kabuli kabuli

Lubimy zjeść, nie da się ukryć. Umówiliśmy się na na lancz z Margo w Hanowerze. Red. Jakubek zaraz zgłupiał, bo okazało się, że mają tam milion multi-kulti kafej i wybór będzie trudny. Margo, już prawie jedna nogą w Namibii, pokazała rzeczowo palcem: tu. Wyszło, że lancz będzie po afgańsku, co zostało przyjęte z entuzjazmem, zwłaszcza, że szanse wyjazdu do tego kraju są mniejsze niż zero, metaforycznie ujmując. Nie żeby jakoś żałował, bo wiadomo, ale jednakże tudzież.  Anyway. Menu okazało się malowniczo niezrozumiałe, ale daliśmy radę. Okazuje się, że w Afganistanie jedzą głównie jagnięcinę, ale na szczęście nie wyłącznie. Ja jagnięciny odmawiam z przyczyn ideologicznych, więc pani Turecka Kelnerka z Makijażem doradziła mi sympatycznego bakłażana z ryżem; ryż był bardzo pyszny i wymieszany z egzotycznymi przyprawami, rodzynkami, migdałami oraz innymi substancjami o tajemniczej proweniencji. Nazywał się ładnie kabuli i o tak się prezentował:

Fakt bycia dobrze karmioną zawsze podnosi mnie na duchu i przychylnie usposabia do kraju goszczącego, co ważne jest, bo rzecz miała przecież miejsce w Niemczech. Osobiście nie mam większego problemu z Niemcami, czuję się wolna od presji historycznych i co rusz odkrywam ten kraj w różnych aspektach, zazwyczaj tranzytowo; ale jednakże jakiś tam genetycznie zakodowany dystans pozostaje. Jak na razie Niemcy mi się raczej podobają, acz pewne mity upadły bezwzględnie dwa lata temu, kiedy tkwiliśmy 6 (!) godzin w upale na autostradzie, bo Niemcom nie chciało się oznaczyć robót drogowych. Albo kiedy z powodu fatalnie oznakowanego objazdu dwie godziny szukaliśmy zjazdu na Essen, w czarnej rozpaczy, skłóceni jak Kargul z Pawlakiem, w środku zimy stulecia i z zamarzniętymi spryskiwaczem do szyb (to ostatnie, przyznaję, niekoniecznie z winy Niemców).

Anyway. W restauracji afgańskiej herbatę (bezwzględnie liściastą) serwuje się w takich długaśnych torebkach-woreczkach; nawet czarna ma posmak korzenny.

Do siedzenia zaś obok zwykłych stolików mają tam też taki rodzaj, ja wiem, podestu z poduszkami (zdjęcie u góry), na którym można konsumować w pozycji półleżącej ‚na starożytnego greka’ bądź siedząc, jakoś pewnie po afgańsku. Red. Jakubek chciał nawet przetestować, ale nie wiedział, czy zdejmuje się buty, czy nie, a nie chciał wyjść na nieokrzesanego wiochmena.

I teraz nie wiem, na ile to było doświadczenie autentyczne, bo podobno chińczyk, którego jemy na zachodzie, nie ma nic wspólnego z prawdziwym chińskim żarciem, a kurczak tikka masala jest Hindusom kompletnie nieznany, ale było to doświadczenie najbliższe autentycznemu, na jakie mogę sobie pozwolić. Więc nie ma co zanadto filozofować, nie?

No.

A sam Hanower to miasto o wiele mniejsze niż zawsze myślałam, z przyjemną niedużą starówką i prężnie działającą Polonią. Dzięki, Margo. Mam nadzieję, że szalejesz z radości w tej swojej Namibii.

,