Elvis is in town

55.jpg

Ale jeśli tu jest tyle Elvisów, to jak rozpoznamy tego prawdziwego? Zapytał Jakubek, powszechnie znany z zadawania tego typu pytań. Bez problemu, odpowiedział z wrodzonym sarkazmem S. to będzie ten który z rozpaczy rzuci się z dachu najwyższego budynku w mieście.

No więc, festiwal Elvisa w Porthcawl. Podobno jeden z największych w Europie, jeśli nie w świecie. Oszałamiająca frekwencja, piwo leje się strumieniami. Karuzele w odrapanym wesołym miasteczku nie nadążają z przerobem. Puby zacierają rączki. Podobnie stragany z perukami. Każda wystawa sklepowa ma coś z Elvisa. Granicą jest wyobraźnia ludzi handlu, a ta jak wiadomo potrafi być nieskończona (zawsze mi się przypomina zakład pogrzebowy w Bournemouth, który z okazji olimpiady w Londynie udekorował swoje okna stosownymi emblematami entuzjastycznie wspierającymi team GB). Zewsząd dobiega Jailhouse Rock i A little Less Conversation. Ulice oblegają tłumnie Elvisy w każdym wieku i o każdym gabarycie; najpopularniejszym modelem jest bez wątpienia Elvis Późny, pękaty, pod 50-tkę, odziany w obcisły kombinezonik i z Lokiem. Wśród pań w określonym wieku szczególnym zainteresowaniem cieszą się GI mundury z okresu kiedy Król przebywał w armii. Co bardziej utalentowane Elvisy komercyjne śpiewają za kaskę po teatrach i pubach, pozostałe wystają na rogach i zbierają na piwo fałszując wdzięcznie Love Me Tender i zarzucając bioderkiem ku uciesze dam. Im dama bardziej wstawiona, tym bardziej wyrozumiała względem braków wokalnych i wizualnych Elvisa.

33.jpg 22.jpg

bb3 11.jpg

77.jpg 999.jpg 99 cfg

To nie jest chyba prawdziwy Elvis, mówi Jakubek niepewnie, chyba nie idzie mu za dobrze. Nikt nie klaszcze. Wszyscy pobiegli do baru i kłócą się, że czemu nie wolno brać po trzy kufle na raz. Przepraszam, zwraca się S. (który jest wielkim fanem Króla) do pana policjanta wskazując na niezrażonego brakiem zrozumienia publiczności Elvisa, czy mógłbyś aresztować tego człowieka za zbrodnie przeciwko ludzkości i obrazę uczuć religijnych? Niestety, odpowiada pan policjant, na tej podstawie aresztowaliśmy już siedmiu. Wyczerpaliśmy limit. Mamy cięcia.

BeFunky_DSC_0679.jpg

ellv

Można nie lubić. Można prychać na kicz. Machać ręką, że odstąp szatanie. Ale Elvis w Porthcawl z roku na rok obrasta w siłę, jest coraz bardziej pstrokaty, roześmiany i wyluzowany. Stosunek do tego typu imprez myślę ociepla się wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. Trzeźwi wytrzymują do godziny. Czasem krócej. Ja jestem zwykle niestety trzeźwa.

Co..? Ja..? Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłam. Jaka mina? O co ci kurde chodzi??

BeFunky_P1090325

iść ciągle iść w stronę słońca

3.jpg

Mam tarczycę. Big dil, powiesz, każdy ma. Ale mojej się wydaje, że jest psem pasterskim. Albo karabinkiem uzi. Ma jakąś nadczynność, czy niedoczynność, kto by spamiętał; w każdym razie głupie to, że szkoda słów. Czasem chce siedzieć cały dzień w łóżku i użalać się nad sobą. Innym razem próbuje wydłubać współpracownikowi oko i napluć do środka. Muszę się nieźle naszarpać żeby jej przetłumaczyć, że to zachowanie niegodne damy i może zostać źle odebrane w środowisku zawodowym. Innym razem kryje się po kątach przed jakąkolwiek formą ludzkiej interakcji, maże świecówkami po ścianach punk not dead i odpala zapałki pod alarmem przeciwpożarowym. Ciągle zapomina po co polazła na górę. Kociokwik. Nie wspominając już o tym, że jej dieta i diety skutki (u)boczne pozostawiają wiele do życzenia.

Jakiś czas temu odkryłam, co najlepiej pacyfikuje rozhisteryzowany organ: słońce, miły oku widoczek, błękitne niebo. Szwędanie. Podczas szwędania wydzielają się endorfiny – wiem, odkrycie epokowe. Zrozumienie tego mechanizmu zajęło mi chwilę, bo tarczyca lubi dla fanu rozłączać ciągi myślowe w nieskoordynowane przypadkowe słowa i stać potem jak ten baran z otwartymi ustami rozkładając ręce. Anyway. Szwędanie jest szczególnie skuteczne w połączeniu z kubkiem herbaty i tymi takimi czekoladowymi. Pomagają też różne małe objawienia w rodzaju dzikie słoneczniki w dzikim polu (bo widzisz, w UK nic nie prawa sobie tak sobie dziko rosnąć, a polne kwiaty spotykane są głównie w starych podręcznikach do dendrologii). Albo świeże osypisko klifowe, które uwalnia porcję skamielinek liczących sobie miliony lat. Pogrzebanie kijkiem w mokrym piasku. Goły młodzian pluskający się we falach kanału Bristolskiego. Tak, tak. Młodzian. Goły. We falach.

2.jpg

4.jpg 66.jpg

11.jpg

Wszystkim ofiarom tarczyc serdecznie polecam przetestowanie tej strategii. Doczłapać gdzieś na ostatnich nogach, zrzucić buty, usadowić się w wysokiej trawie, pozwolić pająkom zrobić z siebie trampolinę. Zamknąć oczy, posłuchać morza, poczuć słońce na twarzy. Podobno nie ma tego złego.

Jak to mawiał słynny filozof egzystencjalny Tytus De Zoo, ‚ja działam na baterie słoneczne’.

12.jpg

A ostatnia, 14-to kilometrowa wielce przyjemna i satysfakcjonująca klifowo-plażowa trasa w południowej Walii już niedługo na Walijskim Wędrowaniu. Dla prenumeratorów zdjęcie gołego młodziana we falach gratis.

kromka z dżemem

BeFunky_P1080920.jpg

Mieszkam w Not Much. To nie jest oficjalna nazwa, ale za to bardzo adekwatna; wpadłam na nią podróżując po Anglii, gdzie często spotyka się położone po sąsiedzku Much Cośtam i Little Cośtam. Np. Much Wenlock i Little Wenlock. Much w tym przypadku tłumaczy się raczej jako duży, a nie dużo; chociaż mnie osobiście idea z Dużo Wenlocka i Troszkę Wenlocka urzeka. Ale ja jestem byłą językoznawcą, a językoznawcy to dziwni ludzie, nawet byli.

Zasadniczym minusem Not Much jest to, że nic się tu nie dzieje. Zasadniczym plusem jest to, że nic się tu nie dzieje.

DSC_0074

Ale kiedyś, dawno, się działo. Węgiel wydobywano, żelazko wytapiano, cegły.. ehm.. cegłowano. W latach 80-tych pani Thatcher, zwana w tych okolicach pieszczotliwie fucking bitch, zlikwidowała nierentowny jej zdaniem przemysł (ktoś pamięta te słynne strajki górników pacyfikowane przez policję pokazywane w polskiej telewizji szczególnie chętnie jako przykład opresji robotniczej?) i tym samym wiele miejscowości w tej okolicy zmieniło się w podupadłe dziury na zasiłkach borykające się z masą problemów społecznych. Niektóre niewiele się od tego czasu zmieniły. Buzujące niegdyś życiem Not Much składa się obecnie z dwóch wyjątkowo przeciętnych ulic, kilkuset domów, dwóch pubów, Stacji Pciągowej z wiecznie zepsutą tablicą informacyjną i high street w postaci Lidla. Stacja Pciągowa była kiedyś ważnym węzłem kolejowym obsługującym dziesiątki, jeśli nie setki pciągów dziennie, obecnie posiada jeden czynny tor i dwie destynacje: Tam i Zpowrotem. Liczba mieszkańców wynosi coś około 1500 głów całych, plus kilku półgłówków wąchających klej w okolicznych lasach oraz mój sąsiad Gryf, który ma keszu jak lodu, ale ciuchy pierze w rzece, bo tak się nauczył jako dziecko w czasie wojny (Gryf jest jednym z tych słodkich gawędziarzy, którzy używają mnóstwa słów żeby przekazać absolutnie nic, i jestem nim głęboko zafascynowana). Wiesiuń nie posiada nawet, o zgrozo, własnego sklepu z rybą z frytami, co w Wielkiej Brytanii jest synonimem ostatecznego zaniku statusu społecznego. Tak jak mówię. Not Much.

station

Stacja Pciągowa kiedyś, photo courtesy of Adrian King..

P1080889c.. i dziś, courtesy of me.

We wsi nie ma śladu po burzliwej industrialnej przeszłości, ale za to lasy dookoła niej obfitują w różne Malownicze Ruinki, Tajemnicze Stawiki, Schody Do Nikąd i inne Ślady PoCzymś, np. po kopalni. Kopalnia weszła do historii światowych nieszczęść eksplozją z 1892 r, która zabiła 112 mężczyzn i chłopców, czyli ponad 80% pracowników, produkując w rezultacie 60 wdów i 153 półsieroty i prawie unicestwiając lokalną społeczność. Na zdjęciu skromny pomnik upamiętniający katastrofę; kamieni jest dokładnie tyle, ile było ofiar. BHP w tamtych czasach należało do sfery science-fiction.

P1080882

DSC_0452

Niedługo potem kopalnia została zamknięta. Otwarto ją ponownie na chwilę w latach 60-tych; po czym definitywnie zamknięto (fucking bitch) i utworzono na jej miejscu rezerwat Za Rogiem. Utworzono go dla mnie, żebym mogła radośnie odkrywać nowe ścieżki i eksplorować tajemnicze zakamarki. I właściwie to się egoistycznie cieszę, że cały ten buzujący zadymiony przemysł sobie poszedł dokąd tam sobie chodzą buzujące zadymione przemysły. Prawdopodobnie do Chin. I niech sobie tam zostanie.

BeFunky_P1080867

Acha, w czasie drugiej wojny światowej produkowano tu coś ważnego dla losów świata, ale nie do końca wiem co, bo się nie znam na wojnach.

Ale żeby nie było, że okolice Not Much to same krzaki bez żadnej wartości kulturalno-oświatowej. W sąsiedniej wsi mają tzw. private shop, czyli stary poczciwy sex shop, ze szczelnie zasłoniętymi oknami i wywieszką tylko dla dorosłych. Rzadkość w tym kraju. Przez kilka lat sklep szczycił się posiadaniem swojej własnej Grupy Protestu w liczbie jednej babci. Grupa z zaangażowaniem pikietowała sklep w każdy dzień roboczy przez dwie, trzy godzinki, dzierżąc w ręku teksturowy baner z napisem ban the filth (zakazać tego plugastwa). Czasem podobno przy tym szydełkując. W co zimniejsze poranki panie sklepowe wynosiły Grupie Protestu herbatkę i herbatniczek; oddawano się radosnemu narzekaniu na pogodę i krytykowaniu poczynań rządu, po czym panie wracały do sklepu, a Grupa do Protestu.

Niestety Grupa zmarła kilka lat temu, przechodząc tym samym do panteonu lokalnych legend; wieść niesie, że jej odejście paradoksalnie przyczyniło się to do spadku popularności sklepu.

Ogólnie, nawet trochę lubię tę swoją wieś. It’s Not Much, but it’s enough.

BeFunky_Chromatic_1s

A w kwestii kromki z dżemem? Dawno nie jadłam, ot co.

DSC_0068

rise and shine

BeFunky_null_4.jpg

Dzię dobry, zakrzyknęłam ze zduszonym entuzjazmem. Zduszonym głównie dlatego, że od kilku dni nad Brytanią zalega europejski smog (bynajmniej nie metafora wymyślona na użytek ostatnich debat politycznych nad brytyjskim członkostwem w Unii). Również dlatego, że jedna pani ma w zwyczaju w czwartki malować sobie w pociągu szpony; po tych kilku latach nie wiem, czy jeszcze umiem prawdziwie przeżyć czwartek bez wwiercającego się w mózg zapachu acetonu.

Trochę mnie przytłamsiło również niedzielne przedzieranie się przez góry i lasy w poszukiwaniu lokalnego Szmaragdowego Jeziora. Jezioro ostatecznie znalazłam, mimo, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy, żeby nie znaleźć; włączając czterokilometrowy marsz w złym kierunku. Jestem bardzo dumna z faktu dotarcia bez większego wysiłku do jeziora; fakt dwukrotnego masażu serca w drodze powrotnej niech pokryje delikatna mgiełka zapomnienia. Jak również fakt, że od tamtej pory powłóczę prawą nogą, a lewa chodzi do tyłu.  Ruch to zdrowie, wszyscy to wiedzą. A, no i o mało co nie usiadłam na żmiji, co szkoda, że nie usiadłam, bo nie każdy może się pochwalić tym, że usiadł na żmiji. 

image (4) image (7) image (3) BeFunky_DSC_0550.jpg

Zaś z okazji prima aprilisu sprzedałam współpracownikowi informację, że złożyłam wymówienie i oto radośnie zostawiam go z całym bajzlem. Tak się nakręciłam łżąc z przejęciem w żywe oczy, że sama uwierzyłam w to co mówię i poczułam się rewelacyjnie. Niestety na drugi dzień musiałam się poinformować, że to jednak żart był taki, i  bardzo to przeżyłam.

I jeszcze zaczęłam pić na śniadanie smoothie ze szpinaku, i zaprawdę powiadam ci, jeśli też ci się to zdarza, koniecznie patrz w lustro zanim wyjdziesz z domu; w przeciwnym razie może się okazać, że wyglądasz jak ktoś, kto właśnie dokonał czynności lubieżnej na specyficznym fragmencie zielonego ufoludka.

BeFunky_DSC_0595.jpg

 Z kronikarskiego obowiązku zapodaję, że Szmaragdowe Jezioro jest do znalezienia w okolicach Port Talbot w południowej Walii; jakby ktoś chciał namiary, to chętnie wyślę na maila. I sorry za chaos tego wpisu. Mamy smog, przecież mówię.

No i najważniejsze: sezon na zimną shandy przywracającą pracę serca i krążenie w zmachanych nogach wędrowców uznajemy za otwarty. Ta-dah!

image

 

 

 

i znowu o seksie

DSC_0036

Wczoraj na chwilę przestało lać i nawet wyszło słońce. Zmaltretowana ludzkość natychmiast rzuciła się plażować.  W Walii plażowanie polega na okutaniu się szczelnie swetrem i kurtką, najlepiej z kapturem, i dopełnienie całości stylowym kaloszkiem. Potem można chodzić po chlupiącym błotku, grzebać czubkiem kaloszka w stertach pozostawionych przez odpływ muszel i zapadać się po kostkę w piaszczystych wydmach. Odklepać wreszcie dawno planowany spacer brzegiem morza z Porthcawl do ujścia rzeki w Ogmore By Sea. Desperacko wystawiać twarz do słońca; dokonać wespół wzespół z przebiegającą obok żwawym truchtem staruszeczką w nausznikach rewolucyjnego odkrycia, że dni są już coraz dłuższe, thankgoodness. Patrzeć z zazdrością, jak w oddali galopuje ktoś na koniu; umiejętnie omijać woreczki z psimi kupami.

DSC_0028

Ogólnie, to chciałabym coś mądrego napisać, ale za cholerę. Zgubiłam inspirację; uczciwego znalazcę czeka nagroda w postaci możliwości przeczytania czegoś do ładu i składu. O jakimś ciężarze gatunkowym. Może nawet zabawnego. Albo skandalicznego. Gdyby to nie wystarczyło, co w sumie zrozumiałe, to jestem skłonna dorzucić zestaw ciasteczek marchewkowych, w produkcji których przez tę cholerną pogodę zdążyłam się już niestety wyspecjalizować.

DSC_0099 (2)

Jeśli zaś chodzi o seks, to amerykański Narodowy Instutut Zdrowia odkrył, przy wykorzystaniu kilku rządowych grantów, że głodne chomiki laboratoryjne były mniej zainteresowane seksem od najedzonych.

Odkryto również, że szczurki, którym wszczepiono substancję powodującą artretym, zaczęły na skutek chronicznego bólu wykazywać mniejsze zainteresowanie ćwiczeniami fizycznymi, np. bieganiem w kołowrotku. A także, że poddawanie zwierząt eksperymentom medycznym w laboratorium wpływa na nie stresująco.

Przełom. Zaprawdę pytam się, gdzie byśmy dzisiaj byli jako ludzkość, gdyby nikt nie wynalazł amerykańskich naukowców?

DSC_0012

I dalej leje. Omatkobosko.

 

o ulotności rzeczy

Bardzo lubię filmy nakręcone na zasadzie domina: kamera podąża za bohaterem, coś się dzieje, np. bohater spotyka się z kimś i już za chwilę kamera podąża za tym kimś innym, itd. Wszystko dzieje się bardzo płynnie. Pamiętam taką scenkę z rosyjskiej Pełni Księżyca on siedzi w samochodzie ona w autobusie z wielkimi oknami, on patrzy na nią, ona na niego, oboje są młodzi, urodziwi, przeskakuje między nimi iskierka, ona się troszkę czerwieni, udaje, że nie patrzy, ale patrzy, on się szczerzy zawadiacko, красивый мальчик, autobus rusza, jeszcze raz na siebie patrzą, ona odwraca głowę z uśmiechem, autobus odjeżdża; ona jedzie do domu, nie wie co zdarzy się chwilę później, nie słyszy świstu kul, nie widzi roztrzaskanej twarzy, krwi i nagłego końca wszelkich historii. Z jego strony, bo ona ten ich miniwątek pociągnie jeszcze przez chwilę, jeszcze się uśmiecha do siebie, jeszcze czuje lekkie ciepło w klatce piersiowej, oto coś jej się fajnego przydarzyło, kiełkuje w niej nadzieja, że może jeszcze kiedyś go spotka, nawet przez chwilę będzie czekała, ale przecież się nie doczeka.

Tak mi się dzisiaj. Chodziłam sobie po jednym z cmentarzy w Garw Valley i oczywista prawda o ulotności wszystkich rzeczy rzuciła mi się do gardła.

DSC_0353 DSC_0341 DSC_0346DSC_0345

llantwit major

Szukam nowego hobby. Jeśli ktoś znajdzie, to proszę mi zaraz oddać.

Poza tym tylko krótko. Kto może, to niech sobie pojedzie do Llantwit (czyt. chlantłit) Major niedaleko Cardiff. Ładne to takie, zadbane, kościół mają bardzo sympatyczny, kilka starych pubów i dużą plażę z bezpłatnym parkingiem i kafeją; na plaży można przycupnąć na kamieniu, pijąc herbatę..

.. tudzież pójść na spacer ścieżką wzdłuż klifu np. do niedalekiego St. Donat’s:

Kościół pod wezwaniem świętego Illtyda (najwyraźniej był taki) jest stary i stoi na miejscu najstarszego centrum nauk w Walii, cokolwiek to oznacza. Jak będziesz miał pecha, to natrafisz na Gadatliwą Babcię Miłośniczkę Historii Regionu (co zwykle nie jest pechem, chyba, że akurat umierasz z głodu i rozpaczliwie musisz się wysikać. Taka Babcia łatwo nie odpuszcza, panie). Kościół ma bardzo przyjemną, niemal radosną atmosferę a w środku mieści m.in. kilka malowniczych kamieni o proweniencji celtyckiej, o takich:

A niedaleko kościoła znajduje się Llantwit Major Heritage Centre, z Drugą Gadatliwą Babcią Zaangażowaną Lokalnie, w którym można sobie obejrzeć historyczne fotki; np. o taką z 1934r, która bardzo ciekawa jest bo idealnie pokazuje rozmiar walijskich pływów (drugie pod względem wielkości na świecie). Zdjęcie zdjęcia dzięki uprzejmości DGBZL z LMHC.

I już. Mówiłam, że krótko będzie. I niech ktoś coś napisze, obojętnie co, bo usycham z chęci interakcji wirtualnej.

O dziurach ozonowych, makijażu perlamentnym i Nashpoint

Motto:

„Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.

Z dumą informuję, że w związku z …-tą rocznicą rewolucji kubańskiej udało nam się dokonać czynu o charakterze rewolucyjnym: przeciwni wszelkiej tyranii uwolniliśmy freon z ucisku lodówki. Oto metodologia uwalniania o sprawdzonym działaniu: bierzesz jednego Prawdziwego Mężczyznę, jedną oszronioną lodówkę, jeden nóż, następnie skrobiesz szron nożem przy użyciu Prawdziwego Mężczyzny, aż usłyszysz takie sympatyczne pyknięcie i  PSSSSSSSSSS SSSSSpsssssssssssss.. sss.. s. Gratulacje, właśnie sprytnie utworzyłeś swoją małą prywatną dziurę ozonową oraz inną, większą, w budżecie; następne rewolucyjne posunięcie to uwolnienie sporej gotówki z ucisku portfela celem zakupu nowej lodówki. I naprawdę, wierz mi, im bardziej będziesz zaglądał do starej lodówki w nadziei, że trochę freonu zostało i jednak chłodzi, tym bardziej go tam nie będzie.

Co do podróżowania zaś, to dziś zapraszam wszystkich tuptusiów-oblatywaczy na wykład z cyklu Bridgend i okolice, ładnie rozpoczęty o tutaj. Dzisiaj będę straszna, każę ci jechać do Nashpoint.  Nashpoint jest bardzo wysoko na mojej prywatnej liście najładniejszych miejsc w Walii, odkąd cztery lata temu R&N zabrali mnie tam w opasce na oczach, wtaszczyli po dziurach i kamcurach na klif (tłumacząc zdumionym osobom postronnym, że jestem niewidoma) i wzbogacili wewnętrznie widokiem nagłym a niezapomnianym. Szczególnie w przypadku osoby niewidomej.

Nashpoint znajduje się około 5 mil od Bridgend. Mapka orientacyjna by google, możesz sobie powiększyć klikając:

Zasadniczo chodzi o to, żebyś jechał z Bridgend drogą do Llantwitt Major, cały czas prosto, jeśli po prawej będziesz miał w pewnym momencie staw, znaczy, dobrze jedziesz. Z drogi skręcasz w prawo kiedy zobaczysz drogowskaz z napisem „Broughton 1 1/4” i dalej prosto, ostrożnie, bo droga bywa wąska i często dwa samochody muszą się mijać w zatoczkach; jeśli spotkasz traktór, hm, osobiście bym się wycofała. Kiedy dojedziesz do skrzyżowania z pubem na rogu, skręć znowu w prawo.

Stąd już niedaleko, spoko, nie zgubisz się, jest tylko jedna droga. Po dojechaniu do klifów prawdopodobnie się zdenerwujesz, bo przydrepta do ciebie dziadek parkingowy z żądaniem okupu za okupowanie kawałka parkingu, najlepiej więc pojechać tam po 5-tej, wtedy dziadek już sobie idzie gdzie tam sobie chodzą dziadki parkingowe, i masz to wszystko dla siebie za darmo.  Dziadek parkingowy jest częścią mafii obsługującej tyci sklepik i kibelek; w sklepiku możesz nabyć drogą kupna herbatę i loda, jeśli akurat masz przy sobie sześć tysięcy funtów; kibelek i sklepik zamykają o piątej. Czasem w dni powszednie mafia ma wolne i nie trzeba płacić. To lubimy.

Jedną z atrakcji Nashpoint jest zautomatyzowana latarnia morska (z niedużym hotelikiem). Jest możliwość pikniku oraz rozpalenia niedużego ogniska. Można też spaść z wysokiego klifu i wtedy napiszą o tobie w Gońcu Bridżendzkim na szóstej stronie pod reklamą okien UPVC, ale, jednakże, nad artykułem sponsorowanym o trymowaniu pudla. Nie bez znaczenia jest to, że bardzo rzadko spotyka się w Nashpoint tłumy. Stosunkowo niewielu tubylców w ogóle wie o tym miejscu, więc możesz się poczuć dodatkowo połechtany w swej podróżniczo-odkrywczej ambicji.

Przypominam uprzejmie, że w Nashpoint, jak i wokół całego wybrzeża Walii trzeba uważać na pływy, następują szybko są bardzo rozległe i potrafią zaskoczyć.

W drodze do/z Nashpoint napotkasz na swej drodze dwa kościóły, o dziwo, otwarte; jeśli masz potrzebę oddania się reflesji nad naturą wszechświata, zasadami zastosowania buraka w produkcji przemysłowej czy czymkolwiek innym, to tam sobie możesz.

To tyle, bo co tu sie nadmiernie rozpisywać, jedź i sam zobacz.

A, jeszcze miało być o tagu miesiąca.  Tag to – wyjaśniam niezorientowanym – to co wklepiesz w google i sprowadzi cię do mnie (już kiedyś o tym było o tu, polecam bo to fascynujące). Tag miesiąca wygląda tak:  jak usunac wadliwy makijaż perlamentny? Ludzka wiara w moją wchechwiedzę pochlebia mi, ale naprawdę nie wiem, może po prostu rycz, mała, rycz. Może się rozpuści.

o boskim Bridgend, klifach Southerndown i wioseczce ze strzechamy

W kwestii mundialu to oto proszę, kawał przytaszczony z pracy w zeszłym tygodniu: w następnej kolejce meczów Hiszpania spotka się z Portugalią w Pretorii, Paragwaj z Japonią w Cape Town, a Francja z Anglią – na lotnisku.. i oto słowo ciałem się stało i zamieszkało w Anglii, i bógzapłać, bo już mam tik na powiece od tych ciągłych radiowotelewizyjnych spejakulacji.

Tymczasem, od dawna przymierzam się do wpisu o Bridgend i okolicy – no to już.

Bridgend, bo nie wiem czy wiesz, to siedziba hrabstwa (county) o tej samej nazwie. Hrabstwem zostało po reformie administracyjnej przeprowadzonej kilka lat temu, kiedy to  podzielono na kilka części znacznie większe hrabstwo o nazwie Mid Glamorgan (nazwa wciąż spotykana w użyciu). Po prawdzie, to nie przepadam za samym miastem, jest jak ta śpiąca królewna, która się nigdy nie budzi plus ma pryszcze i – ostatecznie naturalne w tej sytuacji – kłopoty z higieną; ale ma to miasto też jedną niezaprzeczalną zaletę – o kilka minut jazdy samochodem od centrum znajduje się całkiem sporo pięknych okoliczności przyrody. Oto mapka (by google, bless) z miejscami, które trzeba a nawet można zobaczyć w bezpośredniej okolicy Bridgend, z czasem wszystkie zostaną ładnie opisane (niektóre już zostały). Jeśli ktoś chciałby coś dodać, to proszę nie być nieśmiałym.

Te opisane wcześniej miejsca to:  St.Donat’sPark  Margam, Porthcawl, Boys Village (dla wielbicieli dereliktów i trespassingu, nieco dalej od B.)

Zacznijmy od wysoko notowanego na mojej prywatnej liście ulubionych miejsc spacerowych Merthyr Mawr. Jedziesz z centrum B. drogą Ewenny Road i za dwiema ‚potteries‚ skręcasz w prawo (za drogowskazem). Dalej jedziesz prosto (uważaj bo droga jest miejscami wąska) i na skrzyżowaniu skręcasz w lewo (robi się jeszcze węziej i serio zwolnij, bo ruch jest mimo wszystko dwustronny).

Merthyr Mawr to mini wioska zamieszkała przez kosmicznych szczęściarzy. Po pierwsze, mieszkają w ślicznych chatach krytych prawdziwą strzechą i z bajkowymi ogrodami, po drugie żyją w otoczeniu pól, łąk, drzew, rzeki i kuni, czyli tego wszystkiego co czyni życie codzienne znacznie bardziej znośnym.

Zdjęcia nie oddają uroku miejsca, ale to dobrze, bo masz na co czekać. Anyway. Jadąc sobie powoli drogą i podziwiając chaty dojeżdżasz do mini skrzyżowania, i tu masz dwie opcje. Pierwsza to skręcić w prawo, dojechać do malutkiego parkingu (bez opłat) i pójść na spacer przez most do zamku w Ogmore by Sea (zdjęcie na samej górze i poniżej). To niedaleko; dodatkowa atrakcja to to, że możesz sobie przejść na drugą stronę rzeki po kamcurkach, opcjonalnie wpaść do wody, zwiedzić zamek (bez opłat) i wypić herbatkę w pubie przy drodze, bo piwka to nie polecam (względem drogi powrotnej po tych kamcurkach). Uwaga, w czasie przypływu kamcurki mogą być zakryte wodą, i wtedy czeka cię spacerek okrężny, o wiele dłuższy i przez zdrowo podmokłe łąki. Polecam jakiś przyzwoitszy but głównie z powodu końskich kupek oraz błotka które można napotkać tu i ówdzie, jak również tam i siam.

Jeśli zaś zechcesz wybrać opcję drugą i na skrzyżowaniu pojechać prosto, to za chwilę zobaczysz po prawej nieduży kościół (otwarty) z cmyntorzem, a na samym końcu drogi – wydmy (dunes). Takie prawdziwe, z piasku, po których można sobie iść i iść, aż dojdzie się do plaży w Ogmore by Sea. Jeśli masz szczęście, to będzie gorąco a okolicę spowije subtelna aroma gnojówki świeżo wylanej przez farmerów na okoliczne pola – i oto, za darmola masz posmak prawdziwego pustynnego survivalu. Obok parkingu (płatnego w sezonie) na niedużej górce stoi sobie ruinka (jakoby były minizamek), też można rzucić okiem.

A jakby tak jechać do Merthyr i nie skręcić w lewo, tylko jechać dalej prosto, to dojedzie się do takiego oto ładnego mostku, któren to mostek był używany przez sprytnych farmerów do prania owiec poprzez strącanie ich do wody przez dziury. O czym dowiedziałam się od ludności tubylczej, i to fajnie bardzo, i ciekawie, pomyślałam. Niestety dziury są obecnie zamurowane i nie można sobie nikogo przez nie strącić. Nawet tego gościa, który siedział koło mnie na koncercie Paul McCartneya i był właśnie w trakcie zapominania o zastosowaniach prysznica, spodziewam się, że zapominanie rozpoczęło się koło kwietnia. Przy mostku można za to zrobić sobie piknik oraz dość bezpiecznie umoczyć dziecko w rzece w gorący letni dzień. Nie jest głęboka. Zazwyczaj.

Jestem w stanie założyć się o każdy pieniądz, że jeśli mieszkasz w okolicach Bridgend to znasz plażę w Ogmore by Sea, dlatego daruję sobie jej opisywanie, powiem tylko, że to dobry punkt, żeby sobie z niego odbyć dłuższy spacerek wzdłuż wybrzeża np. do Southerndown. Wybrzeże w tej okolicy wchodzi w skład Glamorgan Heritage Coast (mniej więcej od Porthcawl do Cardiff) i charakteryzuje się piękną linią brzegową i olbrzymimi pływami, które należy koniecznie sprawdzić, jeśli planuje się iść dołem, plażami. Osobiście przestałam lubić Ogmore od kiedy council ustawił tam parkomaty, w dodatku niektóre zepsute – po olaniu zepsutego parkomatu zostaliśmy nagrodzeni przez Pana Parkomatowego główną wygraną w wysokości minus 50 funtów. Doradzam więc, chociaż niechętnie i ze zgrzytem zębów, poszukiwanie czynnego parkomatu. Nie mogę niestety zagwarantować, że znajdziesz taki, zanim ci wlepią mandat.

I teraz dochodzimy do mojego numeru jeden, Southerndown. Zauważyłam, ze rodacy mają często problemy z wypowiedzeniem tej nazwy (np. pan polski kierowiec w autobusie). Wymawia się to mniej więcej ‚sewerndaun‚, nie ‚souferndaun’, jak sama myślałam kilka lat temu. Dojazd z Bridgend przez Ogmore by Sea, w S. przy wielkim zakręcie w lewo zjeżdżasz z głównej drogi w prawo (‚to the beach‚, oh, yeah). Można zaparkować na górze, można pojechać drogą w dół do samej plaży przy zatoce. Zatoka nazywa się malowniczo Dunraven Bay (po hrabim Dunraven, synu starego Dunravena, znajomego Boczka, onegdaj szczęśliwego właściciela tych ziem). Szczerze polecam odwiedzić S. w tygodniu, a to z powodu zbójeckich cen za parkowanie, których tam żądają  głównie w weekendy i niektóre dni powszednie przy szczególnie ładnej pogodzie. Chyba, że pojedziesz po 5-ej albo jeszcze bezpieczniej po 6-ej, to już nie kasują. Ostatnio opłata wynosiła 3funty. Faktem jest, że pieniądz idzie częściowo na utrzymanie kibli, ogrodów i centrum informacji turystycznej (w głębi), ale to jest i tak zbrodnia w biały dzień.

Dobra wiadomość dla niezmotoryzowanych: autobusem z dworca w Bridgend też można, trwa to około 20 minut i kosztuje coś około 3. Wysiada się przy tym wielkim zakręcie.

Anyway. Idziesz sobie z parkingu i tam zaraz są takie drzwi w murze, wchodzisz i oto jesteś w ogrodach Southerndown; kiedyś należały do zamku, który stał sobie na klifie, i po którym pozostały skąpe ruinki. Ogrody lubię bardzo, bo fajne są, i czasem jest tam taka cisza, że aż coś eksploduje w człowieku. Duży plus to to, że ogrody są osłonięte od wiatru przez klif, mur i drzewa, więc zwykle jest tam bardzo przyjemnie. Można zrobić piknik, wypić herbatkę (jak się ma), powąchać kfiatka, obcykać półnagiego ogrodnika przy pracy (jeśli to twój szczęśliwy dzień), itp.

Po przejściu ogrodów dochodzisz do krawędzi klifu. Widziałam mnóstwo plaż w Walii, ale żadna nie pobija tego widoku, który wyłania się przed twoimi niczego nie spodziewającymi się oczyma. Na zdjęciu poniżej po lewej.

Jest kilka opcji spacerowych, polecam popróbować poodkrywać je samemu; na pierwszą wizytę najlepiej według mnie zejść w dół do plaży. Idziesz kawałek dalej za ścieżką i potem przez drewnianą bramkę do góry i potem w dół. Ścieżka cię poprowadzi. Potem nie wracaj tą samą drogą, a wróć do ścieżki i idź dalej wzdłuż wybrzeża. Zatoczysz ładne kółeczko i wrócisz na parking.

W Southerndown urządziliśmy sobie kiedyś w nocy klawe ognicho, była na nim połowa Polaków z B. i dwóch przedstawicieli ludności tubylczej, którzy w niemym podziwie obserwowali, jak niekończący się refren znanej pieśni o sokołach niesie się po wodach kanału bristolskiego, poruszając chłodne brytyjskie serca i czułe sonary straży przybrzeżnej. Wydaje mi się, że tamta noc miała coś wspólnego z faktem ogrodzenia tej części Southerndown drutem kolczastym :> Lecz cóż to była za noc, cóż. Cóż, tyle na razie o okolicach Bridgend; po prawdzie produkuję ten wpis już trzeci dzień, cóś nie idzie, pani, nie idzie. Ale może za to pójdzie do Southerndown.

Ogólnie to klawo jest, raczej.