jeszcze o pembrokeshire, harrympotterze i irlandzkim świętym

DSC_0463

Irytujący Andy Murray wygrywa wszystko jak leci w Wimbledonie, zwłoki Michaela Jacksona szturmują listy przebojów, a pojedynek  Skomer:Anna przegrywam już 2:0.

Za pierwszym razem, rozumiesz, lało i wiało i odwołali promy. OK, siła wyższa, ostatecznie kto chciałby się utopić. Za drugim pogoda była cudna, i właściwie to powinniśmy być z siebie dumni, bo prawie nam sie udało, spóźniliśmy się na ostatni prom tylko 5 minut. I nie, nie, wcale nie było to frustrujące, że znowu po dwóch godzinach jazdy popatrzyliśmy sobie na Skomer z przystani, bo przecież nic przyjemniejszego, jak podróżowanie po zatłoczonych weekendowych drogach za burakami, które nie wiedzą, że drugi i trzeci pas jest to wyprzedzania wyłącznie i nie należy się nim ciągnąć ze statusem świętej krowy 60/godz.

No ale ostatecznie nie ma tego złego, hej! bo w Pembrokeshire zawsze się coś do zobaczenia znajdzie, i tak znaleźliśmy jarmark w Milford Haven (hm), cud plażę o wdzięcznej nazwie Freshwater East, z ekipą kręcącą harrypottera (ukrytą przezornie w przyczepach) oraz kapliczkę St. Govan’s wrośniętą sobie romantycznie w klifa.  Wcale nie najgorzej.

Jarmark w dokach Milford Haven składał się tradycyjnie z budy z hamburgerami, dzieciaków z pomalowanymi twarzami, i okrętu marynarki Jej Królewskiej Mości, na który można sobie było wejść, ale tylko z brzeżku i nic nie dotykać, broń boże, stał tam taki duży facet z karabinem i groźnie łypał. Ja tam lubię okręty, a poza tym było za darmo, to se poszliśmy. W Londynie na Tamizie też mają taki zacumowany, nazywa się Belfast i jest 10 razy większy od tego z Milford Haven, ale za to piętnastokrotnie droższy, więc w sumie uważam, że zrobiliśmy interes tygodnia.

DSC_0187

W Londynie w ogóle trzeba bardzo uważać, jak się chce te takie tam różne turystyczne atrakcje zwiedzać, bo ceny biletów płynnie przechodzą od lekkiej drożyzny do kosmicznej abstrakcji. Londyn przypomina maszynkę do mielenia tustystów: po wyciśnięciu z nich ostatniego pensa wysyła się wymiętych do domów wraz z kompletem zdjęć bigbena ąfas i z profilu.

W Walii jest inaczej, bo po pierwsze turystów mniej, to i pokusa mniejsza, a po drugie atrakcje często są z rzędu tych, po których każdy może sobie pochodzić, a nie wchodzić za opłatą. Na przykład te wszystkie piękne plaże Pembrokeshire, które się odkrywa zupełnie przypadkowo; najlepiej puścić się swobodnie wzdłuż wybrzeża i pozwolić szczęce opadać łagodnie co zakręt. Na przykład opadać na siwawy piasek plaży Freshwater West w zachodniej części Pembrokeshire. Jest ci ona olbrzymia, piaszczysta, tu i ówdzie usiana  czerwonymi skałami, z naturalnymi oczkami wodnymi zmienionymi w kompletne ekosystemy z roślinami,  rybami, krabami, ostrygami itp;  z obu stron plażę zamykają rozległe klify, a od tyłu tymczasowo harrypotter. Rzucający zaklęcie patronusa na młodociane mugolki okupujące drogę dojazdową do jego naczepy w obozowisku ekipy filmowej.

pl

I:

DSC_0407

I jeszcze:

DSC_0250

Co tu dużo pisać. Trzeba jechać i zobaczyć. A  jak się już będzie w tej okolicy, to niedaleko miejscowości Bosherston trzeba znowu zjechać w stronę wybrzeża i pójść zobaczyć kapliczkę St. Govan’s, której początki toną w mętnych odmętach legend. Jedna z nich głosi, że Irlandzki mnich Govan przybył do Walii dawno temu i został, urzeczony pięknem krajobrazu (co zrozumiałe). Ale żeby nie było tak nudno, mówi dalej legenda, to któregoś dnia wybrzeże Pembrokeshire najechali piraci, i postanowili zabić wszystkich, w tej liczbie naszego bohatera. Na szczęście tu nastąpił cud opatrznościowy w postaci rozstąpienia się klifu i utworzenia szczeliny, w którą się Govan był wcisnął i ocalał. Wdzięczny za łaskę pańską wybudował w miejscu ocalenia kapliczkę – pustelnię ze srebrnym dzwonem, który mu piraci zaje….  za karę za brak szacunku. Kapliczka jest bardzo skromna i znajduje się niemal u podnóża klifu ze zdjęcia na samej górze;  wygląda tak:

df

Ładnie, nie?

No.

DSC_0224

O ciepaniu żabami, Skomer i politycznym de-tonatorze

Psiajucha i zaraza!! Wybrały się dwie sieroty na Skomer żeby podglądać ptaków i foków, nie sprawdziwszy prognozy pogody. Lać zaczęło w okolicy Swansea, za Carmarthen ciepało żabami wielkości meteorów, a w Martin’s Haven pocałowaliśmy zmokłą kartkę z niegrzecznym napisem „spowodu pogody rejsy odwołuje sie”. Klęska, panie.. Mimo wszystko udało mi się z okna samochodu sfotografować ślimaka oraz ucho od królika.

Co to jest ten Skomer, zapytasz mimo wszystko, wcale nie zrażony empatycznie tą przykrą okolicznością pogody, która mi sie przydarzyła. Spoko. Otóż Skomer to jedna z kilku wysepek tuż za samym końcem południowo-zachodniej Walii, Pembrokeshire, w niedalekiej odległości od Milford Haven. Wysepki stanowią część parku narodowego Pembrokeshire Coast NP (o którym traktował poprzedni wpis, idzie i przeczyta, jak nie przeczytał) i są oazą dzikiego ptactwa, zwierzątek wodnych oraz tych wszystkich zdziwaczałych homo, w kaloszach i z lornetami, którzy się na nie gapią, okopani na pozycjach, głodni tego jednego strzału, który ich wyniesie na okładkę National Geographic, albo ostatecznie chociaż na rubrykę ‚moje małe hobby” na 24 stronie Gońca Bridżendzkiego.  W razie, gdybyś rozpoznał się w powyższym opisie, i jeszcze nie słyszałeś o Skomer, podaję usłużnie, że trzeba się kierować na miejscowość Marloes i tam zaraz za rogiem znajduje się wspomniane wcześniej Martin’s Haven. Może nawet nie być uwzględnione na mapach, takie jest tyciunie, i właściwie składa się tylko z przystani, kibla i pubu „czynnego cały dzień” z wyjątkiem przedziału czasowego między 6 rano a 10 wieczorem. A, no i parking, całkiem spory, o ile dojrzałam, kosztuje 4 funty za cały dzień. Tam zostawiasz samochód i schodzisz płynnie w kierunku niedalekiej przystani, gdzie za opłatą co łaska, ale nie mniej, niż dycha, zostaniesz przetransportowany drogą morską na wyspę. Albo wyspy, bo w ofercie są też rejsy ‚dookoła’, niektóre z przewodnikiem wskazującym odpowiednio: o, tam, tam przed chwilę było widać głowę foki, przegapili państwo, co za pech, a tam to droga na Ostrołękę.  Na Skomer mają takie fantastyczne ptaszki zwane puffins, o takie: http://en.wikipedia.org/wiki/Puffin i to one głównie mnie tam ciągną. Najlepszy okres na złożenie im wizyty to przełom czerwca i lipca, czyli tera, no! Jak lubisz sporty ekstremalne, to na wyspie można przenocować, podobno mają tam taki przybytek, standardzik jakieś minus trzy gwiazdki, ale za to, panie, co za adrenalina, pomyśl tylko, budzisz się rano, żeby stwierdzić, że cię troszkę zmyło i właśnie sobie łagodnie przedryfowujesz koło Statui Wolności pod przyjacielskim ostrzałem służb imigracyjnych.

Wybiorę się na Skomer znowu, nic albowiem nie zniszczy mojego ducha i żądzy fotograficznej sławy w Gońcu Bridżendzkim. Wtedy dopisze się stosowny apgrejdzik do powyższego.

Co to ja jeszcze chciałam, yy. Acha. Jak byłam w niedzielę w Londynie to przykuła moją uwagę reklama solarium, mówiąca coś w stylu zaprezentuj wszystkim nową wspaniałą siebie i myśl moja pokrętna a płodna poleciała zaraz znowu w stronę BNP (brytyjskich nacjonalistów), moich ulubieńców na scenie politycznej, jak wiedzą ci, co mnie czytają w miarę leguralarnie. Lecz się często nie ujawniają, bo wstydliwi tacy są, truśki takie malusie, cichusie. No, ale do rzeczy. BNP ma w swoim statusie zapis, który stwierdza, że członkiem partii nie może być osoba o kolorze skóry innym niż biały, nawet, jeśli mieszka w Brytanii od pokoleń. Słowem, BNP postuluje m.in.  oczyszczenie kraju ze szkodliwego kolorowego nalotu i zaprowadzenie jedynie słusznych rządów white power.  Trochę zaczynają się plątać, kiedy pyta się ich o sposób egzekucji tych planów (jedną z odpowiedzi jest „wyemigrowanie na ochotnika”, serio). Mnie też np. interesuje, jak oddzielą ziarno od plew w rodzinach multikolorowych, gdzie np. jedno z partnerów jest białe, a drugie czarne, i czy w tych rodzinach zamierzają np. rozcinać dzieci na pół, czy też dzielić proporcjonalnie według zawartości białka w moczu.  No ale miało być o tym, co mi wpadło do głowy. No więc tak sobie wymyśliłam, że fajnie by było, jakby ktoś wynalazł coś przeciwnego do solarium, taki De-tonator, alternatywnie zwany Jacksonaizerem, który oferowałby czarnym Brytyjczykom czasowe wybielenie skóry, nie na długo, ot na tyle, ile trwa opalenizna, i na tyle, żeby mogli się zapisać do BNP. Zdjęcia do legitymacji zostały by dostarczone komórce rekrutacyjnej partii po dwóch tygodniach. Hi, hi..

Trochę skłamałam z tym uchem od królika. Ale było zabawnie, nie..? Tja.

bunny

O krojeniu cebuli, Tenby i wrażliwości artystycznej

Bonnie szuka Clyde’a, a ja chętnego do skrojenia sześciu cebul ze skutkiem natychmiastowym.

No bo, ja się pytam, dlaczego jest tak, że nigdy nie mogę sobie przypomnieć żadnego z tych złotych środków na łzawienie, kiedy właśnie pilnie muszę to to skroić..? Życie nie jest fair, no ale nic, twardziuchem trzeba być, nie mięciuchem, że prawie zacytuję. I tak podłe warzywo już pyrka w garze, transmutując w zupkę cebulową, łzy otarte, a Gary Moore śpiewa do mnie  I got it bad for you babe..  Za oknem słońce, pietrucha w donicy ma już 10 cm, życie jest piękne.

Może by nawet gdzie pojechał znowu. Weekend idzie, pogoda się zapowiada. No to już.  Pytanie pomocnicze: co jest kolorowe, ma warstwy i nie jest ogrem?

Oto proszę szanownego Rodaka jest wisienka na torcie Pembrokeshire (Zachodnia Walia) – Tenby. Jakieś, ja wiem, 40 minut jazdy samochodem na zachód od Swansea. Z dumą stwierdzam, że T. nie jest obce młodej polskiej emigracji, i jak byłam tam 4 razy, tak zawsze w ogólnym gwarze dało się wychwycić  szeleszczenie mowy ojczystej, uszlachetnione tu i ówdzie wdzięczną i jakże bliską naszym polskim sarmackim sercom łaciną.

Walijska nazwa miasteczka to Dinbych-y-Pysgod („Małe miasto, albo forteca, bogata w ryby”).  Skąd więc nagle po prostu Tenby, zapytasz podejrzliwie a czujnie. Nie wiem, ale w Mądrej Książce przeczytałam, że  postfix  -by przybył do nazewnictwa angielskiego z Wikingami i oznacza wioskę.  A w ogóle nie zadawaj mi takich pytań, bo mi się robi tik.

Tenby jest ukochanym kurortem wakacyjno-weekendowym Walijczyków. Oczywiście tych, którzy preferują taką kurortową formę wypoczynku. W szczycie sezonu parkowanie może być odrobinę problematyczne, pomimo ogromnego parkingu na końcu głównej nadmorskiej ulicy.  Miasteczko posiada mnóstwo pastelowych hotelików, restauracji, małych uroczych uliczek, kolorowych sklepików.  W sezonie otwierają swe podwoje rozmaite kluby i klubiki, oraz inne szemrane przybytki w których usłużnie uwolnią Cię od posiadanych środków płatniczych.  Potężne odpływy odsłaniają malownicze piaszczyste plaże i osadzają na piasku kolorowe kutry rybackie.  Mają tam interesującą stację Ratownictwa Wodnego, którą sobie można obejrzeć za darmo (na zdjęciu po lewej).

tenby

Jest jeszcze druga plaża, na której tkwi taka wielka skała z paskudniastą budowlą na szczycie – onegdaj ponoć była to twierdza. Nie ma tam dostępu, w sumie szkoda, bo może od wewnątrz robiło by lepsze wrażenie. Istotna informacja o plażach: wszystkie posiadają symbol niebieskiej flagi, co oznacza, że są najwyższej czystości/jakości.

Warto sobie pospacerować po Tenby.  Mają tu pozostałości murów miejskich, efektowne bramy; budynki z różnych stuleci.  Początki miasteczka sięgają 12 wieku, u zarania było jeno portem rybackim (aczkolwiek dość prężnym, podobno do Tenby przybył pierwszy transport pomarańczy w Walii, taka ciekawostka z wikipedii). W czasach wiktoriańskich co bogatsze warstwy społeczeństwa odkryły Tenby z jego uroczą architekturą i pięknym położeniem, i zaadoptowały sobie na użytek własny jako kurort letniskowy.

tenby

Warto zaplanować sobie cały dzień w Tenby, a jeszcze bardziej warto zostawić sobie je na deser po spacerach klifami Pembrokeshire – przecudnej urody linia brzegowa jest jedną z najbardziej efektownych, jakie widziałam w życiu, i częścią drugiego walijskiego parku narodowego.  Ale temu poświęcę osobny wpis. Aha, jesli jesteś miłośnikiem zamków (miłośnik zamków wygląda tak) to możesz zajrzeć do miasta Pembroke, zamek jak się paczy, duży, solidny, nie jakiś tam, panie, smutny gruz.

___________________________________________________________

Kuba mówi, że przymusowe roboty przy krojeniu cebuli powinno się aplikować ludziom, którzy stracili wrażliwość tfurczą. Wszyscy bowiem wiedzą, że cebula ma warstwy i to czyni ją wewnętrznie bogatą, krojenie jej jest więc formą ostrej jazdy kulturalnej, która nie tylko, jakby się wydawało,  czyści zaśniedziałe kanaliki łzowe, ale pozwala uwolnić emocje, i rozbudzić kreatywność do pogranicza bełkotu, czego dowodem jest ten dopisek.

Dziękuję państwom.