idziesz?

sen o dolinie / niemodny ucisk w sercu

idziesz?

Czasem czuję, jakbym była zamknięta we wspomnieniu pewnego miejsca o nazwie Nevis Gorge. Cudowne więzienie, które w mojej głowie obrosło warstwami fantazyjnych dodatków, jak brytyjskie wybrzeże skorupkami ostryg.

To dolina z wodospadem w środku szkockich gór. Jestem tam prawie codziennie przed snem; siadam na kocu niedaleko od wodospadu, ze słońcem na twarzy, z plecami opartymi o drewniany schodek małej chaty. Jest wino, też, czemu nie. Czasem nawet zaszaleję z deską serów z oliwkami; ostatecznie to moja fantazja, co, kurde. Przede mną rozciąga się szerokie, płaskie dno doliny zamknięte ze wszystkich stron koroną gór; meandrująca cokolwiek leniwie rzeka błyszczy w popołudniowym słońcu. Jak to komuś wytłumaczyć, że czasem w tym zawalonym idiotycznymi nagłówkami i ludzkim szumem świecie widzisz coś tak pięknego, że stajesz w miejscu i ryczysz.

Jak wytłumaczyć komuś rozmiłowanemu w akrylowych pazurach i sztucznych rzęsach co robi z człowiekiem zapach mokrej ziemi w środku podeszczowego lasu? Jaki opisać komuś z nosem w ajfonie balon emocji, ten ucisk w sercu, kiedy patrzy się na wyzłocone późnowieczornym słońcem góry? Opowiedzieć o tym, jak już niczego więcej się dziś nie spodziewasz, i nagle za rogiem obezwładnia cię widok krystalicznie czystej rzeki wypływającej niemal z wnętrza góry; góry brunatnej, pooranej jasnymi żlebami, z czapą śniegu na głowie.

Dolina

Trudno jest pisać o miłości do krajobrazu i natury bez ryzyka ugrzęźnięcia w lingwistycznym kiczowisku. Poza tym, to niemodne. Nie na czasie. Nikogo to już nie interesuje. Zupełnie. Zupełnie..?

Popatrz tam – Alun wskazuje na horyzont ponad dachami budynków college’u – my tu w słońcu, a tam ściana deszczu. Uwielbiam patrzeć na takie ściany deszczu. Iść w ich kierunku. Nie boję się deszczu. Mógłbym tak bez końca.

Uśmiecham się pod nosem. Już dawno przypadkowa osoba nie powiedziała do mnie czegoś równie cudownie nieużytecznego.

Niemodny ucisk w sercu.

Dolina

miasto bez rzeki

edi

Kilka rzeczy uderzyło mnie w Edynburgu, ale chyba żadna tak mocno, jak brak rzeki płynącej środkiem miasta. Weź Paryż. Weź Londyn. Weź co chcesz z tych wielkich światowych miast, i najczęściej będzie tam sobie przepływał jakiś mniej lub bardziej interesujący ciek wodny wykorzystywany radośnie do łupienia turystów pod postacią zorganizowanych rejsów. W Edynburgu mają tylko mosty. A pod mostami przepływa sobie.. dworzec kolejowy. Fakt, sprytnie zaprojektowany żeby przypominać fale rzeki, ale jednakowoż. Dworzec. Jak… ekscentrycznie.

Druga rzecz: jak większość dużych brytyjskich miast Edynburg zmienia się w tygiel multi-kulti; łatwiej było mi wychwycić na ulicy język hiszpański niż szkocki akcent. W sklepie z kiltami Hindus. W kafei Włosi i kolorowy Meksyk (pyszny, nawiasem mówiąc). Trochę mnie to rozczarowało. Globalizacja pozbawia świat jego wyjątkowego charakteru, unifikuje. Zwykle nie mam z tym problemu, lubię; ale pojechałam do Edynburga po Szkotów, i nie znalazłam. Nie licząc dwóch kobziarzy (o’matko..) i jednej kolesia przebranego za Mela Gibsona. Fakt, byłam tam tylko niecały dzień. To prawie nic. To co mówię właściwie nie jest nawet opinią, to zaledwie impresja. Być może jeśli pojadę tam znowu wrażenie będzie zupełnie inne.

Trzy: brudny piaskowiec może być bardzo atrakcyjny wizualnie. Architektura miasta składa się z tysięcy kamienic, zaułków, placyków, podwórzy, parków, starych cmentarzy, wąskich pasaży poprzetykanych żyłami rur i rynien; wszystko razem stwarza bardzo fajną autentyczną atmosferę. Sprawia, że Edynburg odbiera się jako żywy organizm, w którym pod przykrywką nowoczesności bije autentyczne spracowane serce miasta z przeszłością.

Edynburg oferuje szczodrze tym, którzy potrzebują zatrzymać się w codziennym miejskim biegu, położyć się na ławce w parku z widokiem na zamek, wygrzać twarz w pierwszych promieniach słońca. Rozkładamy się i my, i wdychamy głęboko zapach, kolor i dźwięk miejskiej wiosny. Z placu zabaw dobiegają krzyki i śmiech dzieci, gołębie wykonują swoje odwieczne u-hu-hu, za plecami zadziwiająco przyjemnie brzęczy przytłumiony kwitnącymi krzewami gwar ulicy, klaksony samochodów, czasem syrena karetki. Na innych ławkach równoległe światy wgapiają się w ekrany telefonów, jak kiedyś gapiły się w książki.

bw2A wiesz, że pani Rowling jest Szkotką? I to właśnie w Edynburgu napisała pierwszego Harry Pottera? Wcale mnie to nie dziwi. Popatrz na te budynki. Ulica Pokątna, czy jak. Tylko patrzeć, jak zza któregoś rogu wyskoczy Dobby.

26pokatna7Albo edynburski krewny Rudego.

DSCN2334

Chciałabym tam kiedyś wrócić na dłużej, lepiej poznać to miasto. Znaleźć tych poukrywanych gdzieś Szkotów. Może napisać jakąś bestsellerową powieść..? Siedząc z termosem w Zaułku Pisarzy?

Może.

Ale pewnie nie wrócę, bo życie jest za krótkie na oglądanie się do tyłu.

była sobie była stolica

DSCN2542

Jedna z tych miłych niespodzianek z gatunku a, właściwie to już wracam, ale jeszcze sprawdzę, co tam za rogiem. Mieliśmy tylko spać w tej okolicy. Ale jakoś tak mimochodem, prawda, wpadł mi w rękę ulotek; w dodatku z drogi widać było rewelacyjnie usytuowany zamek. No to co, pół dnia się nie znajdzie? Zawsze się znajdzie. Proszę zgromadzonej, lub i nie, publiczności, oto była stolica Szkocji, brama do Highlands, siedziba Mary Królowej Szkotów, arena cyklicznych nawalanek z Anglikami, przyczółek Williama Wallace’a (tego który wyglądał jak Mel Gibson), żywa historia zamknięta w piaskowcu: Stirling. O’klaski. O’matko, co tak niemrawo.. Proszę się choć co wysilić. Dziękuję.

DSCN2499DSCN2567

To przyjemne miasto, a w każdym razie jego starówka, zbudowane zostało w dużej części z tego samego brudnawego piaskowca co klimatyczny Edynburg. Od którego nawiasem mówiąc dzieli je jakieś pół godziny jazdy samochodem. Sympatyczne stare budyneczki pieszczą oko; ślady historii są umiejętnie wyeksponowane przy pomocy tabliczek w rodzaju ‚tu byłem, Tony Halik’.

DSCN2497

Najbardziej spektakularnym fragmentem Stirling jest oczywiście usadowiony na skale przystojny zamek, którego finansowej płynności strzeże pilnie organizacja Historic Scotland; zamek jest zapewnie niezwykle atrakcyjny w środku również, ale po prawdzie, jeśli chodzi  o mnie, to za 14.40 od osoby to niech go sobie sami eksplorują.

Natomiast całkowicie za darmo można sobie poeksplorować stary cmentarz u podnóża zamku, który sprytni Wiktorianie przeobrazili z mrocznego średniowiecznego cmentarzyska straszącego ogniem piekielnym i generalnie memento mori, w przyjemny, elegancki spacerniaczek dla turystów. Wybudowali nawet fikcyjny nagrobek-pomnik, co już zapomniałam komu wystawiony, jakiejś pannie która się utopiła, czy coś, ale tabliczka obok i tak informuje, że to lipa. Wiktorianie to byli generalnie ludzie z głową do interesów, i nie przeszkadzało im lekkie naginanie rzeczywistości, jeśli tylko można było na tym conieco zarobić. Wykreowali wiele współczesnych atrakcji turystycznych; jedną z najbardziej znanych na świecie jest Stonehenge, które zyskało znany nam dzisiaj atrakcyjny kształt dopiero po tym, jak jakiś sprytny inwestor z epoki wiktoriańskiej przyjrzał się przypadkowej kupie neolitycznych kamieni krytycznym okiem uzbrojonym w kalkulator zysków i zarządził, o, to tam na lewo proszę, a to tam na górę walnąć, i szybciutko formujemy kółeczko, raz raz, chciałbym skończyć przez popołudniową herbatką.

DSCN2538DSCN2537

Żeby jednak nie było, że tak całkiem o tym ogniu piekielnym zapominamy, oczko, oczko, to zostawmy może kilka wesoluchnych średniowiecznych nagrobków, ot, taki dodatkowy smaczek.

cm

Podsumowując doświadczenie, Stirling jest jak najbardziej warte tej półdniowej wizyty. Jest przyjemne, zadbane, eleganckie. Jak komuś nie żal 14.40, to pewnie pół dnia można spędzić na samym zamku. Pasjonaci historii znajdą w Sterling mnóstwo składników odżywczych dla swej pasji; innego rodzaju składniki odżywcze można znaleźć bez problemu w kafejkach i sklepach. Turyści lubią Stirling, więc problemu ze znalezieniem przysłowiowego magnesu na lodówkę też nie ma.

Krótki filmik w temacie.

http://www.youtube.com/watch?v=KFEwBA5r0hU Ukłony, kurtyna.

pamelo żegnaj

DSCN1651

Wieczór w górach zawsze zapada błyskawicznie. Dzień był pełen wrażeń, jesteśmy zmęczeni. Samochód porusza się płynnie po szkockich serpentynach; nikt nic nie mówi. Na drodze nie ma żadnego ruchu; światła samochodu co rusz odbijają się od powierzchni któregoś z licznych jezior. Opieram czoło o szybę, pozwalam krajobrazowi przepływać przeze mnie swobodnie, bez żadnych zakłóceń. W gasnącym świetle dnia złotawe łańcuchy górskie zmieniają się w brunatne. Wyglądają jak porysowane gigantycznym widelcem: setkami, tysiącami żlebów pędzą w dół małe wodospady. Tu i ówdzie wciąż leżą białe czapy śniegu. Góry są tak blisko, przy samej drodze, w pewnej chwili ogarnia mnie przemożone pragnienie, żeby wysiąść i te brunatne góry objąć, i tak zostać. Wrażenie jest tak silne, że mam łzy w oczach. Ej, niech ktoś wciśnie pauzę. Zatrzymać tę chwilę.

Jutro już będziemy stąd wyjeżdżać. Słuchaj! Nic nie słyszysz, no właśnie. Taka cisza. Powiedzcie mi coś na do widzenia, szkockie góry. Szkockie góry puszczają do mnie oko księżycem odbitym od powierzchni jeziora. To jedyne źródło światła. Bezchmurne nocne niebo wspiera się tysiącem galaktyk na szczytach, jak zmęczony wędrowiec. Ja mam jednak generalnie szczęście do pogody. Przecież mogłoby lać. Mogłaby zejść mgła, jak kiedyś w Zakopanem, kiedy musiałam kupić pocztówkę żeby udowodnić Boskiemu, że jesteśmy w górach; sfochowane Tatry wyłoniły się zza mgły pięć minut później, wywaliły do nas jęzor i znowu zniknęły, tym razem na dobre. Jak statek-widmo. Ale generalnie to mam szczęście do pogody, tak. Odpukać.

No więc, Pamelo żegnaj. Dziękuję ci za obłędną ilość krystalicznie czystego powietrza, która sprawiła, że każdej nocy miałam tak intensywne sny, że po przebudzeniu czułam się jakbym właśnie sześć razy wbiegła na Ben Nevis. Ostatni raz tak intensywnie śniłam jakieś 15 lat temu. We śnie ukazał mi się trójkąt na niebie i kazał mi bezzwłocznie urodzić syna bożego, dzięki Bogu, że nie jestem wierząca, bo może dziś byłabym przywódczynią jakiejś krwiożerczej sekty podprowadzającej staruszkom drobne na jedzenie dla kota.

Highlands, wy jesteście jak zdrowie. Ile was trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto potrzebował tlenu i wyjechał z was unosząc się w powietrzu jak niebieski balonik. Jak dziecko z koglem-moglem w letni wakacyjny poranek. W tle Lato z Radiem. Ze szklarni dochodzi zapach pomidorów. Dziecko jeszcze nie wie, że to tak zawsze nie będzie. Ja już wiem.

wrtqr

edynburg

bw2

Już właściwie zapomniałam, jak smakuje wiosna w wielkim mieście. Jak to jest na chwilę zatrzymać się w codziennym miejskim biegu, położyć się na ławce w parku, wygrzać twarz w pierwszych promieniach słońca. Z placu zabaw dobiegają krzyki i śmiech dzieci, gołębie wykonują swoje odwieczne u-hu-hu, za plecami zadziwiająco przyjemnie brzęczy przytłumiony kwitnącymi krzewami gwar ulicy, klaksony samochodów, czasem syrena karetki. Na innych ławkach równoległe światy wgapiają się w ekrany telefonów, jak kiedyś gapiły się w książki. Wszystko tak znajome, a jednocześnie prawie zupełnie zapomniane; tu na tej ławce, w tym wiosennym słońcu, rozlewa się we mnie jakaś ciepła a jednocześnie smutna czułość.

Zatęskniłam za wielkim miastem.

bw

na drugim końcu tęczy

DSCN1707

Lubię wyspy; jest w nich coś dziwnie pociągającego. Ich mieszkańcy tworzą niewielkie zamknięte społeczności, często zahartowane jako ta stal sowiecka przez wymagające warunki życia; taki mikroświat wewnątrz wielkiego świata poza wyspą. Niby część całości, ale nie do końca. Szkocja ma mnóstwo wysp – więc chociaż jedna musiała paść moim łupem w trakcie tej wyprawy.

Wyspa Skye należy do Hebryd Wewnętrznych, archipelagu położonego przy zachodnim wybrzeżu Szkocji. Sporo o niej słyszałam; od zaprzyjaźnionych szkocjofilów dostałam przykaz bezwzględnego odwiedzenia pod groźbą zawieszenia stosunków trójstronnych. Ale co, mam się tłuc te trzy godziny w jedną stroną, to sam dojazd tam i z powrotem zajmie mi pół dnia, zwariowaliście. Masz się tłuc. Ostatecznie jak zwykle wykonuję szybką kalkulację: jakie są szanse, że wrócę w te same okolice? Minimalne. Jedziemy.

DSCN1712

W drodze odrobinę popaduje, ale generalnie szkocka pogoda bardzo mnie rozczarowała. Odpowiednio nastraszona spodziewałam się potopów, huraganów i polarnych temperatur, a tu takie tam sobie, prawda, a to słoneczko, a to trochę chmurek, żadnych poważniejszych ekscesów. Cherlawy deszczyk ustaje jakby nożem uciął po stu metrach zostawiając po sobie kolorowe wspomnienie na niebie. A po chwili kolejny cherlawy deszczyk ustaje zostawiając po sobie… powtórz. Skye słynie ze swoich tęcz; nic dziwnego, skoro pogoda jest tak sympatycznie zwariowana.

DSC_0194DSC_0174DSC_0181

Na Skye można się dostać promem albo przez most. Z braku czasu nasz pobyt zostaje okrojony do przejazdu drogą wzdłuż całej północnej linii brzegowej. Widoki pieszczą oko. Przestrzeń, dzikość i ta nieszczęsna remoteness, dla której mimo kolektywnego wysiłku nie mogliśmy z kolegą Marcinem W. znaleźć odpowiednio pojemnego polskiego przekładu. Często mam wrażenie, że tak właśnie musi wyglądać Islandia na której nigdy nie byłam. Drogi na Skye, o, tu można by napisać kilka poematów, zwłaszcza satyrycznych; drogi są często wąskie, wijące się, nierówne, falujące; podróż nimi jest atrakcją sama w sobie. Nie stosować po jedzeniu.

DSCN1773

Gwoździe programu? Przypominający penisa, no offence, Old Man of Storr, specyficzna formacja skalna. Czubek, że tak powiem, widać na zdjęciu powyżej. Quiraing, formacje skalne na samym końcu wyspy, do których jedzie się prawie nieistniejącą drogą, odmawiając pacierze. Mostek poniżej. Najlepsza niedomowa pomidorowa jaką jadłam w życiu, a jadłam wiele, zaserwowana w Portree, ‚stolicy’ wyspy.  Wpadający momentami w turkus kolor wody w morzu. Krystalicznie czyste powietrze.

13

DSCN1750 12 DSCN1726

Jak to jest żyć w takim odizolowanym od wielkiej cywilizacji świecie? Pan Od Zupy jak na złość pochodził z Irlandii, i nie wiedzieć czemu poczuł się w obowiązku zachwalać partię konserwatywną i Margaret Thatcher, co natychmiast zważyło Boskiemu całkiem przyzwoite chilli con carne w żołądku. Bezceremonialne epatowanie swoimi politycznymi poglądami jest strasznie niebrytyjskie i jest oznaką braku dobrego wychowania, pamiętaj rodaku :) Zanim jednak skądinąd bardzo sympatyczny pan z Irlandii okazał się w oczach Boskiego megaburakiem, opowiedział, że tak, co tu kryć, żyją głównie z turystów, no i oczywiście z hodowli łososi. Pogoda, no wiesz, różnie, w zeszłym tygodniu troszkę wiało, jak jadłem zupę to trochę nam tu chodziła elewacja, tynk mi wpadł do zupy, ale to wiesz, nic takiego znowu nadzwyczajnego, ostatecznie. W życiu bym stąd nie wyjechał, kończy pan. Ostatnio piłem kawę na tarasie i przeleciał mi orzeł. Boski patrzy na pana z podwójną niechęcią.

hjk dfg

No właśnie, podobno mają tam unikatową populację orłów złotych. Miałam wielką nadzieję, że mi też przeleci, ale ostatecznie nie można mieć wszystkiego.

A tu, proszę bardzo cała podróż sfilmowana moją drżąca ręką. Dopiero się uczę, więc nie ma co kręcić nosem. Jest jak jest. Zapiąć pasy, bo wytrzęsie.

I jeszcze tylko mapek wyprawy dzięki uprzejmości Google.

mapek

o tym jak prawie zdobyłam Ben Nevis

DSCN1541

Dzień dobry, and how are youse today, pyta z właściwym akcentem pani w pubie pod motelem. Lavazzę z filtra i szkockie śniadanie proszę. Szkockie śniadanie różni się od śniadania angielskiego wyłącznie przymiotnikiem dzierżawczym. Od czasu ukończenia podstawówki nie słyszałam, żeby ktokolwiek użył określenia przymiotnik dzierżawczy. Szkoda, bo to takie ładne określenie, chociaż trochę zaborcze. Anyway, każdy z narodów Wspólnoty twierdzi, że onże to klasyczne wyspiarskie śniadanie wymyślił, i onże ma właśnie pierwszeństwo do figurowania w podręcznikach historii kuchennych. Mnie tam jest zupełnie obojętne kto je wymyślił, o ile dają opcję wege. Szkoci dają. Nawet haggis wegetariański mają. Mój ty świecie..

DSCN1539

Tymczasem na ławce przed pubem siedzi facet i gapi się z rozanielonym wyrazem twarzy na jezioro i wzgórza. Facet zgubił gdzieś buta, ale zupełnie w niczym mu to nie przeszkadza. Wczoraj koło faceta stała różowa torebeczka Hello Kitty, ale ktoś sobie pożyczył. Facet siedzi i siedzi. Przepraszam czy panu w tę gołą girę nie zimno. Nie, zupełnie nie zimno. Pani patrzy, o, mewa, płynnie rozpostarłszy skrzydła we locie. Proszę pana, może pan jednak na tę gołą racicę chociaż skarpetkę założy. Osiem stopni jest, we telewizorze mówili. Jaka mewa w locie, coś pan. Tylko sra to to wszędzie. Wcale serca mojego nie przesłonił całun śmiertelny zgorzknienia, wypraszam sobie. Nie zimno panu w tyłek na tej metalowej ławce?

facet

Miło się gawędzi, ale muszę lecieć, bo będę wchodziła na górę. Mam na sobie cztery warstwy odzieży, czuję się jak pączek. Idziemy. Nie mam aspiracji dotarcia na sam szczyt, ale szkockiego śniadania jakaś tam byle spacerowa popierdółka nie spali. Wysoka ta góra. Co ty powiesz. Ostatecznie Ben Nevis to najwyższa góra w UK. Tysiąc coś, podobno; ale na moje oko na pewno ze dwa razy tyle. In fact, w połowie drogi dochodzę do wniosku, że w rzeczywistości Ben Nevis jest nieodkrytym jeszcze przez geografów ośmiotysięcznikiem.

DSCN1550 DSCN1552

DSC_0101

Udeptana milionami stóp piaszczysta ścieżka wspina się dość stromo pod górę, przekształcając się stopniowo w kamienistą. Czasem żeby wspiąć się na kolejny kamień muszę się mocno odepchnąć od ziemi i podciągnąć; lewe kolano jęczy, prawe od półgodziny podejrzanie milczy; nie mam wątpliwości, że obmyśla odwet. Tańczące dookoła mgły szepczą mrożące krew w żyłach opowieści o nieuważnych stopach, które się obsunęły tylko odrobinkę i nikt ich nigdy więcej nie widział. Robi się cicho; to jest ta górska cisza, w której słyszy się szum własnej krwi w uszach. Siadam i słucham, analizując jednocześnie stadium zmęczenia i przegrzania materiału. Koło mnie przebiega truchtem człowiek-wiewiórka. Pfff.

DSC_0033 DSC_0052DSC_0053Docieramy do połowy drogi, zgodnie z zamierzeniem. Szczyt wygląda jakby był w zasięgu ręki, ale nie ze mną te numery.  Innym razem. Na szczycie zalega czapa z lodu, żlebem posuwa z impetem mały wodospadzik. Mnóstwo ich tu w czasie wiosennych roztopów. Ładnie.

DSC_0062

Punktem granicznym określającym połowę drogi jest niewielki loch. Surowy torfowiskowy krajobraz przypomina Islandię, a przynajmniej moje wyobrażenie o niej. Nie słychać żadnych odgłosów cywilizacji. Wiatr świszcząc wciska się pod kaptur. Jesteśmy tu sami. Świat się zatrzymał.

DSC_0078 (2)

Nie wiem kiedy minęło pięć godzin. A po zejściu, które wcale nie jest łatwiejsze, nagradzam się w pobliskim markecie butlą piwa imbirowego; jako bonus cieszę oko wysokim długowłosym blondynem o atrakcyjnej strukturze mięśniowej w koszulce Pogoni Szczecin i ładnie, prawda, dopasowanych dżinsach.

To lubimy.

DSCN1931

____________________________

Info praktyczne:

Motel Travelodge w Fort William, mniej więcej 40 f za noc. Taniej nie znajdziesz, chyba, że namiot. Motel jest centralnie usytuowany, z własnym niedużym parkingiem. Blisko do kafej, pubów, restauracji i supermarketów a także do centrum informacji turystycznej’ Visit Scotland’.

Fort Wiliam to dobra baza wypadowa do eksploracji gór, jak również nieco dalszej okolicy, np. wyspy Skye, Loch Ness (jeśli koniecznie masz parcie na zdjęcie z ‚potworem’, bo samo jezioro to nic szczególnego). W sezonie miejscowość jest ponoć zadeptana jak nasze Krupówki. Winę za to ponosi głównie Ben Nevis, malowniczo zwany w języku gaelickim ‚Beinn Nibheis’.

mapek

jezu jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń

DSCN1489

Po latach odwlekania nieuchronnego dotarłam wreszcie do Szkocji. To był wyjazd spontaniczny, nieplanowany, z nabazgraną na szybko listą obowiązkowych atrakcji wysępionych od zaprzyjaźnionych szkocjofilów, dzięki czemu niekoniecznie zawsze zgodnych z oficjalnym stanowiskiem władz. Wyjazd troszkę terapeutyczny w założeniu; dużo miałam ostatnio na głowie, za dużo. Pierwszy taki wyjazd, ale już wiem, że nie ostatni.

Droga jest długa, bo ponad dziewięciogodzinna. Jedzie się głównie autostradami, więc nuda i zmęczenie obezwładniają; ale wszystko mija jak ręką odjął z chwilą wjazdu do Szkocji, minięcia Glasgow i wjechania na malowniczą drogę A82. Na horyzoncie pojawia się pierwsza wyższa góra, a za nią następna, z czapką śniegu na szczycie i miniwodospadem biegnącym w dół żlebem; a potem pierwsze loch, czyli jezioro w języku gaelickim. Wokół drogi pojawia się coraz więcej gór; i jakby tego wszystkiego było mało, akurat dziś świat wokół rozświetla ‚złota godzina’. Krajobraz chwyta za gardło. W środku w człowieku rośnie kula pozytywnej energii. Po trzech dniach oczy zaczną boleć od zachłannego wpatrywania się, ale jeszcze nie teraz; teraz żałuję tylko, że nie mam ich dookoła głowy.

hg

hgf

DSCN1506

Pojawia się to specyficzne górskie powietrze, czyste i rześkie. Inne. Złoty wieczór zaprzecza wszystkim przerażającym opowieściom o szkockiej pogodzie, dzięki którym w bagażniku mam trzy kurtki przeciwdeszczowe i trzy pary butów do wędrówek. Oraz czapkę i szalik. No co.. Właściwie to jestem rozczarowana. Byłam przygotowana na najgorsze, a najgorsze wzięło sobie akurat zaległy urlop i tyle je widzieli. O, tyle. Raz.

DSCN1671

Jest już właściwie ciemno, kiedy dojeżdżamy do Fort William, niewielkiej turystycznej miejscowości u podnóża Ben Nevis’a, najwyższej brytyjskiej góry. Wybraliśmy to miejsce ze względu na Travelodge, tani motel, oraz ze względu na bliskość kilku postawionych sobie naprędce celów. Fort William nie wyrywa może z butów, ale jest w nim spokój i przyjemna, nienachalna posezonowa atmosfera. Stoję przy jeziorze; dość gwałtownie zapada noc, i po chwili jedyne światło w okolicy to blask wypalanych na wzgórzach po drugiej stronie jeziora torfowisk; w ciemności wyglądają trochę jak stygnąca lawa. W okolicy unosi się specyficzny przyjemny zapach, staram się nie myśleć o setkach jeśli nie tysiącach małych zwierząt i ptaków, które ten proceder co roku zabija.

DSCN1945

Idziemy spać, pełni oczekiwań. Zapomniałam o pracy, o nawale spraw, telefon zapodziałam gdzieś w walizce. Jestem gotowa. Bring it on, Szkocjo.

IMG_20150327_172737