o wyprawie na północ, włoskim kiczu w walijskim deszczu i Małej Polsce

Bywało się ostatnio, bywało. W północnej Walii się bywało. Na pograniczu parku narodowego Snowdonia, o którym już wcześniej to i owo pisałam. Konkretnie się bywało o tu:

Park Narodowy Snowdonia ma to między innymi do siebie, że można po nim iść pod górę oraz w dół, i wpaść po kolano w krowi placek sprytnie ucharakteryzowany na kawałek skały magmowej, na której – jakby się mogło wydawać – można wesprzeć nogę podczas wspinaczki terenem bagiennym. Można też, co rzadkie, popatrzeć sobie z góry na nisko przelatujące jety brytyjskiej armi, które tam sobie nisko przelatują. Jak tam konkretnie jest, to widać na górze i poniżej.

Atrakcyjność tej części kraju polega na tym, że morze spotyka się tu z górami; piaszczysto-kamienne plaże otulane są czule nie tylko przez wielokilometrowe pływy, ale i przez rozległe, łagodne łańcuchy górskie, niektórym kojarzące się z Bieszczadami. Najlepszy sposób na poznanie tej części kraju to spędzenie tu dwóch, trzech dni – atrakcji najróżniejszych jest dużo, a jeśli ktoś chce tylko odpocząć w ładnych okolicznościach przyrody, to też nie będzie rozczarowany. Oczywiście pod warunkiem, że nie leje. Hm. Tak. Tego.

Zakładając jednak, że pożądasz atrakcji i przygody, oto proszę bardzo, przykładowy plan wizyty, obliczony na cały dzień. Na początek Barmouth – nieduże miasteczko kurortowe, w którym mają dużo automatów do gry i bud z frytami, czyli jest to zasadniczo miejscowość nastawiona na turystę-wczasowicza z dzieciami. Ale ma w sobie coś niewątpliwie krajobrazowo atrakcyjnego – olbrzymie ujście rzeki (estuary), które w czasie odpływu wygląda jak ogromna pustynia. Przecina je żeliwny most, który służy między innymi jednej z głównych atrakcji turystycznych w tej okolicy – kolejce wąskotorowej.  Kolejka sobie przebiega tu i tam, i jest fajna i polecana przez przewodniki, ja nie skorzystałam, bo mi zabrakło czasu.

Barmouth ma dość ciekawą architekturę; rzędy domów dosłownie wrastają w skały – podobno jest to efekt kaprysu architektonicznego pewnej bogatej damy, jak mi wyszeptał konspiracyjnie Pan Sprzedawca Lodów Zorientowany Lokalnie. Jeśli nie masz całego dnia i zapasu sucharów, nie daj się nabrać na „panoramic walk”, czyli szlak spacerowy pod górę z Widokami. Dojdziesz prawie do brzegów Irlandii, a panoramy nie zobaczysz. Zarosła, ukradli, nie wiem. Uwaga praktyczna: jeśli wybierzesz się na spacer po olbrzymiej plaży, uważaj na sprzęt fotograficzny – mocno tam zawiewa piaskiem.

Z miasteczka B. skaczemy sobie do Harlech żeby zobaczyć jeden z najbardziej znanych walijskich zamków. Mocno powiązany z historią walki zbrojnej przeciw Anglikom, jest imponującym przykładem średniowiecznej architektury i ikoną pejzażu walijskiego. To od jego nazwy wzięła swój tytuł słynna pieśń Men of Harlech, wykonywana przez każdy szanujący się chór w Walii. Chór posiadany jest przez każdą szanującą się walijską metropolię, niezależnie od ilości mieszkańców i przychodu na głowę mieszkańca.  Tu można sobie posłuchać tej pieśni w wykonaniu bodajże 13-letniej(!) Charlotte Church, lokalnej selebriti. Dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej: Walia nie zawsze była podległa Anglii; wiele krwi przelano i wiele walk stoczono dawno temu w obronie niepodległości. Dwa imiona, które warto znać, to Llewelyn (czyt. chlułelyn – imię władców Walii, w tej liczbie ostatniego niepodległego; llewelyn to obecnie też jedno z najpopularniejszych walijskich nazwisk) oraz Owain Glyndŵr (czyt. ołajn glyndur) taki walijski William Wallace, wielki patriota i bojownik o Przegraną Sprawę. Jako przedstawicielka narodu złożonego prawie głównie z walki o przegrane sprawy odczuwam dla niego sporą sympatię.

Uwaga praktyczna: trzeba sobie zaparkować w miasteczku; jeśli nie znajdziesz miejsca na ulicy za darmo, przy zamku jest nieduży parking pay&display. Wstęp kosztuje 3.60. W okolicy można nabyć drogą kupna kawę i loda oraz zrobić siku.

No to polataliśmy sobie po zamcurach, czas na coś lżejszego, bardziej kobiecego. Uprzedzam, tanio nie będzie, ale to mus, nie ma zmiłuj. Mus nazywa się Portmeirion i znajduje się niedaleko Porthmadog, następnego lokalnego kurorciku. Portmeirion to prywatna wioska (dlatego musisz płacić za wstęp – 8/osobę, i tu poznajemy pożyteczne angielskie słówko rip-off), którą wymyślił sobie jeden architekt o długim i arystokratycznym nazwisku, którego nie podam, bo i po co. Grunt, że wiemy, że pan był wizjonerem, nie bał się realizować marzeń oraz był posiadał kapitał. Panu zbrzydło ponure, smagane wiatrem i deszczem kamienne budownictwo północnej Walii i postanowił sobie zbudować wioskę w romantyczno-kiczowatym stylu włosko-renesansowym. Wioska jest obecnie przedsięwzięciem czysto komercyjnym; jeśli chcesz zabrać ukochaną na romantyczny weekend do walijskich Włoch, będzie Cię to kosztowało od stówy za ienia). Tysiak, jeśli chcesz zostać na tydzień. Lecz cóż nawet taki pieniądz, kiedy dziewczę Ci zakwili z miłości. Poza tym po pierwszych zachwytach najprawdopodobniej zacznie lać, więc przy odrobinie szcześcia nie wyjdziecie z sypialni.

Na koniec ciekawostka; otóż mają w tamtej okolicy, w Penrhos, niedaleko Pwllheli, coś takiego, o czym kiedyś opowiadał mi jeden pan Miły Kustosz w St. Fagans w Cardiff, ale zupełnie mi wyleciało z głowy i kiedy nagle zobaczyłam przy drodze taki oto napis:

poczułam się lekko wyprowadzona z równowagi i natychmiast zarządziłam skręt w prawo celem rozwikłania Tajemnicy. Znalazłam byłą bazę RAFu, sprzedaną Polskiej Spółdzielni Mieszkaniowej po wojnie i zaadoptowaną na osiedle mieszkaniowe; jak na polską wspólnotę przystało jest tam kościół, kapliczka z Matko Bosko, dziurawe drogi, biblioteka ze świetlicą, szpitalik itp.  Pierwsi rezydenci podobno nazwali to miejsce, nie wiedzieć czemu, Małą Polską. Obecnie osiedle pełni głównie rolę domu spokojnej starości; ‚mieszkania’ wynajmowane są również turystom za rozsądne ceny. Tyle wyszperałam w internecie; nie udało mi się spotkać tam żywej duszy, więc nie mam faktów z pierwszej ręki.

Warto sobie zobaczyć galerię tego faceta – jemu się udało spotkać kilka dusz. A to strona Spółdzielni.

To tyle, ciotki i wujki; to wy sobie planujcie, pakujcie manatki, termosy i chińskie zupki, a ja sobie tu jeszcze posiedzę. I posłucham tego. I jest rewelacyjnie.

Au revoir, Joanno. Bonne chance! :)

idziemy w kulturę

Ha! :

3847136774_75ba4e2360

Tak, tak, te figurki na owianej mgłą scenie Cardiff Millennium Stadium to czwórka z Dublina. Z wielką przyjemnością optaszkowuję „zobaczyć U2 live” na mojej liście rzeczy do zrobinia zanim umrę (spoko, na liście jest też „być nieprzyzwoicie bogatą” więc długie życie przede mną). Świetnie zorganizowany koncert, stadion cudnej urody, muza jaka jest, każdy wie (chociaż mogliby grać więcej starszych kawałków), piwko łatwo dostępne – czego chcieć więcej od sobotniego wieczoru w Stolycy.

Bo to już tak jest, że jak ktoś złakniony kultury wyższej niż xbox, xfactor i festyny ludowe, to musi sobie pojechać co najmniej do Cardiff. W B. przejawem najwyższej kultury jest wysoki budynek biblioteki głównej, odwiedzany głównie przez babcie szukające ofiar do pogadania o tym, jak to drzewiej bywało, panie (taki bibliotekarz osaczony przez wytrenowane babcie nie ma żadnych szans) i emigrantów bez dostępu do internetu (w bibliotekach mogą dostąpić za darmola, tylko trzeba się zarejestrować, posiadając dowód na posiadanie stałego adresu, np. list zaadresowany do siebie).

Ale w Cardiff mają to i owo. Po pierwsze, mają muzeum narodowe z galeriami, które często goszczą interesujące wystawy fotograficzne, takie jak ta: No such thing as society . Polecam gorąco, oczywiście jeśli takie rzeczy kogoś kręcą; używając suchych faktów, wystawa prezentuje ogrom zmian w społeczeństwie brytyjskim za ‚panowania’ Margaret Thatcher. Jak Polaka zapytać o panią T. to coś mu się będzie kołatało o żelaznej damie, pierwszej (i ostatniej jak dotąd) kobiecie-premierze, co starsi wspomną strajki górnicze i pałowanie ludu pracującego walczącego o swoje miejsca pracy (brzmi znajomo..? No patrz, a inny system polityczny); no i brytyjski dobrobyt, który nastał za jej czasów. I międzynarodowy szacunek.

Natomiast jak zapytać o panią T. statystycznego Walijczyka, to prawdopodobnie zrobi sie zielony na twarzy i wypowie się niecenzuralnie; jest bowiem pani T. uważana za odpowiedzialną nie tylko za praktyczne zlikwidowanie górnictwa i całej związanej z nim struktury przemysłowej w Walii, a co za tym idzie, wysłanie całych miasteczek na zasiłki na pograniczu nędzy; ale przede wszystkim wini się ją za stworzenie kultury życia na zasiłku, obejmującej całe pokolenia, która jest wielkim kłopotem dla dzisiejszych rządów zarówno ze względów finansowych, jak i społecznych (postępująca degradacja lokalnych społeczności w całem i jednostkowo). No i jeszcze ten dobrobyt, stworzony m.in. przez preferencyjne traktowanie banków i zachęcanie ludzi do wydawania pieniędzy, których nie mieli, legł u podstaw dzisiejszego wielkiego kryzysu.

Tytuł wystawy jest cytatem z wypowiedzi pani minister, zaserwowanym, jak sądzę, z delikatną nutką ironii. Wystawa czynna jest do 31 października, wstęp darmowy (jak i do całego muzeum, pełnego różnych bohomazów i takich tam). W przerwie od tego ukulturalniania się można napić się herbatki w kawiarni w holu muzeum, ale odradzałabym ciasta, wyglądają kusząco, ale są zazwyczaj drugiej świeżości (поздравляю Вас, Михаил Афанасьевич, мне здесь без Вас ужасно скучно ). Muzeum:

museum

Przy okazji, jak kto lubi dobry film, to nie mogę nie polecić conajmniej dwóch brytyjskich filmów usytuowanych w omawianej epoce: Billy Elliot (znakomity, jeden z moich ukochanych filmów) i Full Monty, znany u nas jako Goło i wesoło. Oprócz dobrej zabawy dostajemy jeszcze cenny rzut oka na realia nieodległej historii kraju, w którym sobie postanowilismy zamieszkać. W Full Monty warto zwrócic uwagę na Roberta Carlyre, któren uznaną gwiazdą brytyjskiego filmu jest. Jamie Bell jako Billy jest wart Oscara i rozpościera się przed nim świetlana aktorska przyszłość. Billy Elliot, nawiasem mówiąc, świeci wielkie triumfy jako spektakl muzyczny w Londynie od conajmniej dwóch sezonów.

Apropos kina. Żadko, panie dzieju, można w multipleksie w B. zobaczyć coś, co nie jest pop papką. Jako była pracownica małego kina studyjnego w Ojczyźnie cierpię na syndom Braku Filmu Nieanglojęzycznego w oficjalnej brytyjskiej dystrybucji kinowej. Ale w Cardiff mają takie kino, gdzie grają rzeczy z całego świata; byłam tam tylko dwa razy, bo zawsze mi brakuje czasu na taką wyprawę, ale miałam bardzo pozytywne wrażenia. Oprócz indywidualnych filmów mają przeglądy, cykle i takie tam.  Nazywa się to Chapter i jest czymś więcej, niż kinem, mają tam i galerię, i scenę teatralną, i takie tam różne.

To tyle tej kultury na razie, bo ileż to można.

______________________

PS. Zabawna ironia losu: pani T. zamykała brytyjskie kopalnie, bo taniej było importować wegiel.. z Polski (między innymi). 20 lat później zamknięto większość polskich kopalni, bo taniej było sprowadzać węgiel z Chin. Money rules the world, panie.

o wyliniałych dewolajach, Symonds Yat i cieżkiej zarazie

Pojechał by gdzie.

To może na północ od Newport, na walijsko-angielską granicę. ‚Granica’ jest oczywiście umowna, bo po pierwsze Walia nie jest niezależnym państwem, a po drugie, granica już w zamierzchłych czasach była dość płynna, z terenami i miasteczkami przynależnymi to jednej to drugiej stronie. Takim pogranicznikiem jest hrabstwo Herefordshire z bardzo atrakcyjną widokowo doliną Wye google map Jednodniową wycieczkę proponuje zacząć od Ross-on-Wye, bo to sympatyczne miasteczko z ładną architekturą, malowniczo usytuowane na brzegu rzeki, z daleka sobie wygląda tak:

ross

Spacerek warto zacząć od całkiem ładnego kościoła St. Mary’s (to jego wieża dominuje nad miasteczkiem na focie powyżej) z cmyntorzem, na którym znajduje się stary krzyż upamiętniający ofiary zarazy z 1637 r. (a to dla odmiany na focie poniżej). Tylko w ciągu jednej nocy zmarło ponad 300 obywateli Ross; zostali pogrzebani w zbiorowym grobie – nikt nie miał czasu na trumny.

St.Mary's church

Od cmyntorza już tylko dwa kroki co centrum miasteczka. Jego główną atrakcją jest zabytkowa zabudowa z perłą w koronie – nie wiem za bardzo, jak to przetłumaczyć, „market hall” – ratusz..? W niektóre weekendy mają tam jarmarki, na których babcie w wiktoriańskich kapeluszach sprzedają miód,  organizacje charytatywne kasety video z wczesnym dorobkiem gubernatora Kalifornii, a wróżki z krainy czarów w przebraniu akwizytorów BT darmowy roaming. I jeszcze parę takich tam. Ross ma jeszcze nieduży zamek, wygląda ładnie z daleka, i to mi wystarczyło, bo życzyli sobie fortuny za wstęp.

Nastepnie trzeba się koniecznie wybrać do Symonds Yat.  Symonds Yat wygląda m.in. tak:

sy

Są dwa Symondsy, wschodni i zachodni i znajdują się po dwóch stronach rzeki. Komunikacja między nimi (nie licząc objazdowej  samochodowej) odbywa się za pomocą ręcznie przeciąganego promu; bilecik kosztuje funta i przeliczając odległość brzegów przez ilość dzieciaków chętnych na tą atrakcję: złoty interes. Samo miejsce polecane jest wielbicielom wędrówek pieszych w leśnem ąturażu, fanom sportów wodnych ze szczególnym uwzględnieniem kajaków oraz ludziom, którzy nie mają nic przeciwko restauracjom serwującym wyliniałego devolaja, a kasującym jak za całą kurzą farmę. No ale ostatecznie, łupienie sezonowych turystów jest uważane za przejaw gościnności w większości cywilizowanych krajów.  Symonds Yat obfituje w ścieżki spacerowe, jedna z nich wiedzie na szczyt wzgórza, z którego rozpościera się taka oto sobie panoramka (ikona wśród widoczków z tej cześci kraju, bardzo charakterystyczna):

3452162783_b4dcc9c284

Na szczycie wzgórza często koczują sobie ochotnicy z RSPB (taka organizacja opierająca się na wolontariacie służąca ochronie dzikich ptaków) i mają teleskopy, przez które za darmo można sobie obejrzeć ptaszki siedzące na jajach i takie tam.

Drobny, acz istotny detal: SY dysponuje parkingiem, ale w weekendy i przy ładnej pogodzie można nie znaleźć wolnego miejsca, albo utknąć w korku na mikroskopijnej dróżce dojazdowej. Widziałam pana od kierowania ruchem, na którego wszyscy trąbili i który nie mogąc stawić czoła żądaniom zdenerwowanego społeczeństwa czmychnął do toalety, gdzie był pozostał, co wydatnie posłużyło sprawnemu rozładowaniu problemu komunikacyjnego. Tak czy inaczej, warto się wybrać do SY o relatywnie wczesnej porze.

A jak już jesteśmy przy jedzeniu. Od czasu do czasu mam atak na hamburgera z frytkami. Zdarza się najlepszym. Jest taki pub w B., O’Neill’s (trochę mu jedzie z rur, ale można wyrozumiale założyć, że to kształtuje atmosferę), gdzie robią smaczne hamburgery z dodatkami we wszystkie dni tygodnia z wyjątkiem poniedziałku. Jak pójdziesz tam w poniedziałek, to pamiętaj abyś uprzednio wszystkie grzechy wyznał i stosowną pokutę odbył, na wypadek, jakby w trakcie oczekiwania na konsumpcję, lub chwilę później, trafił cię szlag.

Szczegóły:  mija właśnie 35 minuta od kiedy złożyłeś zamówienie, zrobiłeś już wszystko, co w takiej sytuacji można zrobić: odwiedziłeś toaletę (trzykrotnie), obcykałeś towarzystwo na okoliczność fajnych lasek, usypałeś mandalę z soli i pieprzu i oblałeś się keczupem testując zestaw sosów. Wreszcie jest, jest, oto wjeżdża na stół twój hambuś, marzyłeś o nim cały nudny roboczy poniedziałek. Niesłusznie. Albowiem poniedziałkowy hamburger w O’Neil’s to sport tylko dla najtwardszych zlewaczy gastronomicznej rzeczywistości. Kelner znika zanim jeszcze postawi przed tobą talerz, i wie co robi. Oto bowiem przed głodnymi oczyma twoimi rozpościera się niesympatyczna wymięta buła, w której spoczywa osowiały kawałek krowy (nadgryziony, co prawda, i dzięki bogu, jedynie zębem czasu), otulony ramionami upadłej sałaty, która niejednego klienta już widziała. Obok dwie znudzone fryty brzdąkają na ukulele „Goniąc kormorany” na nute marsza pogrzebowego. Wytrzeszczasz oczy. Właśnie zapłaciłeś piątala za okazję do skutecznego przeczyszczenia organizmu.

Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

 

jeszcze o pembrokeshire, harrympotterze i irlandzkim świętym

DSC_0463

Irytujący Andy Murray wygrywa wszystko jak leci w Wimbledonie, zwłoki Michaela Jacksona szturmują listy przebojów, a pojedynek  Skomer:Anna przegrywam już 2:0.

Za pierwszym razem, rozumiesz, lało i wiało i odwołali promy. OK, siła wyższa, ostatecznie kto chciałby się utopić. Za drugim pogoda była cudna, i właściwie to powinniśmy być z siebie dumni, bo prawie nam sie udało, spóźniliśmy się na ostatni prom tylko 5 minut. I nie, nie, wcale nie było to frustrujące, że znowu po dwóch godzinach jazdy popatrzyliśmy sobie na Skomer z przystani, bo przecież nic przyjemniejszego, jak podróżowanie po zatłoczonych weekendowych drogach za burakami, które nie wiedzą, że drugi i trzeci pas jest to wyprzedzania wyłącznie i nie należy się nim ciągnąć ze statusem świętej krowy 60/godz.

No ale ostatecznie nie ma tego złego, hej! bo w Pembrokeshire zawsze się coś do zobaczenia znajdzie, i tak znaleźliśmy jarmark w Milford Haven (hm), cud plażę o wdzięcznej nazwie Freshwater East, z ekipą kręcącą harrypottera (ukrytą przezornie w przyczepach) oraz kapliczkę St. Govan’s wrośniętą sobie romantycznie w klifa.  Wcale nie najgorzej.

Jarmark w dokach Milford Haven składał się tradycyjnie z budy z hamburgerami, dzieciaków z pomalowanymi twarzami, i okrętu marynarki Jej Królewskiej Mości, na który można sobie było wejść, ale tylko z brzeżku i nic nie dotykać, broń boże, stał tam taki duży facet z karabinem i groźnie łypał. Ja tam lubię okręty, a poza tym było za darmo, to se poszliśmy. W Londynie na Tamizie też mają taki zacumowany, nazywa się Belfast i jest 10 razy większy od tego z Milford Haven, ale za to piętnastokrotnie droższy, więc w sumie uważam, że zrobiliśmy interes tygodnia.

DSC_0187

W Londynie w ogóle trzeba bardzo uważać, jak się chce te takie tam różne turystyczne atrakcje zwiedzać, bo ceny biletów płynnie przechodzą od lekkiej drożyzny do kosmicznej abstrakcji. Londyn przypomina maszynkę do mielenia tustystów: po wyciśnięciu z nich ostatniego pensa wysyła się wymiętych do domów wraz z kompletem zdjęć bigbena ąfas i z profilu.

W Walii jest inaczej, bo po pierwsze turystów mniej, to i pokusa mniejsza, a po drugie atrakcje często są z rzędu tych, po których każdy może sobie pochodzić, a nie wchodzić za opłatą. Na przykład te wszystkie piękne plaże Pembrokeshire, które się odkrywa zupełnie przypadkowo; najlepiej puścić się swobodnie wzdłuż wybrzeża i pozwolić szczęce opadać łagodnie co zakręt. Na przykład opadać na siwawy piasek plaży Freshwater West w zachodniej części Pembrokeshire. Jest ci ona olbrzymia, piaszczysta, tu i ówdzie usiana  czerwonymi skałami, z naturalnymi oczkami wodnymi zmienionymi w kompletne ekosystemy z roślinami,  rybami, krabami, ostrygami itp;  z obu stron plażę zamykają rozległe klify, a od tyłu tymczasowo harrypotter. Rzucający zaklęcie patronusa na młodociane mugolki okupujące drogę dojazdową do jego naczepy w obozowisku ekipy filmowej.

pl

I:

DSC_0407

I jeszcze:

DSC_0250

Co tu dużo pisać. Trzeba jechać i zobaczyć. A  jak się już będzie w tej okolicy, to niedaleko miejscowości Bosherston trzeba znowu zjechać w stronę wybrzeża i pójść zobaczyć kapliczkę St. Govan’s, której początki toną w mętnych odmętach legend. Jedna z nich głosi, że Irlandzki mnich Govan przybył do Walii dawno temu i został, urzeczony pięknem krajobrazu (co zrozumiałe). Ale żeby nie było tak nudno, mówi dalej legenda, to któregoś dnia wybrzeże Pembrokeshire najechali piraci, i postanowili zabić wszystkich, w tej liczbie naszego bohatera. Na szczęście tu nastąpił cud opatrznościowy w postaci rozstąpienia się klifu i utworzenia szczeliny, w którą się Govan był wcisnął i ocalał. Wdzięczny za łaskę pańską wybudował w miejscu ocalenia kapliczkę – pustelnię ze srebrnym dzwonem, który mu piraci zaje….  za karę za brak szacunku. Kapliczka jest bardzo skromna i znajduje się niemal u podnóża klifu ze zdjęcia na samej górze;  wygląda tak:

df

Ładnie, nie?

No.

DSC_0224

O ciepaniu żabami, Skomer i politycznym de-tonatorze

Psiajucha i zaraza!! Wybrały się dwie sieroty na Skomer żeby podglądać ptaków i foków, nie sprawdziwszy prognozy pogody. Lać zaczęło w okolicy Swansea, za Carmarthen ciepało żabami wielkości meteorów, a w Martin’s Haven pocałowaliśmy zmokłą kartkę z niegrzecznym napisem „spowodu pogody rejsy odwołuje sie”. Klęska, panie.. Mimo wszystko udało mi się z okna samochodu sfotografować ślimaka oraz ucho od królika.

Co to jest ten Skomer, zapytasz mimo wszystko, wcale nie zrażony empatycznie tą przykrą okolicznością pogody, która mi sie przydarzyła. Spoko. Otóż Skomer to jedna z kilku wysepek tuż za samym końcem południowo-zachodniej Walii, Pembrokeshire, w niedalekiej odległości od Milford Haven. Wysepki stanowią część parku narodowego Pembrokeshire Coast NP (o którym traktował poprzedni wpis, idzie i przeczyta, jak nie przeczytał) i są oazą dzikiego ptactwa, zwierzątek wodnych oraz tych wszystkich zdziwaczałych homo, w kaloszach i z lornetami, którzy się na nie gapią, okopani na pozycjach, głodni tego jednego strzału, który ich wyniesie na okładkę National Geographic, albo ostatecznie chociaż na rubrykę ‚moje małe hobby” na 24 stronie Gońca Bridżendzkiego.  W razie, gdybyś rozpoznał się w powyższym opisie, i jeszcze nie słyszałeś o Skomer, podaję usłużnie, że trzeba się kierować na miejscowość Marloes i tam zaraz za rogiem znajduje się wspomniane wcześniej Martin’s Haven. Może nawet nie być uwzględnione na mapach, takie jest tyciunie, i właściwie składa się tylko z przystani, kibla i pubu „czynnego cały dzień” z wyjątkiem przedziału czasowego między 6 rano a 10 wieczorem. A, no i parking, całkiem spory, o ile dojrzałam, kosztuje 4 funty za cały dzień. Tam zostawiasz samochód i schodzisz płynnie w kierunku niedalekiej przystani, gdzie za opłatą co łaska, ale nie mniej, niż dycha, zostaniesz przetransportowany drogą morską na wyspę. Albo wyspy, bo w ofercie są też rejsy ‚dookoła’, niektóre z przewodnikiem wskazującym odpowiednio: o, tam, tam przed chwilę było widać głowę foki, przegapili państwo, co za pech, a tam to droga na Ostrołękę.  Na Skomer mają takie fantastyczne ptaszki zwane puffins, o takie: http://en.wikipedia.org/wiki/Puffin i to one głównie mnie tam ciągną. Najlepszy okres na złożenie im wizyty to przełom czerwca i lipca, czyli tera, no! Jak lubisz sporty ekstremalne, to na wyspie można przenocować, podobno mają tam taki przybytek, standardzik jakieś minus trzy gwiazdki, ale za to, panie, co za adrenalina, pomyśl tylko, budzisz się rano, żeby stwierdzić, że cię troszkę zmyło i właśnie sobie łagodnie przedryfowujesz koło Statui Wolności pod przyjacielskim ostrzałem służb imigracyjnych.

Wybiorę się na Skomer znowu, nic albowiem nie zniszczy mojego ducha i żądzy fotograficznej sławy w Gońcu Bridżendzkim. Wtedy dopisze się stosowny apgrejdzik do powyższego.

Co to ja jeszcze chciałam, yy. Acha. Jak byłam w niedzielę w Londynie to przykuła moją uwagę reklama solarium, mówiąca coś w stylu zaprezentuj wszystkim nową wspaniałą siebie i myśl moja pokrętna a płodna poleciała zaraz znowu w stronę BNP (brytyjskich nacjonalistów), moich ulubieńców na scenie politycznej, jak wiedzą ci, co mnie czytają w miarę leguralarnie. Lecz się często nie ujawniają, bo wstydliwi tacy są, truśki takie malusie, cichusie. No, ale do rzeczy. BNP ma w swoim statusie zapis, który stwierdza, że członkiem partii nie może być osoba o kolorze skóry innym niż biały, nawet, jeśli mieszka w Brytanii od pokoleń. Słowem, BNP postuluje m.in.  oczyszczenie kraju ze szkodliwego kolorowego nalotu i zaprowadzenie jedynie słusznych rządów white power.  Trochę zaczynają się plątać, kiedy pyta się ich o sposób egzekucji tych planów (jedną z odpowiedzi jest „wyemigrowanie na ochotnika”, serio). Mnie też np. interesuje, jak oddzielą ziarno od plew w rodzinach multikolorowych, gdzie np. jedno z partnerów jest białe, a drugie czarne, i czy w tych rodzinach zamierzają np. rozcinać dzieci na pół, czy też dzielić proporcjonalnie według zawartości białka w moczu.  No ale miało być o tym, co mi wpadło do głowy. No więc tak sobie wymyśliłam, że fajnie by było, jakby ktoś wynalazł coś przeciwnego do solarium, taki De-tonator, alternatywnie zwany Jacksonaizerem, który oferowałby czarnym Brytyjczykom czasowe wybielenie skóry, nie na długo, ot na tyle, ile trwa opalenizna, i na tyle, żeby mogli się zapisać do BNP. Zdjęcia do legitymacji zostały by dostarczone komórce rekrutacyjnej partii po dwóch tygodniach. Hi, hi..

Trochę skłamałam z tym uchem od królika. Ale było zabawnie, nie..? Tja.

bunny

o rajdzie wybrzeżem, umarłym poecie i dwóch panach C.

saundersfoot

Tak, panie. Na co komu montekarly i santropezy, kiedy mieszka w Południowej Walii.  No sam popatrz. Założę się, że nie dowierzasz,  czujnie podejrzewając fotomontaż, tudzież inną podprogową machloję – a tymczasem prawda ci to najprawdziwsza, najszczersza, szczersza nawet od liczka Davida Camerona, spoglądającego na nas ciepło z wysokości ulotki wyborczej konserwatystów.  To ja mówi David czule lecz z pasją ja biegnę już, aby was wszystkich zbawić ode grzechu obozu rządzacego,  przegonić szatana Browna Gordona na Gibraltar i obniżyć wam jeszcze bardziej vat na groch z kapustą. David jest prawdziwym świętym, jak każdy lider opozycji; myśl jego jasna, spojrzenie czyste, ocena sprawiedliwa a przyszłość pod skrzydłem jego dostatnia.

Ale. Kryzys kryzysem, wybory wyborami, David Cameronem, a nam tu zapowiadają piękne lato, z którego będziemy mogli czerpać radość niezależnie od  politycznych zamieszek. Ruszaj  Rodaku w kraj ten zielony, wilgotny, odkrywaj, zdobywaj, potomku powstańców i pielgrzymów! Dzisiaj chef poleca Carmarthenshire, a konkretnie pas wybrzeża pomiędzy Carmarthen i Tenby, na atrakcyjność którego składają się małe smakowite wioseczki, żyjące sobie z sezonowej turystyki, i oczywiście bardzo ładne nadmorskie widoki. Będzie też coś dla miłośników poezji i spidu (miłośnik poezji i spidu wygląda tak:  %). Oto pędzi do ciebie mapka orientacyjna by nieocenione google (kliknij żeby powiększyć):

Zacznijmy od Laugharne (wymawia się „Lan”, tajemnica tej wymowy nie jest przypuszczalnie znana nawet najstarszym lingwistom).  Malowniczo usytuowane, z całkiem sporym zamkiem, ma względem innych podobnych miejscowości w regionie jedną zasadniczą przewagę: Atrakcję Turystyczną na  Ogólnowalijską Skalę.  Otóż na przełomie lat 40 i 50-tych Laugharne gościło nasłynniejszego walijskiego poetę, Dylana Thomasa – nazwisko znane i w Polsce, ale największą popularnością (oprócz Walii oczywiście) cieszące się swego czasu w Stanach.  Jak na prawdziwego poetę przystało,  brzydził się przemocą, lubił kobitki i miał problem alkoholowy. Do dziś zachował się dom, w którym mieszkał i chatka na skarpie, w której tworzył –  na zdjęciu poniżej.

dylan

Tak sobie myślę, że ja bym chyba nie miała nic przeciwko zostaniu sławnym poetą z problemem alkoholowym, jeśli tylko gwarantowałoby to kilka lat spędzonych w takich okolicznościach przyrody. Jest jeden wiersz DT który mi się bardzo podoba, vilanella napisana dla zmarłego ojca. Nie lubię polskiego  przekładu, więc wklejam fragment oryginału:

Do not go gentle into that good night

Old age should burn and rave at close of day

Rage, rage against the dying of the light

Warto sobie pospacerować po L. dłużej, zwłaszcza ‚promenadą’, jest tak sielankowo, ładnie, uspakajająco – tak jak tu:

DSC_0042

Następną miejscowością na naszej trasie na zachód jest Pendine, wieś z Historią. To na tutejszej plaży w latach 20-tych odbywało się bicie rekordów świata w szybkości, głównie osobą Malcolma Campbella, faceta z żyłką do spidu i tytułem szlacheckim.  Malcolm to figura powszechnie znana i szanowana w Wielkiej Brytanii.  Dla tych, co się fascynują cyferkami: ustanowiony przez niego w 1935 roku rekord prędkości prowadzenia pojazdu mechanicznego na stałym lądzie wynosił 485km/godz (bez kilku metrów). Malcolm grał śmierci na nosie całe swoje życie, i zmarł sobie w wieku zawansowanym we własnym łóżku;  za to jego syn, Donald, który kontynuował rodzinne tradycje,  zginął w wieku czterdziestu kilku lat w trakcie próby poprawienia własnego rekordu prędkości na jeziorze Coniston (Cumbria).  Jego słynny bolid, „Bluebird” został wydobyty z dna jeziora dopiero kilka lat temu, razem z doczesnymi szczątkami rekordzisty.  Donald Campbell pozostaje do dziś jedyną osobą na świecie, która pobiła rekord prędkości zarówno na lądzie, jaki na wodzie.  Co za rodzinka..

Pendine straciło swoją prestiżową pozycję w branży pod koniec lat 20-tych wraz z tragiczną śmiercią innego łamacza rekordów, pan Parry-Thomasa. Imprezę przeniesiono do Utah. Wszyscy wiedzą, że Ameryka ma najlepsze bhp na świecie. Ameryka ma wszystko najlepsze.. Na pocieszenie mieszkańcy i turyści mają Museum of Speed stronka, w którym można zobaczyć między innymi wrak samochodu, w którym Perry-Thomas  odbył swoją ostatnią, jakże efektowną, próbę. Wóz nosi wdzięczną nazwę ‘Babs’. Muzeum jest niestety często zamknięte, ale można sobie zajrzeć przez szybkę, o tak:

DSC_0069

Na naszej dzisiejszej trasie mamy jeszcze dwie mieścinki – Amroth i  Saundersfoot.  Amroth składa się głównie z plaży, promenady, pokoi gościnnych i wędek.

kolo

A Saudersfoot to miasteczko z portem, tym na zdjęciu na samej górze wpisu, i poniżej.  Port szczyci się atmosferą i wyglądem sródziemnomorskim,  ale nie daj sie wpuścić w rybę z frytkami w niedużym przybytku przy wjeździe na parking (po prawej) – za śródziemnomorską świeżością ma tyle wspólnego,  co Walia z klęską suszy.

DSC_0128

No, i pięknie jest.  Jedźcie i cieszcie się z tego wszyscy.





o Kornwalii, BNP i narastającym suspensie

port

Jak byłam małą dziewczynką, to czytałam dużo książek o romantycznej miłości.  Co w ostatecznym rachunku raczej mi zaszkodziło, ale podobno każdy musi mieć swój krzyż co go będzie uwierał. W każdym razie, jedna z tych książek nosiła tytuł „Poszukiwacze muszelek” a jej akcja w dużym procencie toczyła się w Kornwalii. Jak byłam małą dziewczynką, to Kornwalia była we Francji. W międzyczasie, jak dorastałam, przenieśli ją do zachodniej Anglii, ale nikt nie mi powiedział, i jak tu przyjechałam to przez jeden paskudny rzut oka na mapę zawalił mi się dziecięcy świat. Przecież to nawet brzmi z francuska, i takie ładne jest, i pogodę mają czasem, i to spisek musi być (pozdrowienia), musieć cykliści, angielscy cykliści do spółki z brytyjską partią narodową (BNP, moi ulubieńcy na scenie politycznej; dla tych, co nie wiedzą: postulują brytyjskie miejsca pracy dla brytyjczyków i chcą wysłać wszystkich imigrantów na biegun). A właśnie! Czy ktoś planuje w najbliższym czasie nakręcić jakiś Dramat Społeczny z Dylematem Moralnym? Bo ja mam pomysł, ale nie mam nic poza tym. Pomysł wygląda tak:

..zaangażowany członek BNP, powiedzmy, Nigel D., zapada na ciężką okoliczność chorobową i umiera, tzn. prawie, bo w ostatniej chwili przeszczepiają mu serce od anonimowego dawcy, co zasadniczo powoduje, że będzie żył. I tu następuje oś dramatu. Mianowicie nasz cudownie ożywiony członek, targany dziwnym niepokojem, dowiaduje się przy użyciu niezupełnie legalnego kanału CBRadio, że jego nowe piękne serce pochodzi od 19-letniego  zupełnie nielegalnego imigranta z Pakistanu, Alego B., któren zginął był potrącony przez samochód posła partii liberalno-demokratycznej, Johna S., śpieszącego oddać podatnikom pieniądze sklejmowane na herbatniczki dla psa i usługi pana od czyszczenia basenu (o pochodzeniu Hinduskim). Zszokowany Nigel D. nie umie pogodzić otrzymanej wiadomości z głębią swego zaangażowania politycznego i wyznawanym światopoglądem i tu następuje dramatyczne wewnętrzne rozdarcie naszego bohatera. Co powinienem zrobić, pyta siebie Nigel, co robić? Oddać serce? Oddać się w ręce Home Office’u? Narasta suspens, widownia zamiera w oczekiwaniu: czy organizm Nigela odrzuci przeszczep?  Czy nienawiść i rasowe uprzedzenia okażą się silniejsze od instynktu przetrwania i woli życia? Czy Nigel przyzna się kolegom z partii? A może Nigel przejdzie przemianę duchową, i przykuje się w proteście do kół aeroplanu, którym brytyjskie służby imigracyjne odsyłają rodzinę Alego B. do Pakistanu?? Przewiduję przynajmniej trzy alternatywne zakończenia, których nie zdradzę; ale Mike, który z racji wieku jest jeszcze trochę idealistą, obstawia to, w którym to nie Nigel odrzuci przeszczepione serce, ale serce odrzuci Nigela. Albowiem wszyscy powinniśmy dostać to, na co zasługujemy, tak, tak. Ja polemizuję, argumentując, że to wbrew pozorom mogłoby zaszkodzić stronniczej czarno-białej wymowie filmu ukazując Alego B. jako jednostkę mściwą i niesympatyczną, co byłoby również niepoprawne polityczne, i tyle po nagrodach i festiwalach..

Dobre, nie? Oczekuję propozycji, zwłaszcza niemoralnych.

No ale miało być o Kornwalii, o której przez tą całą politykę niemal już wszyscy zapomnieli, a niesłusznie. Piękna ci jest ona, deszczowa, to prawda, ale my przyzwyczajeni jesteśmy, co nie. Wszystko w Kornwalii jest ‚award winning’, począwszy od bagietek z serem, na starych twierdzach skończywszy. W Kornwalii mieli kiedyś dawno swój język, który był częścią tej samej grupy języków celtyckich, co walijski, ale odszedł w zapomnienie. Podejmuje się próby przywrócenia go, ale póki co pozostają daleko w tyle za Walią, która swój narodowy język restauruje ze sporym sukcesem.  Dla zainteresowanych historią, mieszkańcy Kornwalii (teoretycznie oczywiście, bo to się przecież zawsze miesza w historii) nie pochodzą od Saxów, Jutów, Anglów, Normandczyków, Wikingów (i Bóg jeden wie jeszcze, kogo), jak reszta mieszkańców Anglii, ale od Celtów, tak samo jak Walijczycy. I bardzo sobie tą tożsamościową odrębność cenią.

na klifie

Krajobrazowo też ma Kornwalia wiele wspólnego z Walią: piękne wybrzeże, klify, plaże, małe turystyczne miasteczka, wielkie farmy, kamienne płoty. Tylko kolor wody jest inny, osculuje gdzieś pomiędzy szmaragdem a turkusem, cudo. No i sama architektura jest bardziej kamienna, surowa. Jest wiele tras spacerowych, wiodących do bardzo atrakcyjnych miejsc widokowych. Nie mam niestety zbyt dobrych fot z Kornwalii, bo byłam tam zanim się jeszcze zainteresowałam tym sportem, i padało cały czas, ale to co jest daje malutki przedsmak. To poniżej to Newquai (czyt. njuki), miasto nastawione na turystów i windsurferów (hotele, kluby, restauracje, sklepy sportowe), ale będące też dobrą bazą wypadową do zwiedzania okolicy.

niukiWarto zajrzeć do któregoś z tych małych miasteczek, np. St. Ives. Są bardzo przyjemne, chociaż w sezonie pełne turystów. Ale miejsce, do którego napewno warto pojechać, nazywa się Cape Cornwall i znajduje się na samym koniuszku Kornwalii. Do niedawna szczyciło się posiadaniem tytułu ‚najdalej na zachód wysuniętego fragmentu wysp brytyjskich’, ale po szczegółowych pomiarach tytuł ten odebrał mu Land’s End – mocno komercyjna opcja powyższego, gdzie możesz sobie zrobić fotę pod drogowskazem na Nowy Jork i pozwolić obskubać się z kasy przy okazji innych pomniejszych atrakcji związanych z lokalizacją. Polecam średnio. Natomiast Cape Cornwall jest dziki, piękny, prawie pusty, kilka bielonych kamiennych domów przytulonych do skały, namiastka drogi.  To tu styka się Atlantyk, Kanał Bristolski, English Channel i pośrednio Morze Irlandzkie, zlewając się w potężną kałużę, z Ameryką po drugiej stronie. Cisza i przestrzeń, która towarzyszy temu miejscu jest powalająca, a przy tym bardzo inspirująca.

Cape Cornwall

Chciałabym mieć czas, żeby pojechać tam znowu, bo widziałam tylko fragment, ale ten fragment okazął się taki, jak w książkach (poza tym, że nie francuski:>)

lodki

Dzisiaj Kuba nic nie mówi, bo ogląda nakręcony w Kornwalii film komediowy „Saving Grace”, który jest o tym, jak jedna pani w obliczu kryzysu finansowego postanowiła hodować w szklarni trawkę, i ta szklarnia jej poszła z dymem, i całe miasteczko było bardzo szczęśliwe przez kilka godzin, wszyscy tańczyli na ulicach a nawet zaobserwowano pewne objawy dokonywania czynów lubieżnych w miejscach publicznych.