schyłek lata

Kilimandżaro

schyłek lata

Lato już odchodzi, już to czuć, ale świat jeszcze ciepły, jeszcze rozpachniony dziką miętą, zapachem końskiej sierści i skoszonej trawy.

Wykorzystuję każdą wolną chwilę na spacery, łapię każdy promień słońca, bo niedługo bez wątpienia nadejdzie tradycyjny walijski monsun. Oddycham jakoś lepiej. Patrzę na wędrujące nad łąkami mgły, podświetlone pierwszymi promieniami słońca, wciągam do płuc zapach rozmokłej ziemi, który tak lubię. Wokół mnie zataczają kółka bandy rozbrykanych jaskółek. Muskam palcami dłoni kamienny płot, patrzę jak biała czapla wzbija się majestatycznie w powietrze tuż przez moimi oczami. Dłubię sobie kaloszkiem w błotku. Tracę oddech z wrażenia na widok zimorodka przycupniętego na kijku o kilka metrów ode mnie, w miejscu gdzie dwie rzeki łączą się i płyną zgodnie do morza. To właściwie trudno jest opisać, to co się wtedy czuje. Mam nadzieję, że też ci się zdarza takie nieopisanie.

Dwie rzeki

Albo takie,o.

Wczoraj poszłam na spacer wieczorny na łąki z końmi i znalazłam przy płocie kamiennym reklamówkę z jabłkami, co się dobrze złożyło, bo zawsze chciałam tym koniom te jabłka i nigdy nie pamiętałam żeby kupić. Pożyczyłam więc sprytnie jedno zielone jabłko z reklamówki i poszłam szukać swojego ulubionego konia, który wygląda jak wzorek z czekolady na cappuccino z costy, i teraz ja nie wiem, jak to działa, ale z samego koń-ca pola wypatrzył mi to jabłko w kieszeni inny koń wielki jak Kilimandżaro i dawaj kłusem w moim kierunku, co ja się trochę zacukałam, bo taki wielki i my się tak dobrze jeszcze nie znamy z tymi końmi i nigdy nie wiem co takiemu koniu strzeli.

Dotruchtał do mnie i trąca. Ok, ok, luzik, tu proszę, jabłuszko, miła koninka, taś taś, oooo, smakuje widzę, to super, to ja już, prawda, pójdę. I ruszam powoli, a koń za mną. I zachodzi mi drogę, i szturcha po plecach, i po kieszeniach, koleś mówię, nie mam już żadnych jabłek, mam kubek po kawie papierowy, chcesz? Ała. Nie chcesz, spoko. I znów ja krok do przodu, koń też. Ja w bok, koń też. Trochę szybciej, lecz wciąż z godnością. I jeszcze szybciej, już mniej godnie. Koń-ec koń-ców, jeśli ktoś pamięta jak się koń-czyły odcinki Benny Hilla, to proszę sobie zwizualizować mnie z tym koniem okładającym mnie pyskiem po głowie, galopujących po tych polach z charakterystyczną muzyczką w tle. Dziękibogu ktoś musiał zaszeleścić tą siatką z jabłkami pięć kilometrów dalej, bo Kilimandżaro zastrzygło uszami, natychmiast straciło zainteresowanie moją osobą i raczym kłusem pognało w kierunku kolejnej ofiary.

Uff.

Kilimandżaro

Każdego dnia rano robię w ogrodzie jogę – powietrze jest czyste, rześkie, a chmury płyną sobie w dal, podświetlone wstającym słońcem. Już bardzo dawno nie byłam taka spokojna. Praktykuję uważność, telefon coraz częściej zostawiam w domu i wreszcie, wreszcie znowu jestem jakby bardziej, mocniej, barwniej.

I idę niespiesznie do przodu. Może Walia podaruje mi w tym roku prawdziwe babie lato?

Uaha kalosze dwa

 

dwa wodospady

wodospad-sepia

Taka sprawa. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz pojechałam na wodospady wiedziałam o nich niewiele, a ponieważ mapy są generalnie poniżej mojej godności włóczykija, oczywiście natychmiast się zgubiłam. Temu faktowi, oraz tradycyjnemu już zawracam bo umęczyłam się jak norka, tylko jeszcze zerknę co tam za rogiem zawdzięczam niezwykłe spotkanie. Wyjątkowo przystojny rozłożysty wodospad lśniący w ostrych promieniach wczesnozimowego słońca wyłonił się przed moimi oczami zupełnie niespodziewanie; i nie był to żaden tam zen-poszumek w tle, ale regularna ogłuszająca kaskada wkurzonej wody. Magia. Fotka na górze niestety nie oddaje zjawisku sprawiedliwości.

Przez kilka następnych lat próbowałam tam wrócić, ale nigdy nie udało mi się odnaleźć drogi. Wiedziałam tylko, że trzeba było wejść do rzeki, obedrzeć skórę na tyłku przełażąc przez skałę, prawie skręcić nogę w kostce na wertepach; ogólnie mało pomocna wiedza w krainie, która składa się prawie wyłącznie z takich atrakcji.

W końcu znalazłam sobie innego ulubieńca w zastępstwie i przyjęłam, że tamten mi się przewidział. Zastępczy ulubieniec nazywał się wdzięcznie Sgwd Isaf Clun-Gwyn i wyglądał o tak:

dsc_0299

Ten wodospad poruszył we mnie czułą strunę z kilku powodów. Po pierwsze, stosunkowo niewiele osób tam dociera. Wymaga to pewnego wysiłku. W dodatku wodospad jest tak schowany, że nie każdy podejmujący ten wysiłek go zauważy. Po drugie, jest jakoś tak elegancko ‚zaprojektowany’, że wraz z otaczającą go zielenią tworzy obraz idealny, ten z kategorii przysiądźmy i posiedźmy bez słowa, pozwalając się ugłaskać i ukoić.

I tak sobie chodziłam do niego trzy, cztery razy w roku, wciąż gdzieś tam podskórnie marząc, że może kiedyś odnajdę ten pierwszy.

DSCN0181DSCN0204

Któregoś dnia grzebałam za czymś w archiwum i znalazłam kilka zdjęć z tamtego pamiętnego przypadkowego spotkania. Jeden szczegół przykuł moją uwagę, i nagle poczułam jakbym dostała między oczy i jednocześnie uniosła się w górę. Głaz, wypatrzyłam ten głaz, który wyglądał tak znajomo. O’matko.. Jak ja mogłam tego nie skojarzyć przez tyle lat..?

Okazało się, że moje dwie miłości to jeden i ten sam wodospad. Tylko widziany z innej perspektywy i przez to wyglądający inaczej.

Życie ma swoje momenty.

Happy days!

wod

Bonus: na drugą stronę Sgwd Isaf Clun-Gwyn dociera bardzo niewiele osób, a dopiero z drugiej strony można zobaczyć i docenić rozmiar i kształt wodospadu. Włóczykij dwa razy bardziej usatysfakcjonowany.

Króciutki wytwór amatorskiej kinematografii dokumentujący spotkanie po latach.

zamknięcie sezonu na gości

Walia w modzie! Co rusz dostaje entuzjastycznego maila od jakiegoś podróżnika, który wpadł się poszwędać, a przy okazji zobaczył to i owo z polecanych tu ciekawostek. Co jest bardzo miłe; wódki im polać, hej! Lato i jesień nas tego roku pogodowo rozpieszczają. Goście nadpływają i odpływają z powrotem do swoich kątów na ziemi, zabierając ze sobą kawałek tej zielonej krainy i zostawiając ciepłe wspomnienia i radość planowania re-wizyty.

Z przyjemnością i niemałą porcją lokalnej dumy zabieraliśmy gości tam i siam, na ile czas pozwalał; odświeżyliśmy stare znajomości, jak cukierkowe Tenby, odkryliśmy nowe, np. Green Bridge w Pembrokeshire, do którego nie dotarliśmy uprzednio z uwagi na manewry armii. Armia manewruje tam dość intensywnie i pozostawia po sobie dymiące placki, co samo w sobie jest atrakcją – ostatecznie, ile razy w życiu możesz zostać ostrzelany z czołgu? Goście przechodzili za wodospadem, biegali po największych plażach Europy, walczyli z wiatrem spychającym z klifu i balansowali radośnie pomiędzy owczymi gówienkami. Skręcali kolana uciekając przed przypływem i zasypiali w samochodzie od nadmiaru tlenu. Jedli jeżyny z krzaków i próbowali rozplątywać włosy potraktowane walijską bryzą. Znaleźli grzyba. Była cream tea i sunday dinner, i piwo z lemoniadą i ryba z frytami. Prawie zupełnie nie padało, co totalnie zrujnowało pieczołowicie budowany przeze mnie na tym blogu obraz nieustającego walijskiego monsunu. Moja reputacja legła w gruzach, ale Walia myślę wybroniła się całkiem nieźle.

Zastanawiam się jak tu przekuć to w biznes.. :)

BeFunky_DSC_0368.jpg

BeFunky_null_3.jpg nijk 33 11.jpg gb.jpg 66.jpg

BeFunky_null_2.jpg BeFunky_DSC_0408.jpgBeFunky_Chromatic_1.jpg

BeFunky_DSC_0504.jpg BeFunky_IMG_0105.jpg

BeFunky_DSC_0320 BeFunky_DSC_0320.jpg bb.jpg mik

44.jpg33.jpg

Niniejszym sezon na gości uważa się za zamknięty – do wiosny.

miw.jpg

PS. Fotki 2,5,7,12,18,19 należą do MH. Dziękować :*

dwa na trzy

DSC_0087

To był ten ich wymarzony ląd, dwa na trzy, wynajęty kąt.. śpiewała kiedyś Edyta Geppert.  Ja nie wiem, czy pani Geppert była w Conwy w północnej Walii, ale faktem jest, że słowa piosenki nie są tylko pustym chwytem marketingowym promujacym politykę mieszkaniową Polski Ludowej. Są faktem. Mało tego, są faktem Autentycznym.

Oto proszę bardzo, Najmniejszy Dom w Wielkiej Brytanii. Oficjalnie, według brytyjskiego wydania księgi rekordów Guinessa. Wymiary dwa na trzy na trzy.

DSC_0090 (2)

Posiadanie czegoś ‚naj’ to jak dar z niebios dla każdej miejscowości. Nie może więc naturalnie zabraknąć w Conwy inicjatywy o charakterze turystyczno-łupieżczym. Inicjatywa przebrana za blondynę w tradycyjnym stroju walijskim pobiera za wstęp do Najmniejszego Domu 1 elżbietę, informując miłym głosem z akcentem z Liverpoolu, że dom to autentyk, i że jeszcze do połowy lat 60-tych był zamieszkały, mieszkało w nim małżeństwo staruszków, no czy to nie słodkie, i że nie, niestety nie ma w nim telewizora. Proszę, proszę, sekundka, tylko włączę magnetofon z nagraniem przewodnika, już już. O.

DSC_0091

Zdjęcie pokazuje praktycznie cały pokój z wyposażeniem; na pięterku stoi łóżko. Nic więcej nie miało szans zmieścić się w Najmniejszym Domu. W charakterze łazienki występuje wiadro. Widok z mini okna wychodzi na otwartą przestrzeń portu i zatoki, co mogło ewentualnie wynagradzać skromność przestrzeni życiowej, albo i nie. Magnetofon usłużnie informuje cię, że jeszcze do połowy lat 60-tych dom był zamieszkały; mieszkał w nim samotny rybak.

No i prosze, właśnie odwiedziłeś Atrakcję i zaoszczędziłam ci jedną elżbietę. Fajna jestem, co?

DSC_0096

Co do samego miasteczka Conwy, to jak najbardziej warto się tam wybrać; ale o tym to już, prawda, inną razą. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam panstwa, bardzo serdecznie.

zmiana wystroju wnętrza

DSC_0082

Na wstępie mojego listu chciałam bardzo serdecznie podziękować za wszystkie życzenia urodzinowe, zwłaszcze te wieszczące rychłą karierę, sławę i pieniądz. Teraz to już tylko siedzieć i czekać na pomyślny rozwój spraw. To siedzę i czekam.

W przerwach w siedzeniu i czekaniu słucham szumu morza za oknem małego hotelu w New Quai, w zachodniej Walii (Cardigan Bay). Bo czasem trzeba sobie po prostu pozwolić. Zmienić wystrój wnętrz. Odzyskać perspektywę. Złazić nogi w jakichś ładnych okolicznościach przyrody. Potem dalej sobie pozwalać. Np. na Eton Mess. Już ci wszystko ładnie opisuję, no więc bierzesz gigantyczną bezę, kruszysz, kroisz truskawki/maliny na drobne i na wszystko zarzucasz bitą śmietanę. Zraszasz kropelką soku z truskawek/malin. W prostocie przepisu tkwi jego absolutny geniusz.

Wimbledon-Eton-Mess1

goodtoknow.co.uk

To moja trzecia wizyta w zatoce Cardigan. Jest wiele fajnych rzeczy związnych z tą zatoką, np. delfiny, które najczęściej widać z brzegu na zasadzie: o, tam, tam, delfin, patrz, patrz, no kurde, przecież mówię tam, nie widzisz, a dupa, już odpłynał. Albo miniaturowe wioseczki z portami. Bardzo ładne, ale w trochę smutny sposób. Większość kolorowych cottages należy do ludzi, którzy mieszkają w Anglii i zjeżdżają do Cardigan Bay raz do roku, na wakacje; taki stan rzeczy sprawia, że poza sezonem wioski przypominają atrakcyjne wydmuszki, ładnie odmalowane i puste w środku. Ponieważ zainteresowanie winduje w górę ceny nieruchomości, lokalni mieszkańcy nie mogą sobie pozwolić na kupno domu w swojej wsi. Rolnicy nie mają komu sprzedawać produktów, z wyjątkiem sezonu turystycznego. Lokalne społeczności kurczą się i zanikają. W eterze wybrzeża dominują setki angielskich akcentów; tu i ówdzie ktoś jeszcze wywiesza walijską flagę, ale nie wiem, czy na znak rozpaczliwego buntu wobec zachodzących zmian, czy po prostu jako atrakcję turystyczną. Smutne. A przecież Walia zachodnia to język walijski na codzień i chyba najlepiej zachowana kultura ‚prawdziwych’ Walijczyków.

DSC_0260

Z drugiej strony, jak bym miała kasę to też bym sobie taki domek kupiła. Wprowadziłabym się na stałe i pisała mrożące krew w żyłach thrillery o falach rozbijających się o murek.

nk

DSC_0048

I jeszcze, gdyby ktoś szukał imienia dla wioski, którą właśnie buduje, albo np. dla dziecka, to może skorzystać z już istniejących wzorów walijskich, np. z mojego osobistego faworyta właśnie z okolic Cardigan Bay: PLWMP (czytaj: plump). Wyobraź sobie jak wołasz do dziecka w supermarkecie: odłóż zaraz tego lizaczka Plump, nie ma mowy, zjadłeś już 17, mamusia już nie ma pieniążków, wstawaj z podłogi, ja najmocniej panią przepraszam, zwykle nie pluje na obcych.. Plumpeczku, nie gryź pana, przepraszam, ja za wszystko zapłacę, ojezu, gdzie te pie… lizaki..

1

Cardigan Bay to piękne miejsce, idealne, żeby się troche zgubić i trochę znaleźć. Gorąco polaca się czynną eksplorację. I jeszcze orientacja w terenie, dzięki uprzejmości nieocenionych google maps:

mapka

A gdyby kogoś interesowało więcej, to TU jest moja poprzednia relacja z Cardigan Bay. Enjoy.

Plwmp.

 

Walijczycy – wstęp do zagadnienia

Po pierwsze, nie należy nazywać ich Anglikami. Bo:

  • Walia, wbrew powszechnemu mniemaniu naszych rodaków, także zamieszkałych lokalnie, nie znajduje się w Anglii
  • Walia została podbita przez Anglię wiele księżyców temu i sprowadzona do roli zbiornika wody pitnej dla Birmingham
  • powoduje to nieżyczliwy stosunek.

Walijczycy, mieszkańcy Kornwalii (Cornish) i Szkoci pochodzą od Celtów, jedynych rdzennych mieszkańców Wielkiej Brytanii, o czym ktoś powinien powiedzieć angielskim nacjonalistom.

Walijczycy posiadają swój język, złożony z karkołomnych kombinacji głównie spółgłosek i malowniczych nazw własnych np. Llanfihangel-ar-Arth, Pontrhydfeldigiad, Bwlch-Y-Cibau, Esgairgiliog albo  Cwmystwyth.  Niektórzy nawet nim mówią. Język walijski jest najstarszym używanym językiem w Europie. Tolkien inspirował się nim tworząc nazwy i języki Śródziemia. Żaden znany mi Walijczyk nie wygląda jak Legolas, ale nie tracę nadziei.

Walijczycy mówią po angielsku ze specyficznym akcentem, którego się  z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zazwyczaj wstydzą np. jak go słyszą w telewizorze. Akcent składa się z mnóstwa podakcentów lokalnych; dodatkowo w użyciu (głównie w Valleys, czyli dolinach) znajduje się tzw. Wenglish, czyli angielski z walijskimi naleciałościami. Cała ta mieszanka przyprawia nieprzygotowanych cudzoziemców o sympatyczny roztrój nerwowy.

Słówka, którymi zjednamy sobie Walijczyków: cariad (kariad – kochanie), ach-y-fi  (ahawi – fuj, błe, okropność, syf, znów zapomniałeś o prysznicu; szerokie spektrum negatywnych znaczeń, którym zazwyczaj towarzyszy wymowny grymas), biwt (biut – ślicznotka, także w odniesieniu do panów); ślicznotce, damskiej czy męskiej można zaproponować: ‚give us a cwtch‚ (kucz, przytul się). Dzień dobry z rana to bore da a dobranoc nos da. Alternatywnie można stosować alrite butt? /alrite luv? Siemasz stary/siemasz kochanieńka). Dziękujemy przy użyciu diolch.  Walia to Cymru (kamri), ale już na tablicach przy wjeździe do kraju będzie napisane  Croeso y Gymru (krojso i gamri – witamy w Walii), bo język walijski ma coś takiego co się nazywa mutacjami, i wierz mi, nie chcesz, żebym się wdawała w szczegóły. Na znakach drogowych często widnieje napis gwasanaethau który oznacza parking z kiblami i zbójecko drogą kawą. Ysbyty to szpital, ysgol szkoła, heddlw policja a gwesty hotel. To najczęściej spotykane napisy. Nie należy jednak wpadać w panikę; wszystkie znaki drogowe są dwujęzyczne; z tą różnicą, że w południowej Walii angielski jest na górze a walijski pod spodem a na północy i zachodzie na odwrót.

Walijczycy dużo śpiewają, zwłaszcza kolektywnie. Wyprodukowali kilka międzynarodowych sław,  takich jak Tom Jones, Manic Street Preachers, Stereophonics, Kids in Glas Houses, Funeral for a Friend, Lostprophets, Duffy (hm) czy Katherine Jenkins.

Jako mały podległy kraj, omijany zazwyczaj w planach rozwoju przez Westminster, Walia ma spory kompleks niższości, który przejawia się w ostentacyjnym manifestowaniu lokalnego patriotyzmu, wspomnianej niechęci do Anglików oraz fanatycznym wspieraniu drużyny narodowej w rugby, zwłaszcza w czasie meczów z Anglią.  Od nieco ponad 10 lat Walia ma swój parlament, który nawet to i owo może bez pytania o zgodę Londynu, np.  może produkować biurokrację.

Stereotypowy Walijczyk generalnie mało interesuje się światem zewnętrznym, chyba, że ten sam do niego przyjedzie i wsadzi mu palec w oko; pije ohydną herbatę z mlekiem, mówi ciągle przepraszam i dziękuję (nic dziwnego, że Polakom trudno się przystosować), uśmiecha się do nieznajomych na ulicy i maniakalnie narzeka na pogodę. Tyle stereotyp; w rzeczywistości jest dokładnie tak samo.

Tyle na razie, bo się zmęczyłam i idę oglądać Stellę. Kto ma ochotę zmierzyć się z walijskim akcentem, zapraszam: zwiastun.

Ta ta!

ptaszory


Dla odmiany, będzie o ptakach. Nie żebym się jakoś specjalnie na nich znała, ale od kiedy mam aparat lubię sobie wyskoczyc na godzinkę lub dwie do rezerwatu Glamorgan Canal Nature Reserve w Cardiff, posiedziec w kryjówce, poobserwowac, popstrykac. Niewiele rzeczy potrafi tak wyciszyc. Walia jest bardzo bogata w ptaki, najbardziej popularnym (uznawanym za symbol UK)  jest robin, czyli nasz rudzik,  łatwo rozpoznawalny po pomarańczowym brzuszku oraz nieustraszonej postawie wobec życia. Są bardzo ciekawskie, niepłochliwe, inteligentne i za nic mają naszą rzekomą dominację w królestwie zwierząt.  Kiedyś schodzę sobie po kamiennych schodkach przez las, patrzę, a z naprzeciwka skacze mi na spotkanie robin. Jeśli myślisz, że zszedł mi z drogi, to się mylisz. Doskakał mi do kostki, zatrzymał się,  przekrzywił łebek i spojrzal mi wymownie w oczy. Przez chwilę siłowaliśmy się na autorytety, po czym pokornie usunęłam się na bok a robin poskakał sobie dalej, nie poświęcając mi więcej żadnej uwagi. Pobita przez żałosne stworzenie wielkości cytryny. Uwielbiam je. Egzemplarz na fotce poniżej był zaprawionym w bojach o ziarno powszednie cwaniakiem, dobrze wiedział, że powdzięczenie się na gałęzi do tych dziwacznych ludzi z wielkimi obiektywami zazwyczaj zwiększa szanse na zróżnicowane menu.

Drugim najpopularniejszym ptakiem jest bluetit, czyli nasza sikora modra. W przeciwieństwie do rudzika jest bardzo płochliwa i traktuje nas, ludzi, z należytym szaconkiem.

Miewa też złe nawyki żywieniowe i często preferuje siedzący tryb życia, no ale ostatecznie mówimy tu o ptakach brytyjskich:

Dośc popularne są zięby, chaffinch, lubiące czasem se kuknąc zza winkla:

Mniej popularne, ale prześliczne są gile (bullfinch); kiedyś było ich mnóstwo, teraz trudno je spotkac, ale za to łatwo poznac po pięknej kolorystyce:

Często spotykany jest nuthatch, czyli kowalik, o charakterystycznej wydłużonej sylwetce i akrobatycznym stosunku do gałęzi drzew:

Kilka lat temu niektóre gatunki ptaków drapieżnych (birds of prey) w Wielkiej Brytanii znalazły się na krawędzi wyginięcia; groziło to m.in. narodowemu symbolowi Walii, red kite, czyli kani rudej. Dzięki pięknej charakterystycznej sylwetce trudno ją pomylic z innym ptakiem. Dzięki zabiegom obrońców przyrody i wolontariuszy, dokarmiących je reguralnie krwawym mięchem ku uciesze tłumów (można znaleźc w necie, jakby kto chciał, np. tu i tu) populacja odrodziła się i ma się całkiem dobrze. Foto Thomas Kraft:

Innym popularnym ptakiem drapieżnym jest kestrel, czyli pustułka:

Walia ma również szczęście bycia domem dla przeróżnych czaplowatych, takich, o:

Jest jedna ptaszyna, której nigdy nie udało mi się sfotografowac w postaci innej, niż kolorowej smugi w oddali; przepiękny kingfisher, czyli zimorodek, spotykany przeważnie przy rzekach i stawach. Długo istniał dla mnie jako ptak mityczny, na zasadzie ‚o, kingfisher, kingfisher, no był, ale już poleciał‚, aż wczoraj udało nam się go wypatrzec przy pomocy lornetki, i nawet obejrzec w akcji. Zdjęcia nie wyszły, póki co zamieszczam fotkę wykonaną przez Paula, mojego znajomego z flickra rat_salad:

Kaczek i kaczkowatych też ci u nas dostatek:

A wszystko to głodne zimą i czeka na człowieka

A przy okazji, skoro o karmieniu głodnych mowa, z prawej strony na stronie głównej jest taki  banerek ‚pusta miska‚. Poprzez klikanie można nakarmic zwierza. To nic nie kosztuje. Klikaj, klikaj.

Powyższy wpis to tylko najbardziej oczywisty przegląd walijskich ptaszorów. Jest jeszcze mnóstwo innych, jak np. dziecioły, sójki, cudne pliszki, łabędzie, może kiedyś uda mi się skompletowac rozszerzone kompendium.

I jeszcze zagadka dnia: co to są te małe ślicznotki, zdjęcie jest podłej jakości, ale może ktoś rozpozna:

Na sam już koniec coś z innej beczki gatunkowej. Do mnie mówisz??

No do ciebie, misiu-pysiu. Oh. Bug-ger off!

o chichocie historii, Bońku Zbigniewie i urokach Carmarthenshire

Tu gdzie stoisz, kiedyś płynęła szeroka rzeka mówi Meryl o smutnych oczach, czekająca na moście.

Zauważyłam sprytnie, że ostatnio brytyjska telewizja coraz więcej czasu antenowego poświęca Polakom, jakby kto dał odgórny przykaz: pokazujemy, że nie taki diabeł straszny, i nie każdy Polak łabędziowi Polakiem. I tak obejrzalam sobie ostatnio film dokumentalny, acz fabularyzowany, o losach dywizjonu 303, o którym co nieco się oczywiście słyszało, i Pani w szkole mówiła, ale to jednak co innego jak się posłucha relacji z nieco innej perspektywy. Chłopaki były, jak to nasze, brawurowe, Niemca się nie bały, bić się miały za co; Anglik był bardziej ostrożny, myślał strategicznie, jak było zbyt niebezpiecznie, to się wycofywał; dlatego statystyki zestrzeleń różniły się dość drastycznie, co budziło pewnie niesnaski w łonie RAFu (nie pomagał fakt, że nasi panowie byli szczególnie lubiani przez Brytyjki). Pomimo niesnasek nikt przy zdrowych zmysłach nie negował roli polskich lotników w bitwie o Anglię i ich wkładu w jej obronę przed niemiecką inwazją.

Ale nastał koniec wojny, Europę wschodnią alianci, przy wydatnym wkładzie samej Wielkiej Brytanii, przehandlowali Stalinowi, polscy piloci zamarli w niedowierzaniu; za niedowierzaniem przyszło rozgoryczenie, poczucie krzywdy i wściekłość. Nagle stali się bohaterami niewygodnymi, niechcianymi; kłującymi  w oczy świadkami politycznego świństwa, o którym rządy Brytanii nie chciały za dużo myśleć. Część pilotów w rozgoryczeniu wyjechała do kraju, często skazując się na więzienie lub Sybir, część wyemigrowała do Ameryki i innych krajów, część, mimo nieprzychylnej atmosfery pozostała w Wielkiej Brytanii i jakoś powoli, mozolnie zaczęła układać sobie życie. Film zamyka zdanie wypowiedziane przez jedną z Polek: ‚…nigdy nie czuliśmy się tu tak naprawdę chciani. Ja pytam: dlaczego..?’  Pytanie pozostaje otwarte, chyba.

(Czasem sobie myślę, że nas tak wpuścili tutaj w 2004 bo mieli poczucie winy (i teraz spłacają w benefitach, i tu rozlega się złośliwy chichot historii). Ale to pewnie nadinterpretacja. Faktem natomiast jest, że przynajmniej jeden Brytyjczyk zapłaci za Churchilla i Jałtę. Będzie zmywał gary do końca roku. U sąsiadów też).

Znalazłam tą fotkę na wikipedii, bardzo mi się podoba, ktoś złapał świety moment, rozluźnieni, nonchalant, fajne chłopaki, nic dziwnego, że się koło nich kręciły spódniczki.

Dzień po obejrzeniu filmu siedzę sobie w Toby’s (taka jadłodajnia w Bridgend, stoi się w ogonku i pan nakłada nam na talerzyk co tam sobie życzymy z obiadowego bufetu) i nagle patrzę, a na ścianie nad moją głową wisi sobie obrazek spitfire’a z polską flagą na nosie podpisany: polski pilot dywizjonu 303 w samolocie o nazwie Toby przelatuje nad klifami w Dover. Wicked!

Tyle o sprawach okołohistorycznych, teraz czas na lżejszy kaliber. Dziś na miłe spędzenie czasu zaprasza hrabstwo Carmarthenshire. Carmarthenshire jakie jest, każdy widzi.

Dla rozeznania co i gdzie, bardzo proszę, oto już leci do ciebie mapka by nieocenione google (se można powiększyć):

Dwie propozycje: albo całodniowa wycieczka do Ogrodów Botanicznych, albo całodniowa wycieczka trasą: ogrody Aberglasney, zamek Dryslwyn i wieża Paxton. W Ogrodach Botanicznych (National Botanic Gardens of Wales) byłam dawno temu, pamiętam, że był kwiecień i w sumie troszkę żałowaliśmy wydania sporej kasy, bo mało co kwitło, ale teraz na pewno jest odpowiednia pora.  Ogrody są wyjątkowe w skali kraju, posiadają m.in. niezwykłe botanarium w kształcie wielkiej szklanej kopuły, zwane The Great Glasshouse, w którym mają najprzeróżniejsze cuda roślinne z całego świata. OB są rozległe i dużo jest tam do zobaczenia, dlatego warto poświęcić na nie cały dzień. Więcej info plus ceny i godziny otwarcia można sobie znaleść o tu

Jak ktoś chce sobie bardziej zróżnicować dzień, może ma dzieci, które szybko sie nudzą, to polecam drugą opcję. Zacznij od ogrodów Aberglasney. Wstęp funtów 7, tak, wiem, rip-off, ale co zrobisz, pani. Ogrody nie są szczególnie duże, ale bardzo przyjemne dla oka; posiadają swoją oranżerię z palmami i orchideami, ścieżki spacerowe wśród najróżniejszych kwiatów, drzewka pomarańczowe z prawdziwymi pomarańczami (!), część warzywno-ziołową (zapaaaachy, mmm, lubić-kochać) oraz kafeję w której trzeba zjeść scona z pieca z dżemem i masłem. To takie jakby ciasteczko, bardzo brytyjskie, no i skoro już się jest w tej Brytanii, to trzeba się, prawda, zapoznać. Po dogłębnym zapoznaniu się dowiemy się, że oprócz wiedzy o obcych kulturach zmagazynowaliśmy również zapas kalorii, który wystarczy nam do stycznia. Jak to się człowiek musi poświęcać dla wiedzy, czasem jestem naprrrawdę przerażona.

Po tych traumatycznych doświadczeniach przychodzi czas eksploracji zabytka – zamku Dryslwyn. Zaparkuj na bezpłatnym parkingu (będącym też znakomitym miejscem piknikowym) po czym wespnij się na wzgórze i zamrzyj na widok piękna pól, usianych krówami, malowniczo meandrującej rzeki (rzadkość w Walii), oraz błękitu nieba, oprócz którego nic nam więcej nie potrzeba, jak mówi artysta. Osobiście uważam, że Dryslwyn jest jednym z najpiękniej położonych walijskich zamków.

Zamek został prawdopodobnie zbudowany gdzieś koło XIII wieku, i cieszył się burzliwą historią, na skutek której dzisiaj możemy obcować jedynie z jego ruinami, ale są to ruiny całkiem, nie powiem, sympatyczne.

Dzień warto zakończyć wizytą na wieży Paxton, którą, jak się przypatrzysz, zobaczysz z wzgórza zamku Dryslwyn. Dojeżdża się do niej małymi lokalnymi drogami, samochód zostawia na małym bezpłatnym parkingu i idzie przez pole, względnie biegnie, bo pan farmer parkuje tam byki, takie zwierzątka sympatyczne łaknące kontaktu z człowiekiem.

Wieża posiada pięterko, które kiedyś służyło panu właścicielowi wieży za pokój bankietowy, obecnie pozwala nam cieszyć się widokiem Carmarthenshire z jeszcze wyższej wysokości.

I fajnie jest.

Przy okazji rozmów o futbolu, niemal tak popularnych ostatnio w pracy, jak rozmowy o tej okropnej słonecznej pogodzie, jeden pan inspektór śledczy od przestępstw b-ych zapytał mnie wczoraj: a ty wiesz, kto to był Boniek? Facet od penicyliny? – ryzykuję. Patrzy na mnie jak na oślizgłego przestępcę b-ego i oddala się z godnością. Ciągle zapominam, że niektórzy nie wierzą, że cudzoziemcy też mogą posiadać poczucie humoru i odrobinę inteligencji (czasem nawet jedzą swoje jedzenie przy użyciu noża i widelca!). Za każdym razem jak parkuję swojego osiołka w podziemnym garażu pod pracodawcą powtarzam sobie: bądź poważna. Życie to nie żart.

O cudzie w domu Pana, Trzech Zamkach i Jasiu Pawie Oczko

Dawno, dawno temu, tak dawno, że nie pamiętają najstarsze kadrowe, pracowałam w jednej fabryce. Nocne zmiany w fabrykach ciągną się jak Moda na sukces i są równie podniecające. Żeby przetrwać trzeba dużo gadać. Ja i Wektor dzieliliśmy razem stolik do macania konów na okoliczność dziur (nie pytaj, naprawdę). Przez kilka miesięcy dzielenia stolika do macania wyspowiada się człowiek z całego życiorysu trzykrotnie, rodzinę i znajomych rozmówcy zna jak samego siebie, łapie przekaz nadawany przy pomocy nieznacznego obniżenia poziomu powieki i zaczyna obcinać włosy u tego samego fryzjera. Anyway, w okolicach czwartej rano Wektor zazwyczaj przyznawał się do czegoś dramatycznego. Którejś nocy na fali melancholii wyznał, że jak był mały to kolektywnie prześladował jednego facecika o ksywce Jasiu Pawie Oczko. Jasiu miał garba, gadał do siebie, powłóczył nogą i uciekało mu oko; idealnie się nadawał, żeby rzucać w niego kamieniami i podrzucać psie kupki na wycieraczkę. Co, jak wiadomo, jest główną rozrywką małych chłopców i niektórych dziewczynek z patologiczną potrzebą równieśniczej akceptacji, zanim wykształci im się sumienie lub dostaną wpierdol od mamy. Ruskie czasem mówią na takich Jasiów jurodiwyj i nie rzucają w nich kamieniami.

Czemu o tym piszę? Bo mi sie wczoraj właśnie przypomniało. Siedze sobie na murku od jednego kościoła z cmyntorzem, z kubkiem w ręku, gdzieś w Walii południowo-wschodniej; obok S. przeklina kwieciście na okoliczność zsiadnięcia się mleka do herbaty (skutek nienotowanych w Walii tropikalnych tempertur +23). Śpiewają ptaszki, radośnie świeci słonko, szemrze ruczaj, bzyka pcioła; i oto w tych dramatycznych okolicznościach przyrody nagle zza nagrobka po prawej wyłania się Facet. Jakby przydepnięty, na grzbiecie kufaja, włos długi acz lichy, malowniczo rozburzony, wzrok rozogniskowany, wielopoziomowy, na łańcuszku dynda okular, któren niejedno już widział. Coś tam se mruczy, kreśląc ręką ósemki, i zaczyna kuśtykać przez cmyntorz, aby po chwili zniknąć we wnętrzu kościoła. Za Facetem przemyka obstrzępiony kot. Za kotem przelatuje kruk. Za krukiem dwa rozczochranych dziecka. Jeden dziecek rysuje coś kijkiem w piasku. Z kubkiem wpół drogi do rozdziawionych ust wychylam się, żeby zobaczyć co, ale nie widać, cholera. Podmuch wiatru porusza gwałtownie gałęzie drzew. Zapada cisza. S. przełyka głośno zsiadłe mleko. Z kościoła dobiega łoskot, miauk, słowa dezabrobaty oi! you little twat! kot ląduje za drzwiami, zza których po chwili słyszymy dźwięk organów. I śpiew. Le veau d’or z Fausta.. Patrzymy po sobie. Wow, panie. Idziemy! Dawaj! Kot łypie nieprzychylnie, rozczochrane gapią się zza płota wymachując leniwie kijkami. Chwytam za klamkę. Zamknęte. Rozczarowanie rozlewa się w nas jak ciepła oranżada w ciele Michała Aleksandrowicza Berlioza w parne moskiewskie przedpołudnie. I tyle po moich konszachtach z diabłem. Czy tam innym Jasiem Pawie Oczko.

Lecz jednak, jednak, zaświaty sprzyjały nam tego dnia. Dwie godziny później byliśmy już wściekle głodni; we wsi, do której akurat trafiliśmy na okoliczność jednego zamecka, nie było ani sklepu, ani pubu, nic. Ale Pan czuwa nad ubogimi i głodnymi, mówi Pismo; musieć to ręka pańska wskazała nam lokalny dom Boży; wahamy się, jesteśmy już zmęczeni, z drugiej strony żądza odkryć i kronikarski obowiązek napiera na sumienia.. wchodzimy. I oto stał się cud! Pan wlał otuchę w skapcaniałe ciała strudzonych wędrowców, otulił chłodnym cieniem, i co najważniejsze, zesłał z nieba strawę zaprawdę niebiańską. Almond tart – proporcja migdału do biszkoptu szlachetna, zawartość dżemu szczorda. Alleluja.. Podsumowując dzień, niebo: piekło – 1:0.

W kwestii Trzech Zamków: zapraszam na jednodniową wycieczkę po okolicy znajdującej się wpół drogi pomiedzy Newport a Monmouth (Walia południowo-wschodnia). Już leci do ciebie mapka (by nieocenione google), możesz sobie powiększyć klikając:

Co tam mamy. Mamy urocze wioseczki z domami skrytymi od słońca za kwitnącymi drzewami, kręte drogi przez sielskie lasy i łąki, ładne kościoły (otwarte!), kilka zamków w różnym stadium atrakcyjnego upadku, studnię z cudowna wodą, której początki giną w pogańskiej mgle i trzy kamienne penisy z epoki neolitycznej. Wiedziałam, że się ożywisz.

Zacznijmy od Skenfrith. To właśnie ta wioseczka z kościołem karmiącym głodnych. No dobra, czas obalać mity. Za to ciasto to se musieliśmy zapłacić :> Ale fajnie zobaczyć, że w ludziach jeszcze drzemie duch parafialnej wspólnoty i chce im się piec ciasta, które inni kupują, i w ten sposób zbierać fundusze np. na naprawę kościelnego okna. Kościół warto zobaczyć, jest stareńki, ma niesamowite drewniane drzwi przez które ja nie wiem, jak przechodzą te wszystkie babcie, bo próg jest wysoki na jakieś pół metra.

Kościół jest otoczony zielenią, i jak tak człowiek przysiądzie z kawałkiem tarty migdałowej pod gorejącym krzakiem w promieniach popołudniowego słońca, otoczony zewsząd pląskiem pticy, to się czuje całkiem bosko.

Wioska ładna, kościół ładny, za to zamek niespecjalnie okazały. Ale warto się wybrać do Skenfrith dla tej sielskiej miłej oku brytyjskości całości. No i tarty almondowej.

Za to już zdecydowanie bardziej warty obejrzenia jest zamek w Grosmont, również uroczej tylko większej wsi na północ od Skenfrith. trzeba zaparkować gdzieś na ulicy i pójść za znakami, to niedaleko. Nie ma opłat, co lubimy. Grosmont ma też ciekawy kościoł, ale go obecnie remontują.

A na deser, proszę państwa, oto zamek Biały, White Castle. Znajduje się na odludziu, i owszem, kasują za wstęp, ale nie zawsze, a na pewno nie po piątej po południu. Po piątej już nikogo tam nie ma i nikt cię na teren nie wpuści; pod żadnym pozorem oczywiście nie powinieneś ryzykować utraty nogawki na drucie kolczastym dla możliwości zrobienia o takich fotek. Nie, nie, to nie uchodzi, nie uchodzi…..

Jeśli jeszcze masz trochę czasu, to skocz do Trellech. Jak na taką małą mieścinę, to mają tam sporo atrakcji, np. bardzo stary zegar słoneczny w kościele, studnię życzeń z cudowną wodą, no i te neolityczne, pardon le mot, penisy. Studnia sięga głęboko w czasy pogańskie, a cudowna woda która w niej płynie podobno gotuje, prasuje, krawaty wiąże i usuwa ciąże, pisało w przewodniku.

Megalitycznych penisów wam nie pokażę, bo to jest porządny blog i chrześcijański oraz wręcz przeciwnie; poza tym ten wpis jest już i tak nieprzyzwoicie długi. A Annuszka i tak już rozlała olej.

Pa.

O brzuchatych wyznawcach Czarnej Śmierci, Porthgain i przebłysku lata

Haaalo, panie! Lato w Walii! Korzystajmy, bo zaraz się skończy, zaprawde powiadam wam, skończy się dokładnie z rozpoczęciem kalendarzowego lata, lub jeszcze przed, prawdopodobnie w poniedziałek przed południem, więc brać kanapki, termos, mapkę i jeździć, zwiedzać, eksplorować, nieść dumnie a godnie sztandar pielgrzyma polskiego na uchodźctwie.

Gdziekolwiek się wybierzesz, będzie Coś. W dzień taki jak dziś, Pembokeshire czy Gower zwali Cię z nóg swoją urodą, zachłyśnie przestrzenią; miasteczka takie jak Tenby czy Newport oczarują Cię swoim kurortowym gwarem i pastelowym urokiem, Brecon Beacons zadowoli na pewno miłośnika górskich spacerów w quasibieszczadzkich okolicznościach przyrody. O wszystkim tu piszę, poszukaj sobie w kategorii „podróże małe i duże”. Nie najatrakcyjniejszy czas na wodospady, bo mało padało ostatnio, do wodospadów najlepiej wybrać się po kilku dniach deszczu, wtedy są spektakularne. Ja się dzisiaj wybieram gdzieś na wybrzeże, czuje, że padnie znów na południowe Pembrokeshire.

Tymczasem polecam wycieczkę na północne wybrzeże parku narodowego Pembrokeshire, do małej wioseczki Porthgain. Można połączyć z wycieczką do uroczego  Newport bo to niedaleko, ewentualnie można sobie zaplanować rajd po całej okolicy trasą Porthgain – Fishguard – Newport, wszystkie są warte odwiedzenia. Oto mapka orientacyjna dzięki bezwiednej uprzejmości nieocenionego Google.

W wioseczce Porthgain można znaleźć: podtatusiałych księgowych, próbujących w niedzielne popołudnie oszukać rzeczywistość prężąc okazałe brzuchy opięte czarna błyszczącą skórą z napisem Black Death i popijając coca colę przy swoim wypolerowanym Harleyu; uroczy porcik, malowniczo wpisane w skały pozostałości przemysłu wydobywczego rozmaitego, objęte kolczastym protektoratem Parku Narodowego, ładne widoczki i mniej niż umarkowane ceny na świeżą rybkę.

To, co prawdopodobnie uderzy Cię po przybyciu na miejsce i zaparkowaniu na darmowym (sic!) parkingu, to właśnie ruinki przemysłu wydobywaczego różnego, malowniczo wpisane w klify na podobieństwo jakiejś prastarej twierdzy. Przez lata miejsce to służyło m.in. bogatym przemysłowcom do stawania się jeszcze bogatszymi, a biednym robotnikom do nabywania chronicznego artretyzmu i spadania z klifów na skutek braku behape. Wydobywano tu łupki, wytwarzano cegły, produkowano kamienie do budowy dróg; wszystko to  zamknieto mniej więcej przed drugą wojną światową. Dziś całość objęta jest ochoroną jako element dziedzictwa narodowego; to bardzo atrakcyjne miejsce przyciągające sporo turystów, w tej liczbie zachwyconych fotografów i wspomnianych już niedzielnych wyznawców podtatusiałej czarnej śmierci.

A przy okazji, czy ktoś ma pomysł, jak pozbyć się z głowy piosenki ‚bang, bang..’?

Tyle na razie, albowiem nie mam czasu do stracenia. Pamiętaj, że ostrzegałam w kwestii tego lata.

o jedynym geju we wsi, elan valley, i 50 tysiącach wyborczych kiełbas

W telegraficznym skrócie, to jest tak.

Dymi wulkan, ergo: nie poleciałam do Polski. Islandia już po raz drugi rujnuje gospodarkę północnej półkuli, sprawiając, że biedni nie mogą polecieć do mamy, a bogaci tracą wielką kasę; czas, żeby Ameryka zrobiła z tym porządek! Więcej mcdonaldsów na Islandię! To powinno ich skutecznie wykończyć.

W Brytanii za to trwa kampania wyborcza do parlamentu, którą po raz pierwszy w historii mają szansę wygrać liberalni demokraci (Lib Dem), co przerwie nudny cykl wymiany władzy pomiędzy konserwatystami (Tories) a partią pracy (Labour). Kampanii raczej nie wygra Brytyjska Partia Narodowa (BNP), a szkoda, bo ponoć obiecują 50.000 funtów każdemu obcokrajowcowi, który zdecyduje się dobrowolnie opuścić kraj. Jak się nie zdecyduje dobrowolnie i za kasę, to się go aresztuje za nielegalne posiadanie wykałaczek i deportuje pontonami do Francji.

Apropos, Rodaku, generalnie masz prawo głosować (zakładając, że cokolwiek Cię to interesuje), ale nie w wyborach parlamentarnych. Możesz głosować w wyborach lokalnych, lub wyborach do Parlamentu Europejskiego (wow). Musisz się uprzednio zarejestrować w spisie wyborców (electoral registrar), prowadzonym przez twój lokalny council (dział electoral services). Zazwyczaj przed wyborami rozsyłają po domach takie druczki do wypełnienia i odesłania (tak, tak, ten, który właśnie wyrzuciłeś do kosza nie wiedząc ki chuj), ale można też np. wysłać im maila z zapytaniem czy jesteś na tej liście, ewentualnie poprosić o umieszczenie.

Być może to zwykły zbieg okoliczności, ale z dymiącym wulkanem zbiegła nam się piękna pogoda, która ma, jak mówi telewizor, trwać. Więc nie ma co siedzieć na tyłku, trzeba podróżować i wzbogacać się wewnętrznie przez poznanie naoczne. I tak, zapraszam na cykl jednodniowych wycieczek po Walii środkowej (Mid Wales). Dziś będzie o Elan Valley i okolicach, tu proszę bardzo mapka orientacyjna (dziękujemy ci google), kliknąć, to się powiększy:

Co w menu: góry Cambrian Mountains, sztuczne jeziora zwane reservoirs, wymarła wioska, upadłe opactwo oraz Llanddewi Brefi, miejsce słynące z faktu posiadania jednego geja.

Cambrian Mountains i dolina Elan szczycą się krajobrazem niemalże nie przekształconym przez człowieka, pierwotnym, dzikim; jedyną ingerencją w naturę są sztuczne zbiorniki wodne, dostarczające wodę pitną dla Birmingham, ale jest to ingerencja korzystna dla krajobrazu i generalnie nieszkodliwa, chyba, że jesteś byłym mieszkańcem byłych okolicznych wsi zatopionych celem utworzenia zbiorników. Kwestia wciąż dość delikatna, szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę kogo zalali, żeby kto miał wodę w kranie. Ci jednak, którzy wznoszą się, świadomie lub nie, ponad walijsko-angielskie historyczne i społeczne animozje dostrzegą jedynie fantastycznie możliwości spędzenia dnia na świeżym powietrzu w pięknych okolicznościach przyrody.

Ścieżki spacerowe są łagodne i każdy da radę, chyba, że ktoś nie ma nogi. Nie są szczególnie oblegane, więc można doświadczyć trochę tej samotności, której niektórzy szukają w naturze. Dobrym miejscem wypadowym jest centrum informacji turystycznej Elan Valley; posiada duży parking (opłata 1 funt), oferuje dużo przydatnych i nieprzydatnych informacji, oraz, co ważniejsze, kafeje i kibel. A jak już wrócisz ze spaceru, to wyjeżdżając z parkingu skręć ostro w lewo, i podaruj sobie przejażdżkę po okolicy, w trakcie której będziesz się zachwycał nie tylko wąskimi, krętymi drogami nad przepaściami, ale również dokonasz zaskakującego odkrycia, które nie będzie bardzo zaskakujące, bo zaraz ci o nim opowiem. UWAGA, SPOILER!

Była sobie kiedyś w tej okolicy bardzo ważna wieś, której egzystencja związana była z wydobyciem ołowiu, srebra, miedzi i cynku. Górnicza działalność miała tu miejsce już w epoce brązu. Z zamknięciem ostatniej kopalni pod koniec 19-go /początkiem 20-go wieku wieś stopniowo pustoszała, powoli umierając; domy zmieniły się w kamienne szkielety, tory kolejowe powykrzywiał artretyzm, kopalniane urządzenia zjadła korozja. Jestem byłym poetą, nie wiem, czy wspominałam. Nastąpiła asymilacja: wieś-duch wpisała się swoim lekko upiornym wyglądem w surowy, nieco księżycowy krajobraz okolicy. Interesujący fakt z wikipedii – głównie z przyczyn zatrucia ołowiem średnia długość życia tutejszych górników wynosiła niewiele ponad 30 lat. Zapewne wszyscy ci szczęściarze są tam pochowani, co, jak się nad tym zastanowić, dodaje okolicy tego dziwacznego quasi mistycznego posmaczku, którym cieszy się np. wybudowany na trupach swoich budowniczych Petersburg. Wieś nazywała się Cwmystwyth (czyt. kumystłyf), część jej przetrwała do dziś, mieszkają tam ludzie, prawdziwi, żywi, i nawet stworzyli grupę zajmującą się ochroną lokalnego dziedzictwa historycznego, za co im chwała i bógzapłać.

Jednak jedyni żywi ludzie, których spotkałam na tym księżycowym pustkowiu nie mieszkali wcale we wsi, nie mieli nic wspólnego z lokalnym dziedzictwem i posługiwali się językiem polskim.

Jadąc dalej ta samą drogą dotrzemy do wsi Devil’s Bridge, która ma jakieś wodospady, ale nie sprawdziłam jakie, bo mnie zdenerwowały wygórowane opłaty za wstęp na teren. Nabywszy ostatnimi czasy nawyku niepłacenia za wstępy (opowiem jak już mnie wypuszczą z aresztu po tym jak już mnie złapią) wzdrygnęłam się i pojechałam dalej, tym razem na południe. Albowiem przeczytałam w przewodniku, że w tamtych okolicach mają najstarsze opactwo w Walii, zwane Strata Florida, które kiedyś dawno było nawet większe od katedry w St. Davids. Z powodu nabytego ostatnio nawyku niepłacenia, o którym opowiem itd.  a z którym związane jest przełażenie przez dziury w płotach oraz zapasy z drutem kolczastym, stałam się szcześliwą posiadaczkę otarcia na łokciu i połowy nogawki. I nie wiem własciwie, na co całe to poświęcenie, bo na moje oko cały splendor budowli zawiera się nie w szczątkach doczesnych a w jej historii. Także można sobie darować i podążać dalej na południe, żeby zrobić sobie zdjęcie przy tablicy z napisem llanddewi Brefi (czytaj: chlandełi brewi). Dlaczego, powinni wiedzieć wszyscy fani Little Britain, do których, to wiem na sto procent, nie należy mój ojciec.

I tyle na razie, moje pszczółki. Hwyl fawr am nawr!

jeszcze o pembrokeshire, harrympotterze i irlandzkim świętym

DSC_0463

Irytujący Andy Murray wygrywa wszystko jak leci w Wimbledonie, zwłoki Michaela Jacksona szturmują listy przebojów, a pojedynek  Skomer:Anna przegrywam już 2:0.

Za pierwszym razem, rozumiesz, lało i wiało i odwołali promy. OK, siła wyższa, ostatecznie kto chciałby się utopić. Za drugim pogoda była cudna, i właściwie to powinniśmy być z siebie dumni, bo prawie nam sie udało, spóźniliśmy się na ostatni prom tylko 5 minut. I nie, nie, wcale nie było to frustrujące, że znowu po dwóch godzinach jazdy popatrzyliśmy sobie na Skomer z przystani, bo przecież nic przyjemniejszego, jak podróżowanie po zatłoczonych weekendowych drogach za burakami, które nie wiedzą, że drugi i trzeci pas jest to wyprzedzania wyłącznie i nie należy się nim ciągnąć ze statusem świętej krowy 60/godz.

No ale ostatecznie nie ma tego złego, hej! bo w Pembrokeshire zawsze się coś do zobaczenia znajdzie, i tak znaleźliśmy jarmark w Milford Haven (hm), cud plażę o wdzięcznej nazwie Freshwater East, z ekipą kręcącą harrypottera (ukrytą przezornie w przyczepach) oraz kapliczkę St. Govan’s wrośniętą sobie romantycznie w klifa.  Wcale nie najgorzej.

Jarmark w dokach Milford Haven składał się tradycyjnie z budy z hamburgerami, dzieciaków z pomalowanymi twarzami, i okrętu marynarki Jej Królewskiej Mości, na który można sobie było wejść, ale tylko z brzeżku i nic nie dotykać, broń boże, stał tam taki duży facet z karabinem i groźnie łypał. Ja tam lubię okręty, a poza tym było za darmo, to se poszliśmy. W Londynie na Tamizie też mają taki zacumowany, nazywa się Belfast i jest 10 razy większy od tego z Milford Haven, ale za to piętnastokrotnie droższy, więc w sumie uważam, że zrobiliśmy interes tygodnia.

DSC_0187

W Londynie w ogóle trzeba bardzo uważać, jak się chce te takie tam różne turystyczne atrakcje zwiedzać, bo ceny biletów płynnie przechodzą od lekkiej drożyzny do kosmicznej abstrakcji. Londyn przypomina maszynkę do mielenia tustystów: po wyciśnięciu z nich ostatniego pensa wysyła się wymiętych do domów wraz z kompletem zdjęć bigbena ąfas i z profilu.

W Walii jest inaczej, bo po pierwsze turystów mniej, to i pokusa mniejsza, a po drugie atrakcje często są z rzędu tych, po których każdy może sobie pochodzić, a nie wchodzić za opłatą. Na przykład te wszystkie piękne plaże Pembrokeshire, które się odkrywa zupełnie przypadkowo; najlepiej puścić się swobodnie wzdłuż wybrzeża i pozwolić szczęce opadać łagodnie co zakręt. Na przykład opadać na siwawy piasek plaży Freshwater West w zachodniej części Pembrokeshire. Jest ci ona olbrzymia, piaszczysta, tu i ówdzie usiana  czerwonymi skałami, z naturalnymi oczkami wodnymi zmienionymi w kompletne ekosystemy z roślinami,  rybami, krabami, ostrygami itp;  z obu stron plażę zamykają rozległe klify, a od tyłu tymczasowo harrypotter. Rzucający zaklęcie patronusa na młodociane mugolki okupujące drogę dojazdową do jego naczepy w obozowisku ekipy filmowej.

pl

I:

DSC_0407

I jeszcze:

DSC_0250

Co tu dużo pisać. Trzeba jechać i zobaczyć. A  jak się już będzie w tej okolicy, to niedaleko miejscowości Bosherston trzeba znowu zjechać w stronę wybrzeża i pójść zobaczyć kapliczkę St. Govan’s, której początki toną w mętnych odmętach legend. Jedna z nich głosi, że Irlandzki mnich Govan przybył do Walii dawno temu i został, urzeczony pięknem krajobrazu (co zrozumiałe). Ale żeby nie było tak nudno, mówi dalej legenda, to któregoś dnia wybrzeże Pembrokeshire najechali piraci, i postanowili zabić wszystkich, w tej liczbie naszego bohatera. Na szczęście tu nastąpił cud opatrznościowy w postaci rozstąpienia się klifu i utworzenia szczeliny, w którą się Govan był wcisnął i ocalał. Wdzięczny za łaskę pańską wybudował w miejscu ocalenia kapliczkę – pustelnię ze srebrnym dzwonem, który mu piraci zaje….  za karę za brak szacunku. Kapliczka jest bardzo skromna i znajduje się niemal u podnóża klifu ze zdjęcia na samej górze;  wygląda tak:

df

Ładnie, nie?

No.

DSC_0224

o norweskim słodziaku, starej krypcie w Neath i ubożuchnej stajence

1 153

Wstyd, panie, zgroza i stonka. Nie dość przyznać, że obejrzałam Eurowizję, to jeszcze o mało co jeden norweski słodziak nie złamał mi serca. Jak on na tych skrzypcach, o jeeezu. Co za ekspresja. I ten dziób słowiański, roześmiany, cheeky, mówią tubylcy na takich. ‚Herbatnik’, mówi moja stara przyjaciółka A., wielbicielka używek o dużym stężeniu cukru i błonnika. Kapsel twierdzi, że jak mu dołożyć bryle i komórkę pod schodami to będzie harrypotter, ja nie wiem, nie znam, w ogóle jak można z taką komerchą wyjeżdżać przy okazji renomowanego festiwalu muzycznego o randze międzynarodowej! A, i to nie prawda, że z 3 mln odsłon słodziaka na Youtubie 300 tysięcy jest moje. Ja zrobiłam tylko jedną odsłonę. Stałą. Trochę już chłopak ochrypł od soboty.

Lecz oto, dla dobra moich rodaków spragnionych przygody, o Tobie mówi, tak, tak, nie ma co się oglądać za siebie biorę się w garść, spuszczam Norwega na pasek i jedziemy. Kto nie widział „Imienia Róży”, niech nie podnosi ręki, bo to wstyd. Niech leci i wypożyczy, nie, nie, nie ściąga z internetu, to barrrdzo nieładnie, bardzo, biedne wytwórnie filmowe ledwo wiążą początek taśmy filmowej z końcem, a właściwie nawet już nie wiążą, bo wszystko cyfrowe, znaczy, panie, nędza i wszystko jako ta stajenka ubożuchna. Ale do rzeczy. „Imię Róży”, oprócz licznych innych zalet, pozwala widzowi zagłębić się w atmosferę średniowiecznych klasztorów, opactw, mnisich cel i takich tam różnych stosunków, która to atmosfera zagęszcza się i produkuje ciary. I ja sobie lubię namiastki takiej atmosfery poszukać. Na przykład w Neath.

Wskakujemy na M4, w Port Talbot odbijamy na północ A474 do Neath i dalej już po drogowskazach, nie da rady się zgubić. Neath Abbey (opactwo), stoi sobie przy bocznej uliczce, trochę tak jakby od niechcenia, jakby ktoś je tam postawił na chwilę i zapomniał. Właściwie to głównie ruiny, ale imponujące w rozmiarze. Wejść na teren można bezpłatnie (przynajmniej można było w zeszłym roku), nie ma parkingu, ale można zaparkować na ulicy.

1 066

Opactwo jest stareńkie, jego początki sięgają XII wieku. Przez trzy wieki gościło cystersów (tacy faceci od dostaw wody w czasie suszy) aż Henryk Ósmy, znany wielbiciel papiestwa i wyznawca wartości rodzinnych (jako mąż i nie mąż), cystersów wyeksmitował przez ścięcie, a posiadłość oddał w ręce prywatne. W ciągu ostatnich 200 lat służyła m.in. celom przemysłowym, powoli podupadając na znaczeniu i wizerunku, aż przeszła w troskliwe ręce CADW (organizacji zajmującej się ochroną walijskiego dziedzictwa narodowego).  I dzięki temu możemy sobie ją dzisiaj oglądać.  I teraz uwaga, bo tego nie ma w protokole. Jak już tam jesteś, to koniecznie musisz na recepcji zapytać o Klucz. Klucz jest metalowy, waży pół kilo i ma rozmiar pogrzebacza. Czego innego sie spodziewać po Kluczu do starego opactwa? Jak już Ci go dadzą, to musisz sobie znaleźć do niego Dziurę. Nie będzie trudno, po schodkach i w prawo.

pic by stu

I wchodzisz do serca opactwa, byłej kaplicy/krypty, a była kaplica/krypta wygląda tak:

1 090

Ktoś tam wstawił ławkę,  można sobie usiąść, i wierz mi, jest coś takiego w tej ciszy i półmroku, jakie tam panują, że łatwo można sobie wyobrazić mnichów w kapturach, leżących krzyżem na kamiennej zimnej posadzce, zwalczajacych grzech nieczystych myśli poprzez uprawianie artretyzmu, czy śpiewających hymny przy chybotliwym płomieniu świecy (wiem, wiem).

drzwi

Kuba mówi, że z tym ścięciem cystersów to poleciałam na tanie efekciarstwo. Tak na prawdę w tamtych czasach przeważało nudne podejście praktyczne. Duchowni katoliccy byli uwalniani od ciężaru trosk doczesnych poprzed powieszenie, po uprzednim uwolnieniu ich od ciężaru różnych części ciała wskutek tortury.

O wędrowaniu ciepłą ziemią, Gower i uczonych gryzoniach

DSC_0188

Łikendzik, za oknem cień nadziei na słońce, tyle do zobaczenia wokół, a ty się nie zrywasz, na koń mechaniczny nie siadasz, mapy nie chwytasz..? Co się stało z tobą Rodaku, zaliś swej dawnej cnoty pielgrzyma przepomniał, że wolisz piwo i eurowizję..?

Nie, nie, nie przepomniał, pojedzie, mówi. Żonę zapakuje albo kochankę, kanapkę ze serem, kilka monet na parking i kawę. A że łikendzik standardowy, niedługi, to musieć pojedzie gdzieś całkiem niedaleko, na półwysep Gower, na mapkę spojrzy, na lewo od Swansea, widzi..? Bardzo ładnie.

3 cliffs bay

Kilka faktów: Gower był pierwszym miejscem w Walii, a obecnie jest jednym z pięciu w kraju, uhonorowanym tytułem „Area of Outstanding Natural Beauty”, czyli obszaru o wyjątkowym pięknie naturalnym. To trochę mniej, niż park narodowy, ale niewiele mniej.  Głównym atutem jest bogata w klify linia brzegowa z licznymi plażami (piaszczystymi!),  poprzecinana sporą ilością ścieżek spacerowych (walking paths). Do wielu miejsc można dotrzeć tylko wskutek spaceru,  ponieważ miejsc do zaparkowania samochodu jest niewiele, i trzeba brać, co jest. Największy chyba parking jest przy plaży Oxwich. To tzw. plaża rodzinna, ulubiona przez posiadaczy potomstwa, przeciwników aktywnego wypoczynku i wyznawców św. Grilla.  Jest rozległa i obejmuje swymi ramionami zatokę będącą mekką szczęśliwych posiadaczy rekreacyjnego sprzętu wodnego typu motorówki, skutery, narty, wędki i koła ratunkowe.

oxwich

Plaża jest niebrzydka, ale prawdziwą urodę odsłania dopiero jak się wybrać na spacer wzdłuż linii brzegowej po prawej stronie. Zwłaszcza w czasie odpływu (potężnego). Tu Gower odsłoni przed nami swoje bogactwo form skalnych i różnych okołomorskich atrakcji (najróżniejsze muszle, kolorowe kamienie, żywe, prawie żywe i raczej-nieżywe stworzenia, jak skamielinki, skalne oczka wodne z własnymi mini ekosystemami, itp). Fota u góry strony jest z tego spaceru, ale wrzuciłam tam, bo mam bunt wobec sztywnych form oraz ćwiczę chłyty materkingowe.

muszelki

Mają też w Oxwich, prawie przy plaży, tylko z boku i za drzewami mały uroczy kościółek, którego początki sięgają 12 wieku. Jest pod wezwaniem Św. Illtyda (próbuj, próbuj, i-chl-tyda, chla-nech-li, chlan-trisant) i osobiście uważam, że jest słodki. Posiada stareńki cmentarzyk, a cmentarzyk posiada mysz. Ja mam słabość do gryzoni. Nie, nie ‚na widok gryzoni’, jak na pewno pomyślałeś stereotypicznie.  Chciałam kiedyś nawet napisać o nich literaturę fantastyczno-naukową, ale zorientowałam się, że Pratchett już napisał.  I tyle po moim bestsellerze, sławie i kasie. Znowu.

church

Oxwich Bay i jej parking mogą być dobrym punktem wyjściowym do dłuższych spacerów po okolicy. Ścieżki nie są bardzo trudne, chociaż po deszczu mogą być śliskie i błotniste;  dobry but to podstawa, a i kalosz nie hańba, jak zawsze powtarzam.

No. To tyle słowem zachęty. Kuba nalega jeszcze,  żeby powiedzieć o jednej piosence, bo on się dzisiaj czuje sentymentalnie, i musi się podzielić.  Posłuchaj. Szumi. Pachnie. Ciepło. Cicho.

http://www.youtube.com/watch?v=56wLTjDEwzU

Cudnie.

O krojeniu cebuli, Tenby i wrażliwości artystycznej

Bonnie szuka Clyde’a, a ja chętnego do skrojenia sześciu cebul ze skutkiem natychmiastowym.

No bo, ja się pytam, dlaczego jest tak, że nigdy nie mogę sobie przypomnieć żadnego z tych złotych środków na łzawienie, kiedy właśnie pilnie muszę to to skroić..? Życie nie jest fair, no ale nic, twardziuchem trzeba być, nie mięciuchem, że prawie zacytuję. I tak podłe warzywo już pyrka w garze, transmutując w zupkę cebulową, łzy otarte, a Gary Moore śpiewa do mnie  I got it bad for you babe..  Za oknem słońce, pietrucha w donicy ma już 10 cm, życie jest piękne.

Może by nawet gdzie pojechał znowu. Weekend idzie, pogoda się zapowiada. No to już.  Pytanie pomocnicze: co jest kolorowe, ma warstwy i nie jest ogrem?

Oto proszę szanownego Rodaka jest wisienka na torcie Pembrokeshire (Zachodnia Walia) – Tenby. Jakieś, ja wiem, 40 minut jazdy samochodem na zachód od Swansea. Z dumą stwierdzam, że T. nie jest obce młodej polskiej emigracji, i jak byłam tam 4 razy, tak zawsze w ogólnym gwarze dało się wychwycić  szeleszczenie mowy ojczystej, uszlachetnione tu i ówdzie wdzięczną i jakże bliską naszym polskim sarmackim sercom łaciną.

Walijska nazwa miasteczka to Dinbych-y-Pysgod („Małe miasto, albo forteca, bogata w ryby”).  Skąd więc nagle po prostu Tenby, zapytasz podejrzliwie a czujnie. Nie wiem, ale w Mądrej Książce przeczytałam, że  postfix  -by przybył do nazewnictwa angielskiego z Wikingami i oznacza wioskę.  A w ogóle nie zadawaj mi takich pytań, bo mi się robi tik.

Tenby jest ukochanym kurortem wakacyjno-weekendowym Walijczyków. Oczywiście tych, którzy preferują taką kurortową formę wypoczynku. W szczycie sezonu parkowanie może być odrobinę problematyczne, pomimo ogromnego parkingu na końcu głównej nadmorskiej ulicy.  Miasteczko posiada mnóstwo pastelowych hotelików, restauracji, małych uroczych uliczek, kolorowych sklepików.  W sezonie otwierają swe podwoje rozmaite kluby i klubiki, oraz inne szemrane przybytki w których usłużnie uwolnią Cię od posiadanych środków płatniczych.  Potężne odpływy odsłaniają malownicze piaszczyste plaże i osadzają na piasku kolorowe kutry rybackie.  Mają tam interesującą stację Ratownictwa Wodnego, którą sobie można obejrzeć za darmo (na zdjęciu po lewej).

tenby

Jest jeszcze druga plaża, na której tkwi taka wielka skała z paskudniastą budowlą na szczycie – onegdaj ponoć była to twierdza. Nie ma tam dostępu, w sumie szkoda, bo może od wewnątrz robiło by lepsze wrażenie. Istotna informacja o plażach: wszystkie posiadają symbol niebieskiej flagi, co oznacza, że są najwyższej czystości/jakości.

Warto sobie pospacerować po Tenby.  Mają tu pozostałości murów miejskich, efektowne bramy; budynki z różnych stuleci.  Początki miasteczka sięgają 12 wieku, u zarania było jeno portem rybackim (aczkolwiek dość prężnym, podobno do Tenby przybył pierwszy transport pomarańczy w Walii, taka ciekawostka z wikipedii). W czasach wiktoriańskich co bogatsze warstwy społeczeństwa odkryły Tenby z jego uroczą architekturą i pięknym położeniem, i zaadoptowały sobie na użytek własny jako kurort letniskowy.

tenby

Warto zaplanować sobie cały dzień w Tenby, a jeszcze bardziej warto zostawić sobie je na deser po spacerach klifami Pembrokeshire – przecudnej urody linia brzegowa jest jedną z najbardziej efektownych, jakie widziałam w życiu, i częścią drugiego walijskiego parku narodowego.  Ale temu poświęcę osobny wpis. Aha, jesli jesteś miłośnikiem zamków (miłośnik zamków wygląda tak) to możesz zajrzeć do miasta Pembroke, zamek jak się paczy, duży, solidny, nie jakiś tam, panie, smutny gruz.

___________________________________________________________

Kuba mówi, że przymusowe roboty przy krojeniu cebuli powinno się aplikować ludziom, którzy stracili wrażliwość tfurczą. Wszyscy bowiem wiedzą, że cebula ma warstwy i to czyni ją wewnętrznie bogatą, krojenie jej jest więc formą ostrej jazdy kulturalnej, która nie tylko, jakby się wydawało,  czyści zaśniedziałe kanaliki łzowe, ale pozwala uwolnić emocje, i rozbudzić kreatywność do pogranicza bełkotu, czego dowodem jest ten dopisek.

Dziękuję państwom.