Zbliżały się urodziny R.; postanowiłyśmy pójść w jakąś wyższą kulturę. Kupiłam bilety na striptiz! Oznajmiła radośnie Dżo. Ehm. Na co kupiłaś..? Striptiz, kabaret, nazywają się Adonis i sama popatrz na tę ulotkę:
To pojechałyśmy. Najpierw nie mogłyśmy znaleźć klubu; ostatecznie okazało się, że był to ten jedyny klub w Cardiff z drzwiami zamkniętymi na głucho i bez żadnych oznak życia nie tylko nocnego, ale w ogóle jakiegokolwiek. Idź, zapukaj delikatnie, czy coś. Weś, Ty idź.. Zamknięte, informuje nas odkrywczo pękaty ochroniarz z klubu obok. Ale jak zamknięte, my tu na striptiz przyszłyśmy, tzn. na kabaret. Aaaa, striptiz, a to nie tu, to musicie iść o’tam, do końca ulicy, dwa razy w lewo, potem w prawo i dalej w ciemny zaułek i tam będzie taki klub gejowski, to tam. Ke?? Weź, dzwoń do organizatora. Organizator ziewa i potwierdza; no sory, żeśmyzmieniliklub. Acha, to super. Dzięki za poinformowanie. Idziemy szukać. Nocny klub gejowski na Church Street? O tempora.
Trzy razy przeszłyśmy wskazaną ulicę wzdłuż i wszerz, nic. Drugi telefon do organizatora. Acha, naprzeciwko tego i tego.. ty patrz, drzwi tu są jakieś; no jak mogłyśmy przegapić ten neon wielkości złotówki?? Przy drzwiach witają nas dwa adonisy w dezabilu oraz niezidentyfikowany alkohol o posmaku migdałów w plastikowym kubeczku. Adonisy proszą, by nie filmować przedstawienia, a fotki to na ich stronie można sobie będzie pooglądać. Nie pękaj adonis, my tu na kulturę przyszłyśmy, a nie żeby nagrywać gorące ciała i wrzucać na fejsa, powiedziała R. ustawiając stosowne opcje video w telefonie.
Rozsiadłyśmy się w czwartym rzędzie w ciemnawej sali pełnej pań w wieku różnym, najczęściej uczestniczek nóc panieńskich i wszelkiej maści solenizantek. Na scenie królował już pan (pani) drag queen; żart był niewyszukany, i zasadniczo polegał na obrażaniu wszystkich dookoła z ilością wdzięku gwarantującą przy odpowiedniej ilości alkoholu mimo wszystko sympatyczną atmosferę, a nawet, prawda, pewien aplauz. Pan zapytał najpierw czy wszyscy tu zgromadzeni są walijskiego pochodzenia, co potwierdziłyśmy entuzjastycznie, a pan pokiwał głową z uznaniem; potem zapytał, czy jest ktoś z Anglii, i jedna pani powiedziała, ja, i pan jej na to odpowiedział fuckoff i wszyscy się strasznie śmiali.
Potem na scenę wkroczył gwóźdź programu, Adonis w wieku dalekim od poborowego i z wałeczkami. Zakręcił biodrem z wprawą zardzewiałego wieczka od ogórków małosolnych, niezbyt skutecznie pozachęcał panie do gorącego entuzjazmu, zdjął jeszcze to i owo, grzmotnął panią, która w desperacji postanowiła skoczyć po więcej alkoholu paskiem po plecach i poszedł sobie, zbierając po drodze porozrzucane po scenie skarpetki. Korzystając z przerwy w dzikich emocjach sprawnie skoczyłyśmy do darmowego wyszynku, i R. zjadła wszystkie te takie pikantne hinduskie; niestety z opcji wege w ofercie były głównie chusteczki papierowe. Potem na scenę wyskoczył drugi Adonis, pokręcił się troszkę, wyjął co tam miał, zaprosił na scenę panią z pierwszego rzędu, poocierał się troszeczkę, po czym złapał puszkę bitej śmietany pod ciśnieniem i zaczął rozprowadzać rzeczoną śmietanę po lewym sutku, zachęcając drugi rząd do konsumpcji. Wariując z pożądania R. ziewnęła dyskretnie; stwierdziłyśmy zgodnie, że już czas zwinąć się na jakieś wino i tańce.
Reszta wieczoru przebiegła w znakomitej atmosferze przy udziale sympatycznej muzyczki o korzeniach techno i wystarczającej ilości wina, żeby to nikomu nie przeszkadzało.
A na drugi dzień sprawdziłyśmy i wyszło nam, że trafiłyśmy na jakąś strasznie okrojoną wersję adonisów dla ubogich i że to nie tak miało być, zupełnie nie tak.
Story of my life.