o morderstwie z wielokrotnym użyciem topora, powrocie do dzieciństwa i zardzewiałych łydkach

Na tej całej emigracji to musi człowiek szczególnie dbać o ętelekt, bo nikt za niego nie zadba, ani pani w szkole, ani ksiondz na ambonie, ani przystojny pan w bibliotece (zawsze we wdzięcznej pamięci za wsparcie dobrym słowem w udręce przedzierania się przez gramatykę porównawczą języków słowiańskich) – no nikt. A przecież taki ętelekt to jest człowiekowi potrzebny. Postanowiłam więc dbać i nabyłam drogą kupna kilka acydzieł klasyki światowej, które to każdy szanujacy się ętelektualista powinien przeczytać, a często jakoś nie ma czasu, zajęty Prawdziwym Życiem, lub przeczytał za młodu, ale nie zrozumiał (bądźmy szczerzy, do pewnych dzieł trzeba po prostu dorosnąć). Klasykę nabyłam bardzo tanio (to lubimy) w sklepach charytatywnych; jest napisana w moim nowym języku, co zwykle wywołuje ból zębów, ale o dziwo tym razem nie. W kolejności przypadkowej na mojej półce pojawiły się więc (drżyjcie):

1)  Alicja w krainie czarów 2) Kubuś Puchatek 3) Bracia Lwie Serce 4) Czarnoksiężnik z krainy Oz 5) Ania z Zielonego Wzgórza

Jestem zbudowana zaskakującą łatwością obcowania z arcydziełami literatury światowej.  Taki np. Czarnoksiężnik z Oz. Jak na prawdziwą klasykę przystało, wszystko jest jasne, dobro walczy ze złem i zawsze wygrywa, a walczy np. za pomocą Blaszanego Drwala, który masakruje toporem 40 Strasznych Wilków. Okropnie się przestraszyłam, zupełnie odwrotnie niż kiedy czytałam o tym jako mała dziewczynka. No ale mówię, do klasyki trzeba dorosnąć.

Jak już dbamy o ętelekt, to jeszcze zadbajmy i o kondycję. W góry, panie, w góry.

Na przekór syberyjskim wichrom, własnym łydkom, szlochającym w skarpetę „wtf..?!’ oraz megaczkawce z przegrzania, zdobyłam, jak obiecałam, szczyt o wdzięcznej nazwie Corn Du w parku narodowym Brecon Beacons. Jakieś 860 m ponad poziom morza. Serdecznie polecam, jakby nic lepszego nie było akurat w telewizorze.

Pa.

o jedynym geju we wsi, elan valley, i 50 tysiącach wyborczych kiełbas

W telegraficznym skrócie, to jest tak.

Dymi wulkan, ergo: nie poleciałam do Polski. Islandia już po raz drugi rujnuje gospodarkę północnej półkuli, sprawiając, że biedni nie mogą polecieć do mamy, a bogaci tracą wielką kasę; czas, żeby Ameryka zrobiła z tym porządek! Więcej mcdonaldsów na Islandię! To powinno ich skutecznie wykończyć.

W Brytanii za to trwa kampania wyborcza do parlamentu, którą po raz pierwszy w historii mają szansę wygrać liberalni demokraci (Lib Dem), co przerwie nudny cykl wymiany władzy pomiędzy konserwatystami (Tories) a partią pracy (Labour). Kampanii raczej nie wygra Brytyjska Partia Narodowa (BNP), a szkoda, bo ponoć obiecują 50.000 funtów każdemu obcokrajowcowi, który zdecyduje się dobrowolnie opuścić kraj. Jak się nie zdecyduje dobrowolnie i za kasę, to się go aresztuje za nielegalne posiadanie wykałaczek i deportuje pontonami do Francji.

Apropos, Rodaku, generalnie masz prawo głosować (zakładając, że cokolwiek Cię to interesuje), ale nie w wyborach parlamentarnych. Możesz głosować w wyborach lokalnych, lub wyborach do Parlamentu Europejskiego (wow). Musisz się uprzednio zarejestrować w spisie wyborców (electoral registrar), prowadzonym przez twój lokalny council (dział electoral services). Zazwyczaj przed wyborami rozsyłają po domach takie druczki do wypełnienia i odesłania (tak, tak, ten, który właśnie wyrzuciłeś do kosza nie wiedząc ki chuj), ale można też np. wysłać im maila z zapytaniem czy jesteś na tej liście, ewentualnie poprosić o umieszczenie.

Być może to zwykły zbieg okoliczności, ale z dymiącym wulkanem zbiegła nam się piękna pogoda, która ma, jak mówi telewizor, trwać. Więc nie ma co siedzieć na tyłku, trzeba podróżować i wzbogacać się wewnętrznie przez poznanie naoczne. I tak, zapraszam na cykl jednodniowych wycieczek po Walii środkowej (Mid Wales). Dziś będzie o Elan Valley i okolicach, tu proszę bardzo mapka orientacyjna (dziękujemy ci google), kliknąć, to się powiększy:

Co w menu: góry Cambrian Mountains, sztuczne jeziora zwane reservoirs, wymarła wioska, upadłe opactwo oraz Llanddewi Brefi, miejsce słynące z faktu posiadania jednego geja.

Cambrian Mountains i dolina Elan szczycą się krajobrazem niemalże nie przekształconym przez człowieka, pierwotnym, dzikim; jedyną ingerencją w naturę są sztuczne zbiorniki wodne, dostarczające wodę pitną dla Birmingham, ale jest to ingerencja korzystna dla krajobrazu i generalnie nieszkodliwa, chyba, że jesteś byłym mieszkańcem byłych okolicznych wsi zatopionych celem utworzenia zbiorników. Kwestia wciąż dość delikatna, szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę kogo zalali, żeby kto miał wodę w kranie. Ci jednak, którzy wznoszą się, świadomie lub nie, ponad walijsko-angielskie historyczne i społeczne animozje dostrzegą jedynie fantastycznie możliwości spędzenia dnia na świeżym powietrzu w pięknych okolicznościach przyrody.

Ścieżki spacerowe są łagodne i każdy da radę, chyba, że ktoś nie ma nogi. Nie są szczególnie oblegane, więc można doświadczyć trochę tej samotności, której niektórzy szukają w naturze. Dobrym miejscem wypadowym jest centrum informacji turystycznej Elan Valley; posiada duży parking (opłata 1 funt), oferuje dużo przydatnych i nieprzydatnych informacji, oraz, co ważniejsze, kafeje i kibel. A jak już wrócisz ze spaceru, to wyjeżdżając z parkingu skręć ostro w lewo, i podaruj sobie przejażdżkę po okolicy, w trakcie której będziesz się zachwycał nie tylko wąskimi, krętymi drogami nad przepaściami, ale również dokonasz zaskakującego odkrycia, które nie będzie bardzo zaskakujące, bo zaraz ci o nim opowiem. UWAGA, SPOILER!

Była sobie kiedyś w tej okolicy bardzo ważna wieś, której egzystencja związana była z wydobyciem ołowiu, srebra, miedzi i cynku. Górnicza działalność miała tu miejsce już w epoce brązu. Z zamknięciem ostatniej kopalni pod koniec 19-go /początkiem 20-go wieku wieś stopniowo pustoszała, powoli umierając; domy zmieniły się w kamienne szkielety, tory kolejowe powykrzywiał artretyzm, kopalniane urządzenia zjadła korozja. Jestem byłym poetą, nie wiem, czy wspominałam. Nastąpiła asymilacja: wieś-duch wpisała się swoim lekko upiornym wyglądem w surowy, nieco księżycowy krajobraz okolicy. Interesujący fakt z wikipedii – głównie z przyczyn zatrucia ołowiem średnia długość życia tutejszych górników wynosiła niewiele ponad 30 lat. Zapewne wszyscy ci szczęściarze są tam pochowani, co, jak się nad tym zastanowić, dodaje okolicy tego dziwacznego quasi mistycznego posmaczku, którym cieszy się np. wybudowany na trupach swoich budowniczych Petersburg. Wieś nazywała się Cwmystwyth (czyt. kumystłyf), część jej przetrwała do dziś, mieszkają tam ludzie, prawdziwi, żywi, i nawet stworzyli grupę zajmującą się ochroną lokalnego dziedzictwa historycznego, za co im chwała i bógzapłać.

Jednak jedyni żywi ludzie, których spotkałam na tym księżycowym pustkowiu nie mieszkali wcale we wsi, nie mieli nic wspólnego z lokalnym dziedzictwem i posługiwali się językiem polskim.

Jadąc dalej ta samą drogą dotrzemy do wsi Devil’s Bridge, która ma jakieś wodospady, ale nie sprawdziłam jakie, bo mnie zdenerwowały wygórowane opłaty za wstęp na teren. Nabywszy ostatnimi czasy nawyku niepłacenia za wstępy (opowiem jak już mnie wypuszczą z aresztu po tym jak już mnie złapią) wzdrygnęłam się i pojechałam dalej, tym razem na południe. Albowiem przeczytałam w przewodniku, że w tamtych okolicach mają najstarsze opactwo w Walii, zwane Strata Florida, które kiedyś dawno było nawet większe od katedry w St. Davids. Z powodu nabytego ostatnio nawyku niepłacenia, o którym opowiem itd.  a z którym związane jest przełażenie przez dziury w płotach oraz zapasy z drutem kolczastym, stałam się szcześliwą posiadaczkę otarcia na łokciu i połowy nogawki. I nie wiem własciwie, na co całe to poświęcenie, bo na moje oko cały splendor budowli zawiera się nie w szczątkach doczesnych a w jej historii. Także można sobie darować i podążać dalej na południe, żeby zrobić sobie zdjęcie przy tablicy z napisem llanddewi Brefi (czytaj: chlandełi brewi). Dlaczego, powinni wiedzieć wszyscy fani Little Britain, do których, to wiem na sto procent, nie należy mój ojciec.

I tyle na razie, moje pszczółki. Hwyl fawr am nawr!

O bekonie, Breconie i sympatycznym Ziomie

Będąc młodą urzędniczką przyszedł raz do mnie Ziom. Dokładnie to Ziom przyszedł do Urzędu, ale jak na recepcji nie rozumiejo po polskiemu, to mnie wołajo.  Gotowa zawsze do pomocy jak Caritas biegnę co sił, szukam wzrokiem, jeeest, Ziom jak malowany, bezwłosy, koło w nosie, pardon, w uchu, wiek niesprecyzowanie średni, gustowny dresik z paseczkiem. Ja tam ludzi po wyglądzie nie oceniam, nie, nie, bo to nieładnie, mama mi powiedziała. No więc tak sobie grzecznie  rozmawiamy w ojczystej mowie, a to, a tamto, a nie wiedział, a co zrobić, a dlaczego i czemu aż tyle, i czy to prawda, że jak nie, to sąd, komornik i stonka. Prawda, panie, mówię, bo trzeba ludziom mówić prawdę. Idzie mu tik na powiece, myśli. Jest, wymyślił. Nachyla się konfidencjonalnie nad recepcją, otula mnie ciepłym uśmiechem po górną złotą piątkę (lewą) i szepcze (nie, nie, wcale nie ‚szpiryt, szpiryt, tanio, tanio’, jak napewno sobie pomyślałeś, niegodziwcze, matki nie miałeś, nie powiedziała ci, że nieładnie oceniać ludzi po pozorach..?) pani Aniu, ale ładne imię, możebyśmysię na kawusię wybrali, pani mi o tych zasiłeczkach opowie, i wogle, może coś się da zrobić (to ten tik na pewno, przecież nie mruga do mnie) taki świetny angielski, może papierek ze skarbowego pani pomoże wypełnić..

Ja jestem dobra kobieta, i zawsze pomogę, i to wcale nie prawda, że w takich sympatycznych przypadkach o wyraz mojej twarzy można się pokaleczyć. Złośliwą plotką jest również, jakoby ton mojego głosu zcinał białka w jajach kurzych przemysłowych w nieopodal położonym supermarkecie.  A już twierdzić, że nietolerancyjnie niecierpię cwaniactwa, to już haniebna potwarz.

Prawdą natomiast jest, i to okrutną biorąc pod uwagę zawartość kalorii, że uwielbiam Full English Breakfast. Takie śniadanko rozmiar king kong,  składowuje się ono z fasolki w sosie pomidorowym, tostów, kiełbasek, pieczarek, pomidorków ugotowanych lub obsmażonych, jajka sadzonego i smażonego boczusia. Można to i owo dorzucić, są różne warianty, a żaden z nich nie jest zaliczany do niskokalorycznych.  Pacz..

sniadanie

Taki full english wypas wystarcza spokojnie na kilka godzin biegania po takich różnych, np. po Parku Narodowym (jednym z trzech w Walii) BRECON BEACONS. Już leci do ciebie mapka orientacyjna (by google):

Z południowej Walii to nieco ponad godzinkę. Po prostu trzeba się wybrać. Jeśli lubisz pochodzić po górach (czy wzgórzach raczej), pojeździć na rowerze, albo chociażby wyciągnąć kocyk i spocząć na kilka godzinek w tych pięknych okolicznościach przyrody – to właściwe miejsce. Raj dla fotografów krajobrazu. Mają tam między innymi przy samej drodze do miasta Brecon zbiorniki wodne zwane reservoirs, pięknie wpisujące się w krajobraz niezależnie od pory roku. Tu foty zimowe, uzyskane kosztem odmrożenia siedmiu palców i nerki:

Co jeszcze tam mają: piękne otwarte przestrzenie, szerokie połoniny, troszkę jak bieszczadzkie, wodospady, jaskinie, lasy (nieczęste w Walii jak pewnie zauważyłeś, przemysł ciężki zużył wszystko zanim go pani Thatcher zlikwidowała w latach 80-tych), rzeki, małe wsie z otwartymi kościołami, i jeszcze kanały po których pływają takie wąskie i długie łodzie mieszkalne, które sobie można wypożyczyć np. na tydzień i cieszyć oko pięknymi okolicznościami przyrody i sielskim spokojem. To rozrywka bardzo tradycyjna i niezmiennie od stuleci popularna; w literaturze opiewana m.in. przez pana Jerome K. Jerome pod postacią znakomitych „Trzech panów  w łódce (nie licząc psa)”. Gdziekolwiek się zatrzymasz na trasie kanału Brecon-Abergavenny, będzie malowniczo. Zaleca się spacerki, jeśli już nie tydzień na łodzi.

Dla fotografów ptactwa za wykluczeniem drobiu hodowlanego:  w okolicy rezerwuarów moża spotkać masę sikor i rudzików. Wszędzie indziej też :> ale tam są szczególnie ciekawskie i jak zawsze fotogeniczne;  życzliwie dodadzą cię do swoich przyjaciół na facebooku zaledwie za kilka ziaren i suszoną glizdę. Prawie tak proste, jak w świecie ludzi.

rudzik / robin

_________________________________________________________________

Kuba mówi, że z brzegu jednego z rezerwuarów widać drogę na Ostrołękę.  Ja myślę, że to wariactwo. Wszyscy wiedzą, że to krajówka na Zgierz.