Bywało się ostatnio, bywało. W północnej Walii się bywało. Na pograniczu parku narodowego Snowdonia, o którym już wcześniej to i owo pisałam. Konkretnie się bywało o tu:
Park Narodowy Snowdonia ma to między innymi do siebie, że można po nim iść pod górę oraz w dół, i wpaść po kolano w krowi placek sprytnie ucharakteryzowany na kawałek skały magmowej, na której – jakby się mogło wydawać – można wesprzeć nogę podczas wspinaczki terenem bagiennym. Można też, co rzadkie, popatrzeć sobie z góry na nisko przelatujące jety brytyjskiej armi, które tam sobie nisko przelatują. Jak tam konkretnie jest, to widać na górze i poniżej.
Atrakcyjność tej części kraju polega na tym, że morze spotyka się tu z górami; piaszczysto-kamienne plaże otulane są czule nie tylko przez wielokilometrowe pływy, ale i przez rozległe, łagodne łańcuchy górskie, niektórym kojarzące się z Bieszczadami. Najlepszy sposób na poznanie tej części kraju to spędzenie tu dwóch, trzech dni – atrakcji najróżniejszych jest dużo, a jeśli ktoś chce tylko odpocząć w ładnych okolicznościach przyrody, to też nie będzie rozczarowany. Oczywiście pod warunkiem, że nie leje. Hm. Tak. Tego.
Zakładając jednak, że pożądasz atrakcji i przygody, oto proszę bardzo, przykładowy plan wizyty, obliczony na cały dzień. Na początek Barmouth – nieduże miasteczko kurortowe, w którym mają dużo automatów do gry i bud z frytami, czyli jest to zasadniczo miejscowość nastawiona na turystę-wczasowicza z dzieciami. Ale ma w sobie coś niewątpliwie krajobrazowo atrakcyjnego – olbrzymie ujście rzeki (estuary), które w czasie odpływu wygląda jak ogromna pustynia. Przecina je żeliwny most, który służy między innymi jednej z głównych atrakcji turystycznych w tej okolicy – kolejce wąskotorowej. Kolejka sobie przebiega tu i tam, i jest fajna i polecana przez przewodniki, ja nie skorzystałam, bo mi zabrakło czasu.
Barmouth ma dość ciekawą architekturę; rzędy domów dosłownie wrastają w skały – podobno jest to efekt kaprysu architektonicznego pewnej bogatej damy, jak mi wyszeptał konspiracyjnie Pan Sprzedawca Lodów Zorientowany Lokalnie. Jeśli nie masz całego dnia i zapasu sucharów, nie daj się nabrać na „panoramic walk”, czyli szlak spacerowy pod górę z Widokami. Dojdziesz prawie do brzegów Irlandii, a panoramy nie zobaczysz. Zarosła, ukradli, nie wiem. Uwaga praktyczna: jeśli wybierzesz się na spacer po olbrzymiej plaży, uważaj na sprzęt fotograficzny – mocno tam zawiewa piaskiem.
Z miasteczka B. skaczemy sobie do Harlech żeby zobaczyć jeden z najbardziej znanych walijskich zamków. Mocno powiązany z historią walki zbrojnej przeciw Anglikom, jest imponującym przykładem średniowiecznej architektury i ikoną pejzażu walijskiego. To od jego nazwy wzięła swój tytuł słynna pieśń Men of Harlech, wykonywana przez każdy szanujący się chór w Walii. Chór posiadany jest przez każdą szanującą się walijską metropolię, niezależnie od ilości mieszkańców i przychodu na głowę mieszkańca. Tu można sobie posłuchać tej pieśni w wykonaniu bodajże 13-letniej(!) Charlotte Church, lokalnej selebriti. Dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej: Walia nie zawsze była podległa Anglii; wiele krwi przelano i wiele walk stoczono dawno temu w obronie niepodległości. Dwa imiona, które warto znać, to Llewelyn (czyt. chlułelyn – imię władców Walii, w tej liczbie ostatniego niepodległego; llewelyn to obecnie też jedno z najpopularniejszych walijskich nazwisk) oraz Owain Glyndŵr (czyt. ołajn glyndur)– taki walijski William Wallace, wielki patriota i bojownik o Przegraną Sprawę. Jako przedstawicielka narodu złożonego prawie głównie z walki o przegrane sprawy odczuwam dla niego sporą sympatię.
Uwaga praktyczna: trzeba sobie zaparkować w miasteczku; jeśli nie znajdziesz miejsca na ulicy za darmo, przy zamku jest nieduży parking pay&display. Wstęp kosztuje 3.60. W okolicy można nabyć drogą kupna kawę i loda oraz zrobić siku.
No to polataliśmy sobie po zamcurach, czas na coś lżejszego, bardziej kobiecego. Uprzedzam, tanio nie będzie, ale to mus, nie ma zmiłuj. Mus nazywa się Portmeirion i znajduje się niedaleko Porthmadog, następnego lokalnego kurorciku. Portmeirion to prywatna wioska (dlatego musisz płacić za wstęp – 8/osobę, i tu poznajemy pożyteczne angielskie słówko rip-off), którą wymyślił sobie jeden architekt o długim i arystokratycznym nazwisku, którego nie podam, bo i po co. Grunt, że wiemy, że pan był wizjonerem, nie bał się realizować marzeń oraz był posiadał kapitał. Panu zbrzydło ponure, smagane wiatrem i deszczem kamienne budownictwo północnej Walii i postanowił sobie zbudować wioskę w romantyczno-kiczowatym stylu włosko-renesansowym. Wioska jest obecnie przedsięwzięciem czysto komercyjnym; jeśli chcesz zabrać ukochaną na romantyczny weekend do walijskich Włoch, będzie Cię to kosztowało od stówy za ienia). Tysiak, jeśli chcesz zostać na tydzień. Lecz cóż nawet taki pieniądz, kiedy dziewczę Ci zakwili z miłości. Poza tym po pierwszych zachwytach najprawdopodobniej zacznie lać, więc przy odrobinie szcześcia nie wyjdziecie z sypialni.
Na koniec ciekawostka; otóż mają w tamtej okolicy, w Penrhos, niedaleko Pwllheli, coś takiego, o czym kiedyś opowiadał mi jeden pan Miły Kustosz w St. Fagans w Cardiff, ale zupełnie mi wyleciało z głowy i kiedy nagle zobaczyłam przy drodze taki oto napis:
poczułam się lekko wyprowadzona z równowagi i natychmiast zarządziłam skręt w prawo celem rozwikłania Tajemnicy. Znalazłam byłą bazę RAFu, sprzedaną Polskiej Spółdzielni Mieszkaniowej po wojnie i zaadoptowaną na osiedle mieszkaniowe; jak na polską wspólnotę przystało jest tam kościół, kapliczka z Matko Bosko, dziurawe drogi, biblioteka ze świetlicą, szpitalik itp. Pierwsi rezydenci podobno nazwali to miejsce, nie wiedzieć czemu, Małą Polską. Obecnie osiedle pełni głównie rolę domu spokojnej starości; ‚mieszkania’ wynajmowane są również turystom za rozsądne ceny. Tyle wyszperałam w internecie; nie udało mi się spotkać tam żywej duszy, więc nie mam faktów z pierwszej ręki.
Warto sobie zobaczyć galerię tego faceta – jemu się udało spotkać kilka dusz. A to strona Spółdzielni.
To tyle, ciotki i wujki; to wy sobie planujcie, pakujcie manatki, termosy i chińskie zupki, a ja sobie tu jeszcze posiedzę. I posłucham tego. I jest rewelacyjnie.
Au revoir, Joanno. Bonne chance! :)