify, te same co w Dover, bo to wybrzeże kredowe. Bardzo malownicze, zwłaszcza w pochmurny dzień. Klify im się osypują regularnie, bo to miękkie takie, i co jakiś czas spada z nich jakiś domek albo płotek; nie tracę nadziei, że kiedyś spadnie parking National Trust. Ta latarnia morska na zdjęciu powyżej już już miała spaść, właściciel podniósł larum w mediach, że zabytek, że jak to tak, że ojezusie; powstał fundusz, społeczeństwo się zrzuciło, zabytek uratowało poprzez kosztowny przesuw o kilkanaście metrów; po czym pan latarnię sprzedał za grubą kasę i zniknął. Barbados, głosi plotka. Nieświadomy dramatu nowy właściciel będzie podejrzewam już przesuwał na własny koszt. Na klifie obok tymczasem odwiedzający zaprowadzili sympatyczny zwyczaj układania z kamyczków napisów ‚w intencji’ i to fajne jest i lubimy i chciałam nawet napisać Legia Pany, ale zapomniałam.
Sussex to także miejsce najważniejszej bitwy w historii Wielkiej Brytanii, zwanej bitwą pod Hastings (1066). Okazuje się, nie tylko my przegrywamy najważniejsze bitwy w naszej historii. Bitwa, jak sama nazwa wskazuje, miała miejsce na terenie dzisiejszej mieściny o nazwie.. Battle (bitwa). Zginęło w niej 7 tysięcy ludzi, co na ówczesne czasy stanowiło ekwiwalent dzisiejszego Londynu; żeby przebłagać opatrzność za taką stratę w zbrojnym czynniku ludzkim Wilhelm Zdobywca wybudował na miejscu bitwy bycze opactwo. Całe szczęście, bo z samego pola bitwy nie dałoby się tak skutecznie doić turystów.
Warto się pokręcić po Sussex, zajrzeć np. do Rye albo Winchelsea. To bogate hrabstwo, mlekiem i miodem płynące, i to widać w architekturze – malownicze domy z czerwonej cegły pokryte czerwoną dachówką, dużo zieleni i kwiatów, zwłaszcza róż (tubylcy są przywiązani do swoich symboli narodowych), przed domami parkują wypasione bryki. Nie sądzę, żeby dotykały ich zbyt boleśnie takie sprawy jak kryzys, bezrobocie czy stonka. Życie płynie spokojnie i z klasą; największym zmartwieniem jest czy jabłka dojrzeją na czas na nowy cider. Zazdraszczamy, trochę.
Sussex jest podobno najsłoneczniejszym miejscem w UK, nie może w nim więc zabraknąć nadmorskich kurortów o nastawieniu łupieżczym; z zasady omijam, bo nie przepadam, ale nie mogłam ominąć Hastings oraz Eastbourne i cieszę się, bo teraz posiadam własną stronniczą opinię. Hastings nie podobało mi się prawie wcale, za dużo rodzin z dziećmi, hałasu, samochodów, bud z lodami, mini golfa, karuzel; plaża nieciekawa i ogólnie robi nieco przygnębiające podupadłe wrażenie (coś jak nasze Porthcawl). Życzliwie zakładam, że może to na skutek nie najlepszej w tym momencie pogody.
Natomiast Eastbourne, które mi zasadniczo odradzano jako gnuśny kurort dla emerytów, to perełka w swojej kategorii, jest spokojne, dużo przestrzeni, ładne plaże, piękne molo, poczucie stylu i sporo wiktoriańskiego uroku. Ma jakąś taką ogólnie dobrą atmosferę. Podobało mi się i chętnie bym kiedyś tam wróciła; najchętniej jeszcze przed emeryturą. Chociażby po to, żeby powiedzieć babie od naleśników z dżemem, czy raczej dżemu z naleśnikiem, że wisi mi mową bluzkę.
Będzie więcej, ale potem. Jedziemy na zachód.