Terry Pratchett dzieli filozofów na trzy grupy. Pierwsza uważa, że świat jest skomplikowany i chaotyczny. Druga, że przeciwnie, jest dość uporządkowany i rządzi się kilkoma prostymi zasadami. Trzecia grupa to Didactylos, który twierdzi, że jest za mało różnych rodzajów alkoholu.
Kuba za to ma swoją Wizję Filozoficzną. Że niby, każdy człowiek jest jednokolorową niteczką. Niektóre niteczki są mocne i stonowane, inne jedwabne, błyszczące, jeszcze inne cienkie, wyblakłe i osowiałe. Przesuwają się po geografii życia tam i siam, przeplatając się z innymi kolorowymi niteczkami. Czasami jakieś dwie niteczki zwiążą się w supełek, i tak sobie biegną przez chwilę razem; czasem supełek jest taki mocny, że gdy jedna nitka się kończy, drugą trzeba odcinać ostrym narzędziem; często jest potem uszkodzona i do niczego się nie nadaje. Dosłownie w każdej sekundzie tysiące niteczek zostawiają w jakimś punkcie wyjścia swoje kordonki i zaczynają biec przed siebie, wplatając się w ogromny kolorowy kilim. Niektóre niteczki się kończą, i zaraz na ich miejsce wskakują nowe, bo przecież wszystko musi się prząść dalej. Kuba wierzy, że mógłby zobaczyć to wszystko z księżyca. Rzecz jasna, przy użyciu pewnych niezbędnych technologii, takich, jak teleskop i marihuana.
Wśród najczęściej wymienianych bolączek emigranta jest tęsknota za starymi miejscami. Anka mówi, że jak nie pociągnie swojej niteczki do Polski raz na rok, to jest chora. A jak pociągnie, to koniecznie w Bieszczady. Dużo nad tym myślę, zastanawiam się, czy nasza tęsknota wynika li tylko z faktu, że to są ‚nasze’ miejsca, przynależne, element tożsamości i dziecięcych wspomnień, które zazwyczaj przechodzą w naszej głowie metamorfozę w utopię, czy też może jest jednak coś specjalnego w niektórych miejscach, czego nie znajdzie się gdzie indziej. Jednocześnie cały czas przecież jesteśmy w trakcie tworzenia nowych ‚swoich’ miejsc, i może za kilka lat będziemy tęsknić za tym, co dzisiaj jest nam obce, nie-nasze..? Anyway. Gdzieś by się wybrał. Dwa lata temu postanowiłam zbadać wytrzymałość pożyczonego namiotu na warunki górskie plus walijski deszcz w wersji constans, i przeciągnęłam swoją niteczkę (to bardzo fajna niteczka nawiasem mówiąc, młoda, piękna, zdolna i bogata) przez całą Walię do Snowdonii. Doświadczenie to było bardzo fajne i skłoniło mnie do zaiwestowania w namiot potrójnie impregnowany, z dodatkową osłonką nad topikiem oraz strażacką pompą w standardzie.
Jest kilka terminów na opisanie co to właściwie jest Snowdonia. Region na północy, o chociażby. Górzysty. Niektórzy Polacy porównują go do Bieszczad. Park narodowy, jeden z trzech w Walii. Stężenie ładnych widoków na km2 – powyżej normy. Stężenie owiec na metr kwadratowy: przekroczone. Mają tu najwyższą górę w całej Walii, nazywa się Snowdon (nie mylić z niegdysiejszym Snowdenem), szczytem tonie w chmurach i można się na nią dostać w sposób tradycyjny, na nóżkach, lub sympatyczną czerwoną kolejką napędzaną silnikiem parowym z dolną stacją w miejscowości Llanberis. Nie jest to tania atrakcja, bo w dwie strony 16 funtów, ale za to dodają gratis 150 japońskich turystów (z rodzinami). Podejrzewam, że w złoty ów biznes zamieszani są obrotni bacowie z Zakopca.
Nie jest trudno znaleźć zakwaterowanie w tym regionie, zwłaszcza co większe turystyczne przyczółki mają całkiem dobrze rozwiniętą bazę noclegową, ale w ścisłym sezonie (czy to letnim, czy to zimowym) lepiej sobie coś wcześniej zarezerwować. W miesiącach letnich, – tu dobra rada dla tych, co ‚na budżecie’ – warto skorzystać z całkiem pokaźnej ilości pól namiotowych. Nie mają tam jakichś szczególnych luksusów, ale ostatecznie trzy dni człowiek bez ekspresu do kawy i laptopa wytrzyma. Ostatecznie, bez ekspresu, wytrzyma. Ja trafiłam na bardzo dogodną lokalizację, było to już w górach, ale blisko do cywilizacji (wspomnianego Llanberis). Kamping się nazywa Llwyn Celyn Bach, co oznacza prawdopodobnie górską farmę. I jest to rzeczywiście część farmy, jak to się często zdarza w UK. Niedrogo (piątkę za pakiecik namiot+samochód) i w pięknych okolicznościach przyrody – to lubimy. Można sobie nawet rozpalić ognisko, rozgrzać się przy użyciu jakiegoś napoju (np. kakao), tylko żeby nie robić wiochy, bo wyrzucą. Mają swoją stronkę w necie.
Co do samego Llanberis jeszcze, to warto rozważyć je jako bazą wypadową również z powodu takiego, że daje poczatek wielu szlakom górskim cięższego i lżejszego kalibru (także tym do pubu). Ma też inne atrakcje. Jedną z nich jest całkiem wysoki wodospad, który widać z okien kolejki, i którego koniecznie, ale to koniecznie trzeba sobie na nogach poszukać. Można dwojako, cywilizowanie: znaleźć wiadukt, przejść pod nim i dalej wzdłuż małej ścieżki, albo idąc piaszczystą drogą za drogowskazami w pewnym momencie mężnie przedrzeć się przez krzaki i zjechać na tyłku w dół stromego zbocza. A potem już można sobie leżeć godzinami o tak:
I pięknie jest. Znowu.
Niedaleko od Llanberis znajduje się największa walijska wyspa, Anglesey. Trzeba tam pojechać koniecznie, będąc w okolicy, ale dlaczego, to już w innym wpisie.
__________________________________________
Zauważyłam, że niektóre wyjątkowo ładne miejsca, takie jak ten wodospad, mają swoją pewną smutną tradycję. Kuba mówi, że wcale go to nie dziwi. Są niteczki, które chcą jedynie powrócić do kordonka. I już.