w poszukiwaniu rzekomej Twmpy

DSC_0566

Jakiś czas temu kol. Zwierz wjechał mi na ambicję niejaką Twmpą (czyt. tumpą), rzekomą górą, w dodatku posiadającą angielską nazwę Lord Hereford’s knob – nie będę tłumaczyć, bo to porządny blog jest, a nawet wręcz przeciwnie. Poruszona istnieniem czegoś o tak sympatycznej nazwie oczywiście wyprawiłam się na poszukiwania. Niestety nie wiem, czy i co ostatecznie znalazłam, bo sprawy się skomplikowały, głownie na skutek zaufania nieaktualnej stronie internetowej i jakże przytomnemu zostawieniu mapy okolicy w domu. Typowe.

Nie mogę więc potwierdzić ani zaprzeczyć istnieniu rzekomej góry Twmpy; ale mogę udzielić kilku dobrych rad, zwłaszcza jednej: w górach warto się trzymać szlaków, bo jak olejesz szlaki to utkwisz po pachy w pokrzywach, albo w żlebie popylającego strumienia; pogoda się zacznie zmieniać i nagle zdasz sobie sprawę, że właśnie zrobiłeś to wszystko, o co zawsze apelują ratownicy, żeby nie robić w górach. Ale może się też szczęśliwie zdarzyć tak, że podła pogoda tylko postraszy i sobie pójdzie dokąd tam sobie chodzą podłe pogody (najczęściej Bridgend), a ty usiądziesz na prawieszczycie z widokiem na zieloną dolinę, w ciszy absolutnej, którą będą przerywać tylko krzyki jastrzębi polujących nad polami gdzieś tam w dole; jak będziesz miał szczęście, to jastrząb uniesie się na fali powietrznej i zawiśnie tuż naprzeciw twojego nosa, i tak sobie pobędziecie przez kilka bezcennych chwil, jastrząb, ty i przestrzeń.

DSC_0581

Potem możesz zejść z prawieszczytu metodą wielokrotnego trespassingu przez pola, łąki i płoty, wliczając te z drutu kolczastego, i pochwalić się, gdzie to siedziałeś godzinę i szęść hektarów pokrzyw temu.

DSC_0585

Gdyby ktoś chciał poprzedzierać się przez te pokrzywy bez gwarancji interakcji z knobem lorda Hereforda, to uprzejmie podaję, że można zaparkować w wiesiuniu Capel-Y-Ffin. Główną atrakcją wiesiunia jest przytulny mikrokościółek, służący wszystkim spragnionym chwili zadumy nad występną naturą pokus, np. pobliskiego pubu oferującego całkiem szeroką gamę deserów, odstąp szatanie. W Górach Czarnych można generalnie znaleźć wiele sympatycznych kościółków, o czym już kiedyś pisałam tu.

DSC_0493

Gdyby ktoś chciał wybrać się w te okolice po raz pierwszy, to w sumie najlepiej chyba zakotwiczyć przy Llanthony Priory, malowniczych ruinach opactwa, stanowiących dobry punkt wyjściowy do wędrówek. A poza tym można po opactwowych ruinach połazić za darmo (to lubimy) oraz posiadają one karcmę w stareńkiej piwnicy, w której można, zapewne śladem niegdyś zamieszkujących opactwo Augustynów, wypić miłą sercu zimną shandy, tudzież wrzucić coś z frytkami (też lubimy, może nawet jeszcze bardziej).

DSC_0610

k

Warto poświęcić trochę czasu na eksplorację Gór Czarnych bo skrywają w sobie różne skarby. Idzie złota jesień, dobry czas na wędrówki. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na jesieni pokrzywom spada poziom agresji.

I jeszcze gdzie tego dobra szukać, oto mapka orientacyjna dzięki uprzejmości nieocenionego google (kliknij to się powiększy):

mapka

I już.

hit the road jack

Wyobraź sobie, że mkniesz czerwonym Mustangiem bezkresną amerykańską autostradą w promieniach zachodzącego słońca, wzdłuż oceanu i z Wylaszczoną/Tojbojem u boku. W radiu Bruce Springsteen; Wylaszczona/Tojboj gapią się na ciebie z uwielbieniem. Ciepła letnia bryza owiewa twarze; Wylaszczonej zwiewa z głowy jedwabną chustkę i wkręca w szprychy przypadkowo przejeżdżającego teksańskiego cyklisty, który ląduje w rowie; Tojboj sugeruje krótką regeneracyjną przerwę w mijanym motelu. Prawie wierzysz, że ona nie jest z tobą dla kasy. Prawie wierzysz, że on nie jest wcale 16 lat młodszy.

Wyobraziłeś/aś sobie?

No to teraz zapomnij o tym wszystkim, bo wjeżdżasz do Walii.

Prawdopodobnie pada. Słońce uznało, że chrzani, w taką pogodę nie wychodzi. Krajobraz jest momentami niemal marsjański; wyłysiałe pola i góry okraszają jedynie stada owiec; z rzadka przebiegnie stadko dzikich koni. Ponurawo. Szczyty pagórków spowij zimna mgła. Wylaszczona rzuca ci spojrzenie z kategorii chyba żartujesz frajerze i wsiada na prom do Ameryki ze świeżo poznanym Jankesem. Tojboj pakuje tornister i wraca do liceum.

Ich strata. Bo jak już przestanie padać, a jeszcze wyjdzie słońce, to trudno o ładniejszą drogę. Poznaj A470, ikonę walijskich dróg.  Fragment pomiędzy Cardiff a Brecon.

Idealna trasa na niedzielny wypad żeby przewietrzyć wóz. Można połączyć z wspinaczką po górach albo herbatą z ciachem w parku narodowym. I od razu jakoś tak fajnie jest.

 

to był dobry dzień

Piszę, bo dzisiaj był dobry dzień i chciałabym sobie go zapamiętac. Świeciło słońce (!), było ciepło i pojechałam w góry. Górki. Pagórki. Czyli znowu Brecon Beacons, gdzie można oddychac przestrzenią i cieszyc oko widokami. Dzisiaj mi się trochę przypomniało, że lubię Walię, i że czasem daje się życ w tej Krainie Deszczowców; chociaż wskaźniki, statystyki oraz prognozy często temu przeczą.

Zapraszam wszystkich z okolicy na jesienny relaks aktywny dla podładowania akumulatorów. Nie będzie ani ciężko, ani szczególnie pod górkę. Ale będzie ładnie. I cicho. Park narodowy Brecon Beacons jest obecnie moją ulubionym miejscem spacerowym; jest rozległy i zróżnicowany, i mieści w sobie góry, szlaki na każdą kondycję, dzikie pustkowia, wodospady, koślawe kościółki, rwące rzeki, ciacha z kremem w centrach informacji turystycznej i dużo innych rzeczy. Kto ma ochotę poczytac więcej, niech sobie zerknie na kategorię Brecon Beacons i Walia środkowa, dużo już pisałam o tej okolicy. Według mnie jest warta każdych pieniędzy wydanych na dojazd (czasem parking, i zazwyczaj ciacho).

Gdzie dokładnie jesteśmy: miejscowośc nazywa się Libanus i znajduje się o kilka mil od Brecon. Należy się kierowac na National Park Visitor Centre. Parking kosztuje 2.00 za 2 godziny albo 2.50 za cały dzień. Za parkingiem rozchodzi się w różnych kierunkach kilka ścieżek; dobry górski but to podstawa, a i kalosz nie hańba, bo bywa mokro.

A jak już się utrudzisz tym aktywnym relaksowaniem, to wróc do centrum, usiądź przy kawiarnianym stoliku i pozwól sobie na małe conieco:

Np. cream tea:

Albo ciasto marchewkowe do spółki z ptaszorem:

Ceny w kawiarni są nieco powyżej przeciętnych, ale ostatecznie każdy grosz idzie na utrzymanie centrum oraz parku i skoro całe to krajobrazowe dobro jest dla nas za darmo, to chyba możemy od czasu do czasu wypic herbatkę za 1.50 lub kawkę za 1.60.

A potem możesz sobie znowu pójśc np. w drugą stronę, albo jeszcze raz w tą samą. I znowu wrócic na herbatę. Prawda, że brzmi całkiem do rzeczy..?

Wspominałam, że to był dobry dzień? No.

I jeszcze chciałam zapytac, dlaczego prawie nikt nic nie pisze? Co ja mam, kurde, czytac? Do roboty, towarzysze. 5 czy 6 blogów wysycha w sieci na wiór. Dawac mi te okruchy dni, karmic mnie.

O społecznych skutkach picia wódki oraz zimie w Brecon Beacons

W kwestii górskiej, ludzie zasadniczo i generalnie dzielą się na dwie grupy wyznaniowe: pierwsza wyznaje podejście praktyczne, w sensie dosłownym, popełniając wielogodzinne wędrówki choćby i z gorączką (pozdrawiam), a druga podchodzi bardziej teoretycznie, robiąc zdjęcia z parkingu i retuszując toj-toja i budę z hamburgerami w fotoszopie, jak ja. Oto jednak wczoraj, co zapodaję z dumą, przekroczyłam, delikatnie i na wszelki wypadek tylko jedną nogą, granicę międzygrupową. Mały Krok dla mnie, wielki dla ludzkości, czy tam na odwrót; przede wszystkim jednak był to Krok mokry, bo z braku odpowiednich butów musiałam polegać na starych adidasach z systemem wentylacji w postaci materiału z dziurami, przez który radośnie wpłynęło do moich skarpet dwa kilo śniegu. Przekraczanie granicy odbyło się u podnóża Pen y Fan, niezwykle przystojnej górki w parku narodowym Brecon Beacons, o, tej:

Śnieg, tak, właśnie. Dopiero co narzekałam, że go u nas nie ma, ale wystarczyło pojechać kilkanaście mil na północ i już można było sympatycznie wdepnąć sobie po kolano.

O Brecon Beacons pisałam już mnóstwo na tym blogu; to musi być miłość, panie. Było o wodospadach, pasemkach górskich, zapomnianych wioseczkach; teraz czas zrobić wysiłek, wyleźć z samochodu i wspiąć się do góry. Spacer do szczytu Pen y Fan (886 m npm) jest dość długi i może być męczący dla tych bez kondycji, chociaż różnice wzniesień następują względnie łagodnie (z wyjątkiem podejścia na sam szczyt). Uwaga, może być ślisko. Szlak jest bardzo ładny widokowo i jest jednym z najbardziej kochanych przez wyznawców praktycznych. Dla ambicjuszy i zaliczaczy: Pen y Fan jest najwyższym szczytem w Południowej Walii. Oto mapka orientacyjna by google; jeśli jedziesz z południa drogą A470, po lewej będziesz miał kilka malowniczych zbiorników wodnych zwanych elegancko reservoirs (też warto się zatrzymać) i tuż za nimi, też po lewej, spory bezpłatny parking z zainstalowaną na stałe zieloną budą z hamburgerami.

Szlak rozpoczyna się po drugiej stronie drogi, tuż koło krwistoczerwonej budki telefonicznej i takiego jednego dużego budynku, co nie jest do końca jasne, co w nim jest, ale coś canolfan i coś arms i że to coś ma charakter raczej edukacyjny, a nie jest pubem, jak głosi pogłoska i jak ma prawo oczekiwać każdy szanujący się zmarznięty wędrowiec górski.

Dookoła jest całkiem sporo szlaków do wyboru, ja na razie przeszłam ten jeden. Tzn. prawie przeszłam, nie do końcowego końca, ale się nie przyznam, ostatecznie kiedyś przejdę, a to prawie to samo, nie? No.

Wszysko ładnie-pięknie, ale muszę jednak przestrzec: na szlaku, niestety, można spotkać się z różnego rodzaju agresywnym zachowaniem, a nawet aktami przemocy, wymierzonymi głównie w stateczne bezbronne kobiety w średnim wieku, którymi nie jestem. Oto dowód:

Na deserek po jakże owocnym we wrażenia estetyczne i stany podzawałowe dniu poleca się wspomniane wyżej reservoirs, najzupełniej nizinne, które obecnie prezentują się o tak:

i tak:

Cudo, panie. Jak ja lubię tę Walię, no.

A co tam ostatnio słychać w lokalnej społeczności? Jak podają dobrze poinformowane źródła, podczas dyskusji towarzyszącej konsumpcji napoju wysoko oprocentowanego w lokalu użytkowym z wyszynkiem o nazwie Wielki Przypływ (kat.D), obywatelka Macy C., pracownica niskiego szczebla administracji państwowej, wyprowadziła argument nokautujący w twarz obywatelki Marthy W., obecnie niezatrudnionej, również zaangażowanej w dyskusję. Po dojściu do siebie Martha W. postanowiła przedstawić swoje kontrargumenty w rozszerzonym spectrum; w rezultacie lokal użytkowy Wielki Przypływ zabronił obu paniom wstępu na swój teren dożywotnio i kategorycznie.

Natomiast Goniec B-dzki podaje, że obywatelka Lyndsey A., z zawodu pielęgniarka i matka dwojga, ukarana została przez sąd mandatem za wykrzykiwanie obelżywych uwag w kierunku bramkarza lokalu nocnego o charakterze dyskotekowym. Według świadków zajścia, pani A. poinformowała bramkarza, że jest czarny i ma się niezwłocznie odfakować z jej kraju; przybyłym na miejsce funkcjonariuszom policji wyjaśniła, że przecież nie można pozwolić, żeby tacy ludzie szargali symbole narodowe. O co dokładnie chodziło pani A. nie wiadomo, gdyż była pod wpływem na tyle znacznym, że po wytrzeźwieniu nie tylko nie pamiętała co wykrzykiwała, ale nawet, że w ogóle wykrzykiwała; tym niemniej gorąco żałuje i obiecuje od tej pory spędzać sobotnie wieczory ze swoją schorowaną matką, oglądając telewizję komercyjną i pijąc kakao. Sąd nie wykazał zrozumienia dla skruchy i ukarał obywatelkę karą pienieżną znaczną.

Ochroniarz zaś oświadczył w sądzie, że był głęboko dotknięty postawą pani A., ale nie bał się, bo jest od niej wyższy.

Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.