mosty, promy, światy

woman in red

Mosty łączą brzegi. Czasem ludzi. Świat jest pełen mostów, a jednak tak wielu ludzi pozostaje tylko po jednej stronie.

Tu i ówdzie nad mikroskopijną przystanią zalegają jeszcze drobne łatki wilgotnej mgły. Dookoła nie ma nikogo oprócz Tej w Czerwonym. Dopala porannego papierosa na jednej z drewnianych ławek należących do kafei obok; patrzy nieobecnym wzrokiem na zakręt za którym znika rzeka. Nawet nie zauważa, że wszechobecna wilgoć bawi się jej włosami skręcając je w malownicze makarony. Prom na drugą stronę rzeki Wye z nie do końca jasnej przyczyny dziś nie kursuje; kołysze się melancholijnie przy pomoście pokryty kropkami wody jak wysypką.

Mówiąc prom.. Wyobraź sobie niedużą płaskodenną łódkę z ławkami wzdłuż obu burt, przeciąganą ręcznie na drugą stronę za pomocą grubej liny. Obecnie lina spoczywa sobie na dnie rzeki, zatopiona pod ciężarem nie do końca jasnych argumentów przestojowych. Jedynym pasażerem promu jest osowiały czerwony plecak. Prom nazywa się ancient foot ferry, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza stary stopa prom. Już mam iść, kiedy nagle wychwytuję kątem oka jakiś ruch. Odwracam głowę. Zasadzony na wielkiej kurzej stopie prom skacze przez rzekę na drugą stronę z piszczącymi pasażerami kurczowo uczepionymi ławek i desperacko próbującymi zachować godność w obliczu jednoczesnego działania sił odśrodkowych jak i wręcz przeciwnych. Pan Promowy o wyglądzie Jokera zanosi się od chichotu i trzaska polaroidowe zdjęcia, które wpycha pozieleniałym pasażerom do kieszeni. Klik, klik, trzaska Pan Promowy.

Kropla deszczu spada mi na nos. Prom znika. Joker rozpływa się w powietrzu jak uśmiech kota z krainy czarów. Piski pasażerów cichną w oddali. Ruszam wzdłuż rzeki na wyprawę Po Most.

sy

Drzewa są w większości gołe; nie da się ukryć, że dominującym kolorem w lesie jest obecnie gnijący brąz i szarość; na szczęście przynajmniej trawa jest w tym kraju nasycona głęboką zielenią. Jedyny pożytek z uporczywego deszczu. Ten specyficzny zapach świata w wilgotnych popiołach, tuż przed odrodzeniem się, działa uspokajająco jak wizyta na polskim cmentarzu w listopadzie. Minus rodzina i statystyki wypadków śmiertelnych pod wpływem świętowania tradycji. Ślizgam się na błotnistych ścieżkach. Jest Most. Mosty łączą brzegi. Czasem ludzi. Świat jest pełen mostów, a jednak tak wielu ludzi pozostaje tylko po jednej stronie.

sy4

Może dlatego, że mosty skrzypią. I ruszają się. A pod nimi płyną rwące rzeki. Albo tylko sześć osób na raz może przejść. Sześć osób z sześciu miliardów. Matko, w tym tempie nigdy do siebie nie dojdziemy.

Wracam do punktu wyjścia. Ta w Czerwonym znowu siedzi. Przygląda mi się przez chwilę i bez słowa podaje swojego papierosa. Patrzymy sobie. Uśmiechamy się lekko. Dwie konspiratorki.

________________

Więcej na temat tej malowniczej okolicy tutaj.

o wyliniałych dewolajach, Symonds Yat i cieżkiej zarazie

Pojechał by gdzie.

To może na północ od Newport, na walijsko-angielską granicę. ‚Granica’ jest oczywiście umowna, bo po pierwsze Walia nie jest niezależnym państwem, a po drugie, granica już w zamierzchłych czasach była dość płynna, z terenami i miasteczkami przynależnymi to jednej to drugiej stronie. Takim pogranicznikiem jest hrabstwo Herefordshire z bardzo atrakcyjną widokowo doliną Wye google map Jednodniową wycieczkę proponuje zacząć od Ross-on-Wye, bo to sympatyczne miasteczko z ładną architekturą, malowniczo usytuowane na brzegu rzeki, z daleka sobie wygląda tak:

ross

Spacerek warto zacząć od całkiem ładnego kościoła St. Mary’s (to jego wieża dominuje nad miasteczkiem na focie powyżej) z cmyntorzem, na którym znajduje się stary krzyż upamiętniający ofiary zarazy z 1637 r. (a to dla odmiany na focie poniżej). Tylko w ciągu jednej nocy zmarło ponad 300 obywateli Ross; zostali pogrzebani w zbiorowym grobie – nikt nie miał czasu na trumny.

St.Mary's church

Od cmyntorza już tylko dwa kroki co centrum miasteczka. Jego główną atrakcją jest zabytkowa zabudowa z perłą w koronie – nie wiem za bardzo, jak to przetłumaczyć, „market hall” – ratusz..? W niektóre weekendy mają tam jarmarki, na których babcie w wiktoriańskich kapeluszach sprzedają miód,  organizacje charytatywne kasety video z wczesnym dorobkiem gubernatora Kalifornii, a wróżki z krainy czarów w przebraniu akwizytorów BT darmowy roaming. I jeszcze parę takich tam. Ross ma jeszcze nieduży zamek, wygląda ładnie z daleka, i to mi wystarczyło, bo życzyli sobie fortuny za wstęp.

Nastepnie trzeba się koniecznie wybrać do Symonds Yat.  Symonds Yat wygląda m.in. tak:

sy

Są dwa Symondsy, wschodni i zachodni i znajdują się po dwóch stronach rzeki. Komunikacja między nimi (nie licząc objazdowej  samochodowej) odbywa się za pomocą ręcznie przeciąganego promu; bilecik kosztuje funta i przeliczając odległość brzegów przez ilość dzieciaków chętnych na tą atrakcję: złoty interes. Samo miejsce polecane jest wielbicielom wędrówek pieszych w leśnem ąturażu, fanom sportów wodnych ze szczególnym uwzględnieniem kajaków oraz ludziom, którzy nie mają nic przeciwko restauracjom serwującym wyliniałego devolaja, a kasującym jak za całą kurzą farmę. No ale ostatecznie, łupienie sezonowych turystów jest uważane za przejaw gościnności w większości cywilizowanych krajów.  Symonds Yat obfituje w ścieżki spacerowe, jedna z nich wiedzie na szczyt wzgórza, z którego rozpościera się taka oto sobie panoramka (ikona wśród widoczków z tej cześci kraju, bardzo charakterystyczna):

3452162783_b4dcc9c284

Na szczycie wzgórza często koczują sobie ochotnicy z RSPB (taka organizacja opierająca się na wolontariacie służąca ochronie dzikich ptaków) i mają teleskopy, przez które za darmo można sobie obejrzeć ptaszki siedzące na jajach i takie tam.

Drobny, acz istotny detal: SY dysponuje parkingiem, ale w weekendy i przy ładnej pogodzie można nie znaleźć wolnego miejsca, albo utknąć w korku na mikroskopijnej dróżce dojazdowej. Widziałam pana od kierowania ruchem, na którego wszyscy trąbili i który nie mogąc stawić czoła żądaniom zdenerwowanego społeczeństwa czmychnął do toalety, gdzie był pozostał, co wydatnie posłużyło sprawnemu rozładowaniu problemu komunikacyjnego. Tak czy inaczej, warto się wybrać do SY o relatywnie wczesnej porze.

A jak już jesteśmy przy jedzeniu. Od czasu do czasu mam atak na hamburgera z frytkami. Zdarza się najlepszym. Jest taki pub w B., O’Neill’s (trochę mu jedzie z rur, ale można wyrozumiale założyć, że to kształtuje atmosferę), gdzie robią smaczne hamburgery z dodatkami we wszystkie dni tygodnia z wyjątkiem poniedziałku. Jak pójdziesz tam w poniedziałek, to pamiętaj abyś uprzednio wszystkie grzechy wyznał i stosowną pokutę odbył, na wypadek, jakby w trakcie oczekiwania na konsumpcję, lub chwilę później, trafił cię szlag.

Szczegóły:  mija właśnie 35 minuta od kiedy złożyłeś zamówienie, zrobiłeś już wszystko, co w takiej sytuacji można zrobić: odwiedziłeś toaletę (trzykrotnie), obcykałeś towarzystwo na okoliczność fajnych lasek, usypałeś mandalę z soli i pieprzu i oblałeś się keczupem testując zestaw sosów. Wreszcie jest, jest, oto wjeżdża na stół twój hambuś, marzyłeś o nim cały nudny roboczy poniedziałek. Niesłusznie. Albowiem poniedziałkowy hamburger w O’Neil’s to sport tylko dla najtwardszych zlewaczy gastronomicznej rzeczywistości. Kelner znika zanim jeszcze postawi przed tobą talerz, i wie co robi. Oto bowiem przed głodnymi oczyma twoimi rozpościera się niesympatyczna wymięta buła, w której spoczywa osowiały kawałek krowy (nadgryziony, co prawda, i dzięki bogu, jedynie zębem czasu), otulony ramionami upadłej sałaty, która niejednego klienta już widziała. Obok dwie znudzone fryty brzdąkają na ukulele „Goniąc kormorany” na nute marsza pogrzebowego. Wytrzeszczasz oczy. Właśnie zapłaciłeś piątala za okazję do skutecznego przeczyszczenia organizmu.

Bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.