Kamienie, wulkany i wiatr

Wiatr kręci oberki z piasku na ulicach małego pueblo. Okna białych pudełkowych domów są szczelnie zamknięte. Piasek i tak wpycha się dosłownie wszędzie, taka uroda tej malutkiej wyspy. Piasek i skała. Zastygły ogień i szmaragdowa woda. Dzięki nieustającemu wiatrowi na wyspie nigdy nie jest piekielnie upalnie; ma idealny klimat wiecznej ciepłej wiosny.

Miałam takie marzenie, żeby kiedyś chociaż na chwilę zamieszkać w chacie na dzikiej plaży. Wiesz, otwierasz drzwi, a tam wschód słońca, fale niemal wdzierają się do środka, cywilizacja ludzkiego hałasu nie istnieje. Oto, proszę bardzo: marzenie się spełniło. I teraz wiem, że po drugiej stronie codzienności jest ta moja przestrzeń i czas obiecane i dane. Piasek, bryza, niebieskość zdarzeń.

Nigdy nie spodziewałam się, że wrócę na Kanary. Gran Canaria odwiedzona kilka lat temu rozmyła się w moich wspomnieniach nie pozostawiając wiele po sobie. Ale znajomy od lat powtarzał: musisz pojechać na Lanzarote. Zakochasz się.

Pierwsze wrażenie wyspy było niekomfortowe. Matko, jakie to nieżyczliwe człowieku miejsce. Spustoszone, wypłowiałe, niegościnne. Pola zastygłej lawy, prawie żadnych roślin i brzuchy wulkanów. Stu wulkanów – na wyspie o wielkości nieco ponad 800 km2. Przy liczbie mieszkańców 140 tysięcy.  Sto wulkanów. S t o.

 

9

Ostatni wybuch wulkanu nastąpił w latach 30-tych XVIII w. Pokrył pół wyspy lawą, którą można dziś oglądać pod postacią niekończących się pól ostrej pumeksowej skały, od której najlepiej trzymać się z daleka, jeśli osiem dziur w kolanie nie jest na twojej bucket  liście. Po ostatnim wybuchu większość mieszkańców wyjechała i trudno im się dziwić. Na wyspie nadal prawie nic nie rośnie, oprócz sporadycznych winorośli uprawianych w specjalnych lejach. Nic się nie pasie. Jak żyć?

Teraz to z turystyki. Na szczęście w bardzo przemyślany sposób. Lanzarote nie zmieniło się w potwora jakim miejscami jest Gran Canaria. Czuwał nad tym pan Manrique, artysta, miłośnik wyspy, autorytet. Ograniczył prawnie dziki rozrost turystycznej bańki. Zakazał zmian w architekturze. Nakazał chronić wyjątkowy wizerunek wyspy. Wyspa jest pełna jego rzeźb, obrazów, budynków, które zaprojektował. Jego styl był unikalny i łatwo rozpoznawalny.

Lanzarote znalazło sposób na siebie, który pozwala godzić turystykę z tradycją. Wyspa skłania się ku ekologii, wegetarianizmowi, weganizmowi, hipsterom, surferom, rowerzystom, rękodziełu itp. Ma generalnie dość wyluzowaną atmosferę.

Po dwóch dniach niepewności co do własnych uczuć wkradła się we mnie czułość dla tych pustkowi nieszczęsnych. Zaczęłam dostrzegać kolory, grę światła; pomogły długie poranne spacery plażą, wyjazd na niedzielny rynek w Teguise, pełen miejscowych artystów i grubych Afrykanek w kolorowych czepcach wyglądających jak cudowne motyle. To w Teguise natychmiast przepuściłam cały swój budżet na bransoletki ze skały wulkanicznej, ukochane od pierwszego spojrzenia spódnicospodnie i temu podobne niezbędności.

2jp20170923_235906220170922_145905

2 the essance of lanzarote

23

Ja zawsze wolę odludzie, ale Lanzarote ma oczywiście miejsca bardziej turystyczne. Zwłaszcza na południu wyspy znaleźć można kilka kurortów w których toczy się standardowe życie przeciętnego turysty. Wyspa posiada kilka must-see atrakcji, najczęściej związanych z artystą Manrique oraz 1 szczególny park narodowy, Timanfaya, w którym można podziwiać totalnie marsjański krajobraz czerwonych i zielonych wulkanów. Warto je wszystkie zobaczyć. Ale jeszcze bardziej warto wypożyczyć samochód i urwać się w teren. Wejść na przypadkowy wulkan. Odnaleźć swoją własną plażę. Wyczaić mniej popularne, a równie warte grzechu punkty widokowe. Pozwolić szumowi pustynnego wiatru wypełnić sobie głowy, przepędzić wszelki stres, a na koniec zabrać ze sobą wspomnienie niesamowitego relaksu.

20170917_190735

 

Miasto z belgijskiej koronki / Gent

W motelu w stylu amerykańskim koleś w kowbojkach całą noc chodził wte i wewte po moim suficie, nie pospałam, ale za to napisałam w głowie krwawy horror o motelu w stylu amerykańskim, w którym niewyspana Polka morduje gości w kowbojkach i sprzedaje na organy. I jeszcze napisałam 64 haiku. Czy haiki? O wiośnie. Nie wiem, czemu o wiośnie. One chyba wszystkie są o wiośnie, tylko jedno znałam, co było o miksowaniu cementu, ale podejrzewam, że to nie było prawdziwe haiku, tylko ktoś sobie robił niesmaczne żarty, bo ludzie dzisiaj nie mają za grosz szacunku dla rzeczy wzniosłych.

Pan śniadaniowy w obskurnej kafei przymotelowej patrzy na mnie nieprzytomnie. C’est frois, zimne, powtarzam z odcieniem dumy, bo to już przecież 15 lat minęło od ostatniego lektoratu z francuskiego. Jajecznica, cieciu, zimna. W lodówce ją trzymacie? Oczy jak spodki patrzą na mnie bezradnie. Może źle wypowiad.. zaczyna Boski, ale przytomnie nie kończy.  Frois, pokazuję palcem na podgrzewacz. Pan śniadaniowy ufnie wtyka w podgrzewacz palec, ah, oui, froid! Rozpromienia się w ogromnym karaibskim uśmiechu,  po czym znika w kuchni, gdzie zostaje niechybnie porwany przez kosmitów, wniosek ten wyciągam na podstawie faktu, że już go więcej nie zobaczymy.

A Za Rogiem – w pierwszych promieniach porannego słońca, jeszcze świeże od nocnej ulewy – stare miasto. Kamienice, mosty, kanały. Takie tam te, rozumiesz, starokontynentalne. Uśmiech rozrasta się we mnie jak bańka mydlana, na te dwie godziny wyrwane z codzienności, na ten przypadkowy postój w drodze, bo przecież nie cel się liczy, a droga, to po drodze zbierasz kolory, kształty, zapachy, budynki Oper do Których Nigdy, sklepy z Prawdziwą Czekoladą dla Turystów, handlarzy rybą o poranku, średniowieczne fasady, przepraszam zgubiliście się? Nie mówicie po flamandzku? Inglisz? Spoko. Pokazać mapa. Prawy lewy zakręcony wtrójnasób potem i zaraz. Prosty, widzi? Uśmiecham się międzynarodowym uśmiechem bezgranicznej wdzięczności, myśląc, przerąbane, nigdy nie znajdziemy tego parkingu, a właśnie skończył się opłacony czas parkowania.

Możemy się w związku z tym nie spieszyć, w sumie. Patrz jakie fajne Schody Do Wody. Siędę. Będę tak tu siędzieć, aż mi tyłek przymarznie. W kokonie chwilowej szczęśliwości.

Gent

Człowiek w kapeluszu przemierza pospiesznie ulice starówki; stukot obcasów na kocich łbach jeszcze długo unosi się w powietrzu. Ciekawe, czy spał w moim motelu.

Miasto jak stara flamandzka koronka budzi się do życia.

Gent

Gent

Gent

idziesz?

sen o dolinie / niemodny ucisk w sercu

idziesz?

Czasem czuję, jakbym była zamknięta we wspomnieniu pewnego miejsca o nazwie Nevis Gorge. Cudowne więzienie, które w mojej głowie obrosło warstwami fantazyjnych dodatków, jak brytyjskie wybrzeże skorupkami ostryg.

To dolina z wodospadem w środku szkockich gór. Jestem tam prawie codziennie przed snem; siadam na kocu niedaleko od wodospadu, ze słońcem na twarzy, z plecami opartymi o drewniany schodek małej chaty. Jest wino, też, czemu nie. Czasem nawet zaszaleję z deską serów z oliwkami; ostatecznie to moja fantazja, co, kurde. Przede mną rozciąga się szerokie, płaskie dno doliny zamknięte ze wszystkich stron koroną gór; meandrująca cokolwiek leniwie rzeka błyszczy w popołudniowym słońcu. Jak to komuś wytłumaczyć, że czasem w tym zawalonym idiotycznymi nagłówkami i ludzkim szumem świecie widzisz coś tak pięknego, że stajesz w miejscu i ryczysz.

Jak wytłumaczyć komuś rozmiłowanemu w akrylowych pazurach i sztucznych rzęsach co robi z człowiekiem zapach mokrej ziemi w środku podeszczowego lasu? Jaki opisać komuś z nosem w ajfonie balon emocji, ten ucisk w sercu, kiedy patrzy się na wyzłocone późnowieczornym słońcem góry? Opowiedzieć o tym, jak już niczego więcej się dziś nie spodziewasz, i nagle za rogiem obezwładnia cię widok krystalicznie czystej rzeki wypływającej niemal z wnętrza góry; góry brunatnej, pooranej jasnymi żlebami, z czapą śniegu na głowie.

Dolina

Trudno jest pisać o miłości do krajobrazu i natury bez ryzyka ugrzęźnięcia w lingwistycznym kiczowisku. Poza tym, to niemodne. Nie na czasie. Nikogo to już nie interesuje. Zupełnie. Zupełnie..?

Popatrz tam – Alun wskazuje na horyzont ponad dachami budynków college’u – my tu w słońcu, a tam ściana deszczu. Uwielbiam patrzeć na takie ściany deszczu. Iść w ich kierunku. Nie boję się deszczu. Mógłbym tak bez końca.

Uśmiecham się pod nosem. Już dawno przypadkowa osoba nie powiedziała do mnie czegoś równie cudownie nieużytecznego.

Niemodny ucisk w sercu.

Dolina

wyspa rajskich ptaków

dscn9087-2

Przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. Mogę być w Azji, sądząc po tarasach uprawnych. Albo w Andach, sądząc po tych samych tarasach, bujnej zieleni i skalistych górach zachodzących błyskawicznie mgłą. To znaczy tak zakładam, bo nigdy nie byłam w Andach. Ani w Azji.  Przez cały pobyt na Maderze nie mogę się oprzeć uczuciu, że tak wiele wielkiego pięknego świata skumulowało się w tej jednej malutkiej wyspie.

Mieszkając w kraju zbudowanym głównie z mżącego deszczu doceniam każdy wyjazd w ciepłe i suche okoliczności przyrody. Ten moment, kiedy wysiadając z samolotu stawiasz pierwszy krok na dostawionych schodach i wpadasz wprost w ramiona wytęsknionego, wymarzonego słońca – i już wiesz, że tak będzie przez cały pobyt. Że to gwarantowane. Że będziesz to kochać dramatycznie, i snuć wizje wygranych w totka, które pozwolą ci się teleportować na wyspy szczęśliwe na zawsze, zbudować luksusową chatę z dachem z liści bananowca przy plaży pod klifem i heeej, la dolce vita..

dsc_1232dsc_0926

Madera to wyspa wiosny i lata. Jest ciepła, czasem upalna, ale z bryzą. Jak się nieco oddalisz od wybrzeża to i popada, i ochłodzi. Idealne warunki do wędrówek. Jest też niesamowicie górzysta; góry schodzą praktycznie do oceanu. Stąd te wszechobecne tarasy. Człowiek walczy o każdą potencjalną płaską przestrzeń na której można zasadzić bananowca. Albo dom. Góry zapewniają też deszcz; deszcz zapewnia wodę, a woda nasyca wyspę życiem. Madera jest obłędnie zielona, w odróżnieniu np. od pobliskich Kanarów albo wysp greckich.

To zielona wyspa tropikalna, oblana ze wszystkich stron niebieskim Atlantykiem, i upstrzona białymi domami z czerwonymi dachami.  To prawdziwa uczta dla zmysłów.
dsc_1264

dscn9548

Góry skrywają w sobie drzewa laurowe, wilgoć, gekony, wodospady, tajemnicze ścieżki biegnące wzdłuż levad. Levady to sekret tej wyspy.

O tym niezwykłym systemie irygacji pisałam już wcześniej, dodam tylko, że spacery ścieżkami biegnącymi wzdłuż levad to najlepszy sposób zaprzyjaźnienia się z wyspą. Szczególnie kuszące są szlaki towarzyszące levadom górskim. Prowadzą cię wijącymi się urwiskami w głąb wyspy, do jej serca, pozwalając poczuć jej rytm, zrozumieć, nawiązać kontakt.

 dsc_1033dscn9604

Stworzyć system komunikacji dla takiej górzystej wyspy nie jest łatwo. Dopiero gęsta sieć tuneli umożliwiła sprawne i w miarę szybkie przemieszczanie się nie tylko między krańcami tej niedużej wyspy, ale nawet między sąsiednimi wsiami. Tunele wprowadzają za to kompletny chaos w życie gps-ów. Przykłady instrukcji otrzymywanych od starego poczciwego tomtoma:

  • Skręć w lewo. Najprawdopodobniej.
  • Jest co najmniej 50% szans, że za tym tunelem będziesz skręcać w prawo.
  • Jezusmaria, widziałaś to??
  • Za sto metrów dojechałaś na miejs.. taaak, hm, tego..
  • Czy to Niemcy??
  • Zwariowałaś, nie jadę tam.
  • Skręć w lewo. W lewo. W lewo, cieciu!! Oj, sori, miałem na myśli to drugie lewo.
  • Wydaje mi się, że byliśmy już dziś w tym tunelu. Dwa razy.
  • Wiedziałem, że to Niemcy!

Obecnie nawigacja twierdzi, że cierpi na zespół stresu pourazowego i odmawia wychodzenia z domu.

Na szczęście Madera jest tak mała, że trudno się tak naprawdę zgubić.

1
Kilka innych rzeczy typowych dla Madery.

To Portugalia, więc oczywiście kraj drzew korkowych. Od kiedy wina zamyka się zakrętkami, główny produkt eksportowy tego kraju stracił na wartości. Trzeba było coś wymyślić, więc wymyślono produkcję gadżetów na potrzeby turystów (Madera w ogóle dopiero przysposabia się do masowej turystyki, co jest kolejnym z jej atutów. Mam nadzieję, że ten stan wpółdrogi pozostanie jak najdłużej). Drugi produkt flagowy Madery to banan. Drzewa bananowe są wszędzie; z banana, w odróżnieniu od korka, nie da się zrobić sandałów i magnesu na lodówkę, ale jako owoc eksportowy nie traci na popularności. Co jeszcze; ciacha tu lubią. Kawę. Ich leżakujące przez dekady wino jest słynne na cały świat. Lubią poncz, mocny jak diabli. Mają drugi najwyższy klif na świecie, Cabo Girão, bagatelka, 580m. Można sobie popatrzeć w dół przez przeszkloną podłogę, jak kto, prawda, ma chęć.

dscn9653dsc_1271

Ciekawostka: Madera ma niewiele piaszczystych plaż, więc kompensuje to kompleksami basenów z wodą morską. Bardzo fajny pomysł; piscinas można spotkać głównie na północy wyspy, a wstęp na nie jest tani jak przysłowiowy barszcz.

dscn9196 dscn9797

Nie będę tu pisała o tzw. atrakcjach, must-see itp. Znam siebie, wyszłyby z tego kilometry tekstu. Wychodzę z założenia, że każdy kto planuje wyjazd jest w stanie zaopatrzyć się w przewodnik albo pogrzebać w internecie.  Wyspę można objechać w jeden dzień. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Ale nie o to chodzi przecież. Zamiast, jak nakazują przewodniki, spędzać cenny dzień czy dwa w stolicy, Funchal, podążaj za levadami, gekonami, dzikimi kamienistymi plażami, kup owoce od przydrożnego sprzedawcy, wetrzyj w nadgarstki olejek wyciśnięty z liścia przydrożnego eukaliptusa. Zamieszkaj gdzieś w hotelu na końcu drogi, otoczonym szumem Atlantyku i śpiewem cykad. Pozwól tej wyspie zamknąć się w ramionach i odpędzić od ciebie wszelki stres życia codziennego.

I wypatruj rajskich ptaków.

dsc_1280

I nie ma tu komarów. Serioserio.

Levady na wyspie szczęśliwej

dsc_1232

Obracam w palcach srebrzysto-zielony listek eukaliptusa. Zgniatam w kulkę i wcieram w nadgarstki. Przybliżam dłonie do twarzy i wdycham głęboko zapach znany dotąd tylko z cukierków na kaszel.

Jest problem z eukaliptusami. Są bezkonkurencyjne w walce z komarami, więc wszyscy je kochają. Nasadzono ich tu setki tysięcy. Eukaliptusy również wyjątkowo łatwo płoną. Stąd szalejące pożary buszu. Po których pozostają poczerniałe kikuty drzew, domów i planów życiowych.

dsc_1064

Znów wędrujemy ciepłą ziemią, mówi poeta, śpiewa bard, a ja wprowadzam w życie. Tym razem wędrujemy wzdłuż levadas, wyjątkowych kanałów irygacyjnych, którymi woda spływa z serca mglistych gór na obrzeża tej tropikalnej wyspy; niektóre levadas mają kilkaset lat i budowali je niewolnicy. Autentyczni kolesie z łańcuchami na nogach, rozumiesz. Przesuwam dłonią po kamiennym murku trzystuletniej levady, zamykam oczy. Jesteś tam gdzieś? Echo z przeszłości? Jak tyś te kanały budowało nad tymi przepaściami, w tych łańcuchach..?

Jak zamajtasz ręką to dowiesz się, że woda w levadach jest bystra i zimna. Czasem wpadnie do niej liść, czasem nerwowy gekon, a czasem sześć zielonych jabłek, jedno po drugim; i tak mkną w dół jak kajakarze górscy na torze, w regularnym odstępie, przepisowo, zdyscyplinowane. Zdecydowanie bardziej zdezorganizowane są gekony. Często przysypiają na ścieżkach na słońcu, tracąc czujność, i w ostatniej chwili rozstępują się przez człowiekiem w chaotycznym popłochu jak fale morza Czerwonego przed Izraelitami. Bezcenne.

dscn9640

dscn9630

dsc_1163

Levady biegnące zalesionymi łańcuchami górskimi, nierzadko nad sympatycznymi urwiskami, wymagają pewnego samozaparcia i przynajmniej minimalnej kondycji, którą ja akurat zostawiłam w hotelu, więc hm letko nie było. Ale za to pięknie nad życie. Dobry but trekkingowy to tutaj raczej konieczność. W hotelu co rusz natykałam się na skręconą kostkę, najczęściej niemiecką. Inne levady biegną po płaskich krawędziach klifów, bardzo przyjaznych niewytrenowanemu użytkowniku, ale z kolei z niewielką ilością cienia. Jeszcze inne prowadzą przez zagajniki eukaliptusowe przeplatane prastarymi drzewami laurowymi (z listy światowego dziedzictwa Unesco). Są też takie, które najzupełniej przypadkowo przebiegają koło sklepów z pamiątkami. Słowem: każdemu wedle potrzeb.

dscn9587

dscn9359

dscn9362

Levad i biegnących wzdłuż nich ścieżek jest na wyspie niezliczona ilość. Kiedyś ścieżki służyły głównie panom levadowym do prowadzenia niezbędnych prac, np. wyciągania z levady martwych zwierzątek, albo przekierowywaniu wody wedle potrzeb; obecnie odkrywają je również wielbiciele aktywnego wypoczynku (ci stuknięci maniacy co nie usiedzą na tyłku przy basenie), poszukiwacze samotności w pięknych okolicznościach przyrody oraz niemieccy emeryci. Levady są zazwyczaj dobrze oznaczone i trudno się zgubić – zasadniczo należy podążać za rynną z wodą. Niektóre levady są popularniejsze od innych, już zdążyły sobie wyrobić renomę na rynku turystycznym; na innych nie spotkasz człowieka. To lubimy.

dsc_1174

dsc_1057

dscn9346

Ale co..? Że gdzie? Na Maderze, oczywiście. Wyspie ubranej w zieleń, góry i bananowce, ukołysanej Atlantykiem i ciepłej od słońca, które wystarczająco często pozwala od siebie odpocząć. Wyspie szczęśliwej, zrelaksowanej, chociaż wcale nie najbogatszej. Gdyby jakiś, prawda, totolotek się trafił, to Madera byłaby miejscem na której spędziłabym następne trzy miesiące myśląc co dalej. A potem prawdopodobnie następne trzy.  I jeszcze.

No sori Kreto. Spadłaś na drugie.

dscn9603

[jedyne takie miasto]

g8

Ciemna brama wygina się sennie w koci grzbiet. Za bramą złote światła i deszcz zmieniają świat w mokrą bajkę na dobranoc; jest w niej coś o brukowanych ulicach i smętnym saxofonie, i o tym jak deszcz pluje do fontanny. Ktoś biegnie z kimś drugim, śmieją się. Sprzedawca róż opiera twarz na dłoniach i wpatruje się smętnie w kałuże. Koleś koło mnie pali papierosa. Stoimy tak dłuższą chwilę, zapatrzeni w ten deszcz, jakby wyjęci z teraźniejszości, on z tym papierosem, ja z niejasnym przeczuciem alternatywnych wszechświatów, i możliwości ukrytych tuż pod powierzchnią, na wyciągnięcie ręki; próbuję je złapać, ale umykają, splatają się z dymem papierosowym i ulatują na zawsze, nigdy niesprecyzowane.

g11

Rano budzi mnie słońce na twarzy. Jest mi dobrze. Tak dobrze już dawno mi nie było. Słyszę jak za oknem pierwsze statki ruszają w górę rzeki. Przez dłuższą chwilę pozwalam słońcu puszczać zajączki przez siatkę rzęs, w końcu otwieram oczy. Mieszkanie w starej kamienicy jest jasne, radosne; na ścianie pod sufitem odbija się falująca za oknami rzeka. Na zewnątrz pierwsze głodne stopy kłapią po deptaku w poszukiwaniu śniadania. Wychodzę na zalaną słońcem ulicę. Inne kamienice też budzą się do życia: dzień dobry, guten morgen, גוט מארגן – mówią kamienice uśmiechając się do siebie rozwartymi na oścież oknami.

g3

g1

g4

g2

g5

Potem trzeba będzie się oganiać od natrętnych sprzedawców bursztynów; brońbosz nie wolno nawiązywać kontaktu wzrokowego. Dowiem się, że to miasto muzyki. Czerwonych dachów na których wylegują się gargulce, które mają pamięć dłuższą od najstarszych górali, guten morgen, גוט מארגן, dzień dobry. Dwadzieścia lat zabrało mi dotarcie do ciebie, miasto. Co to jest 20 lat, śmieje się srebrny dzwon ratuszowy. Ja pamiętam wolne miasto i żurawie, spichlerze pełne towarów, tkaniny z obcych krajów, bursztynowy szlak i wielojęzyczny gwar kupców. Pamiętam też jak przyszli i powiedzieli: od dziś nienawidzisz sąsiada swojego.

DSC_8759

DSC_8746

DSC_8786

A wieczór znów powita gwarem kawiarnianym i dźwiękami saksofonu, wiolonczeli, harmonii. Ponad rzędem starych kamienic rozłoży się tęcza idealna, a nad nią druga. Obejmą te kamienice kolorowymi ramionami jak czułe matki. Jednocześnie zachodzące słońce przebije się przez granatowe podeszczowe chmury i wyzłoci je niesamowitą poświatą. Przechodnie będą się zatrzymywać w zdumieniu, połączeni dziwną wspólnotą w obliczu czegoś wyjątkowego. Też stanę, chociaż tak naprawdę to spadnę na dno czarnej rozpaczy. Bo jedyny obiektyw zdolny oddać sprawiedliwość zjawisku został w domu. W bramie obok, jakże adekwatnie, grają na skrzypcach melodię z Requiem dla Snu.

Ale czasem wystarczy się odwrócić, i okazuje się, że magik-życie ma coś tam jeszcze na dnie kapelusza. ten

Potem można jeszcze długo chodzić tu i tam, przyjemnie bez celu, wsłuchując się w puls miasta, unikając kontaktu wzrokowego z natrętnymi sprzedawcami bursztynów.

31

gd22

DSC_8575

gd45673Tyle lat mieszkam za granicą, że w Polsce czuje się coraz częściej jak turystka. Zdarza mi się bezwiednie mówić w sklepach po angielsku. Ale to miasto, to miasto dotyka we mnie czegoś dogłębnie polskiego; takiego polskiego, które nie wyrzuca poza nawias, szanuje odmienność i żyje z sąsiadem jak z człowiekiem. Jeszcze tu wrócę.

Nawet nie wiem kiedy przyczepił się do mnie kot z bursztynowymi oczyma. No co zrobić; nieopatrzny kontakt wzrokowy pogrzebał szanse na ucieczkę. Tymczasem już dobrze po północy, wszystko powoli cichnie, nocne powietrze przyjemnie wypełnia płuca. אַ גוטע נאַכט, guten nacht, dobranoc, szepczą kamienice. Gasną uśmiechy okien.

DSC_0455

arbuz

31

Samochód pnie się mozolnie po żwirowej drodze; profesor z wnusią zabrany na stopa ma na sobie czarny wełniany płaszcz i długie czarne spodnie. Jestem profesorem z LA, mówi profesor. Przyjechałem na sympozjum profesorów. Acha, kiwam głową. Wnusia jest prześliczna. Wiesz, że to na co patrzysz to w sumie katastrofa ekologiczna? Informuje profesor, najwyraźniej wciąż w gorączce sympozyjnej. Kiedyś tu wszędzie rosły lasy, ale przyjechali Wenecjanie i przerobili je na flotę, która potem – subsequently – zatonęła. W takim razie to najładniejsza katastrofa ekologiczna jaką widziałam – uśmiecham się. Wnusia nic nie rozumie, ale też się uśmiecha. Cudnym uśmiechem bez jedynek. Profesor ociera pot z czoła. Na skutek nieodpowiedzialnej gospodarki rabunkowej struktura geologiczna wyspy również uległa zaburzeniu, dodaje. Stare dzieje, wtrąca trzeszczący pod kołami żwirek.

27

Szukamy ukrytej plaży. Nie wiem jak ją znajdziemy, skoro jest ukryta, mówi mi do ucha Tinker, która siedzi na moim ramieniu. Ukryte z definicji zawiera możliwość odnalezienia, odpowiadam tajemniczo, tak tajemniczo, że sama nie rozumiem. Skaczemy po skałkach. Nigdzie nie ma żywej duszy, jedynie profesor w oddali studiuje w skupieniu życie codzienne i zwyczaje godowe kreteńskich głazów narzutowych. Wygląda jak wielki czarny wielbłąd z kolorowym motylem wnusi przy nodze. Przedzieramy się przez kolczaste krzaczory. Podrapane łydki przeżywają sentymentalny skok w czasie do dzieciństwa siniaków i blizn eksploracyjnych. S. wyjmuje kolec z ucha. To prawdziwy dar umieć znaleźć kolec w uchu przy krzaczorach o wysokości 30 cm. Podziwiamy z należytym szacunkiem. Po chwili wychodzimy prosto na srebrny piasek dzikiej plaży. Woda jest turkusowo-szmaragdowa i całkowicie przejrzysta. Japierdolę, wzdycha Tinker, znana z szerokiego wachlarza środków ekspresji. Czujesz jak bardzo tu jesteśmy? Teraz? Woda zatoki błyszczy figlarnie. To chyba najładniejsza zatoka w okolicy, co jest naprawdę sporym komplementem w kraju złożonym głównie z ładnych zatok. Opadamy wdzięcznym plaszczakiem na piaseczek i leżymy prawie godzinę, ubrani jedynie we własne wyobrażenia o sobie, od czasu do czasu przewracając się na drugą stronę jak krokiety na patelni. Słońce wkrada się do krwioobiegu i rozlewa płynnie po całym ciele. Marzę, żeby każda minuta trwała dwa lata.

26

Gdybyś miała powiedzieć czego ci teraz brakuje do szczęścia.? Pyta Tinker wyczesując palcami ciepły piasek z włosów i śledząc rozleniwionym wzrokiem rozbłyski słońca na wodzie. Chciałabym, żeby ludzie byli dla siebie milsi, a na świecie zapanował pokój. I jeszcze chciałabym takiego soczystego arbuza.

 

thank fuck for small mercies

hike

Zamglone słońce przyjemnie rozgrzewa zestresowane ciało. Wieczny mit śródziemnomorskich wysp. Raj. Gaje oliwne, owoce granatu prosto z drzewa, życie zwalnia do punktu: tu i teraz. Nie wybiegam myślami nawet do za chwilę. Jeśli kiedyś tu przyjedziesz, a powinieneś, uważaj na uchwyt od prysznica, nie prowokuj go, jest dość nerwowy. Wczoraj został mi w ręce. Klątwa lizbońska. W Lizbonie zostały mi w ręce drzwiczki od trzech szafek, uchwyt na ręcznik i karnisz od zasłony. Nie został mi za to nawet złamany grosz.

J. powiedział kiedyś, ładnie podsumowując zagadnienie: thank fuck for small mercies, co jest właściwie nieprzetłumaczalną wariacją na cytat z Biblii odnośnie wdzięczności za drobne łaski. Postanowiłam sobie to wytatuować na plecach jako motto życiowe. Na plecach, bo na czole się nie zmieści. Anyway. Na wysokości 10.000 metrów rozegrał się wyrywający z fotela spektakl pod tytułem zachód słońca ponad chmurami. Pierwsza drobna łaska tej podróży. Szybki pozamarzały; co się dziwisz, przecież mówił kaptyn, że minus 50 na zewnątrz. Więc zdjęcie do dupy, ale ogólne pojęcie daje:

zach

Zaraz potem samolot wleciał w absolutną ciemność śródziemnomorskiej nocy; dosłownie z minuty na minutę zaległ Mordor. Uuuu, oznajmiła złowieszczo pani w fotelu za mną i niezwłocznie zakupiła buteleczkę pierwszej pomocy 7.5%. Teraz wyobraź sobie, że wracasz z gór, i tak się właśnie nagle robi ciemno, a potem we wstecznym lusterku widzisz pierwszą błyskawicę. Potem następną i następną, i wygląda to tak, jakby zaczęły cię gonić. Usiłujesz sobie nerwowo przypomnieć, czy w samochodzie to jesteś uziemiony, czy wręcz przeciwnie; na szczęście zanim rozwikłasz tę zagadkę dojedziesz na miejsce. W samą porę, bo za sekundę rozpęta się piekło i szatani. Grzmoty i błyskawice będą napierać właściwie bezustannie przez prawie trzy godziny. Pomimo czarnej nocy momentami będzie jasno jak w dzień. Dojdzie ulewa, która prawie natychmiast zrobi kuku dachowi w recepcji.

DSC_4025

Stałam na balkonie. Trzy godziny stałam. Z otwartą paszczą. Szkoda, że tego nie widziałeś, bo wyobraźnia to jednak za mało, a takie burze to raz w życiu chyba tylko (chociaż ostatecznie były trzy, w tym jedna w trakcie startu z lotniska). Nie dziwię się już, że to w tych okolicach wymyślili Zeusa Gromowładnego. Sama straciłam wiarę we własny ateizm. Kto ich tam wie, tych bogów. Ostatecznie tam w górach jest szczyt o nazwie Olimp. Chciałam dla ciebie nagrać to wszystko, ale zapomniałam wcisnąć record. Bardzo mnie to rozzłościło, ale potem na nogę wskoczył mi spanikowany gekon-albinos i skutecznie odwrócił moją uwagę. Sam rozumiesz. Albinos. Gekon. Na nogę.

 IMG_1348

Tymczasem trudno jakoś nie myśleć.. Syria tuż za rogiem. Tu takie piekło, a tam ludzie na tych swoich łupinach. Ilu utonęło, kiedy liczyłam błyskawice..? Ilu utonęło, kiedy patrzyłam na zachód słońca 35 tysięcy stóp nad nimi? Czy łatwiej się umiera przy zachodzie słońca..?

No, już, już. Cicho. Łaski. O, proszę. Siedzisz sobie nocą na plaży; morze jest spokojne, a noc ciepła i rozgwieżdżona. Z niejasnych przyczyn znów odmawiasz sobie tych dwóch rzeczy, na które masz najbardziej ochotę: zasnąć i spać tak całą noc przy cichutkim poszumie fal, oraz nocnego pływania. Odmawiasz sobie, bo nie masz ręcznika, bo potem będzie zimno, bo woda była za słona.. bla bla. Jak zwykle zostajesz z żalem, że sobie odmówiłeś, człowieku, sumo żalów na grzechy niepopełnione. Ale ta godzina na pustej ciepłej ciemnej plaży jednak zostanie w tobie. Powiedzmy, taka półłaska. Zawsze to jakiś rezultat, c’nie.

plaza

Albo taka sytuacja: idziesz na malutki hiking w góry, siadasz, żeby chwilkę odpocząć przy mizernym lokalnym wodospadzie, i wtedy właśnie, w środku śródziemnomorskiej wyspy niedaleko od Syrii, podchodzi do ciebie koleś z Izraela i częstuje cię winogronami. Bo akurat ma, a ty nie. To się dzieli. Potem sobie gadacie, i okazuje się, że nie tylko wie, że Walia nie leży w Anglii, co często ‚myli się’ nawet rodakom mieszkającym w rzeczonych, ale spędził w niej kiedyś kilka dni w podróży służbowej – w dodatku w mieście, w którym pracujesz i do niedawna mieszkałeś. Śmiejecie się, zdumieni. Bezcenne.

Swoją drogą, nadal często zdumiewa mnie właśnie to, jak łatwo nawiązać rozmowę i nić porozumienia z ludźmi z innych krajów i kultur, pomimo, że dla żadnego z nas angielski nie jest językiem ojczystym. Wszyscy jesteśmy tacy sami, chociaż tak cudnie inni, powiedziała Anna tonem starej kobiety i schyliła się, żeby podnieść orzech włoski, który właśnie poczuł zew przygody i postanowił urwać się z drzewa, uderzając ją w głowę, właśnie tu, w tym małym sennym jesiennym miasteczku w środku gór. Pyszny. Dość powiedziałabym wymierna łaska.

DSC_3951

A swoją drogą, Cypr to w ogóle zdumiewająca wyspa. Na obrzeżach skwierczące lato, bezlitosna płowa pustka i żar pustyni spala mnie, a w środku o 13 stopni mniej, pyszna zieloność przechodząca w złoto jesieni, lasy piniowe i zapach polskiego zakopiańskiego października. To lubimy.

A po tych całych zadymach burzowych na koniec jeszcze zdenerwowało się zwykle spokojne morze Śródziemne i zafundowało dzieciakom skoki przez biało-szmaragdowe fale. I czemu nie pobiegłam w te fale? Dodaj to do ogólnej sumy żalów za te grzechy niepopełnione.

12046980_10153417872398423_1650382494302146463_n

I ta kawa jak słodka lawa w przedpołudniowym słońcu. No właśnie. Thank fuck for small mercies indeed.

12141787_1056311467736444_7246628531485035172_n

Sztokholm – dla rozważających wizytę

szt

Sztokholm to jest niezwykłe miasto, które pomimo generalnie niskiej temperatury wpisanej w swoje DNA potrafi wzbudzić w człowieku bardzo ciepłe uczucia. Jest imponujące, rozłożyste, piękne; to świadectwo historycznej potęgi Szwecji. Taka przynajmniej myśl przychodziła mi do głowy kiedy po nim chodziłam.

Jednocześnie miałam silne poczucie, że to miasto żyje, buzuje, rozpiera je energia. Wszechobecna komunikacja miejska przewozi nieustannie tysiące ludzi we wszystkich kierunkach; wokół tyle się dzieje, a jednocześnie Sztokholm nie dusi, nie przytłacza. Ma w sobie przestrzeń. Zawdzięcza ją m.in. temu, że jest położony na 14 wyspach; dodatkowo na wschód od niego leży archipelag sztokholmski szczycący się 30 tysiącami (!) zielonych wysp pozwalających na skuteczną ucieczkę od cywilizacji. Jest czym oddychać. Sztokholm to również miasto historii i kultury; miasto muzeów, wież widokowych i malowniczej, kolorowej i budzącej ciepłe uczucia starówki (Gamla Stan).

Jeśli wybierasz się tam na kilka dni, idealnym rozwiązaniem będzie tzw. Stockholm Card. Dzięki niej będziesz swobodnie korzystał ze wszystkich środków transportu (metro, pociągi, tramwaje, tramwaje wodne), jak również nie będziesz musiał martwić się o bilety wstępów do rozlicznych atrakcji. Karta nie jest jakoś szczególnie tania, pięciodniowa kosztowała nas około 80 funtów /osobę (oczywiście w koronach) ale jestem pewna, że ta inwestycja zwróciła nam się z nawiązką. Można również kupić kartę na 3 lub nawet 2 dni. Info.

DSC_2137

Moim ulubionym sposobem na nawiązywanie ‚kontaktu’ z takim miastem to po prostu pójść się powłóczyć, zanurzyć się w plątaninie uliczek, dopieścić oko kolorami i urodą architektury, wypatrzeć jakiś ciekawy szczegół. Generalnie wyluzować, co chwilkę przysiadając w kąciku nad filiżanką kawy i kanelbulle (szwedzką bułeczką cynamonową) i obserwując jak ten nowy inny świat przepływa sobie przed moimi oczami. Ale w miejscu takim jak Sztokholm po prostu trzeba poświęcić czas na nieco inne rzeczy. Np. Skansen; fantastyczne żyjące świadectwo historii i kultury Szwecji. Warto spędzić tam cały dzień, leniwie przechadzać się pomiędzy budynkami z różnych epok, ogrodami, wybiegami dla łosi itp. To fantastyczne miejsce, któremu poświęcę osobny wpis. Tak, mam skrzywienie na punkcie skansenów.

DSC_1872

 Jedno z najważniejszych muzeów chyba w całej Szwecji to Vasa Museet. Vasa to ogromny drewniany statek, wybudowany ogromnym nakładem pracy i pieniądza w 1612 roku, który miał stać się symbolem szwedzkiej potęgi na morzach i ocenach. Niestety wskutek błędu architekta zatonął w kilkanaście minut po zwodowaniu. Oooops. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku myśl techniczna posunęła się do przodu na tyle, że można go było wydobyć z dna, nieco odrestaurować i w całości przetransportować do muzeum, gdzie imponuje milionom odwiedzających.  Warto go zobaczyć, bo to unikat na skalę światową. Przy okazji gorąco polecam muzealną kafeję, znakomita.

DSC_0707 DSC_0715

Kolejne miejsce warte odwiedzin jeśli jesteś fanem, to Muzeum Abby. Oprócz mnóstwa ciekawostek można m.in. wziąć udział w przesłuchaniu na piątego członka zespołu i zabrać ze sobą na pamiątkę własną mp3, chociaż ekhm może nie każdy powinien. Woskowe figury członków megabandu są wręcz szokująco realistyczne, ale może to tylko mnie szokuje bo nigdy nie byłam w żadnym salonie figur. Uwaga, muzeum Abby jest dodatkowo płatne, nie wchodzi w Stockholm Card.

DSC_1688Inne muzeum na które warto poświecić pół godzinki to muzeum Nobla na sztokholmskiej starówce. Bardzo nowoczesne i eleganckie, zabierze cię w podróż przez całą historię tej nagrody.

I koniecznie odwiedź słynny sztokholmski Ratusz z wieży którego roztacza się ten ikoniczny widok na miasto:

DSC_2197 sztok

I spróbuj odnaleźć Monteliusvägen, ścieżkę spacerową z widokiem fantastycznym na malowniczo rozlokowane sztokholmskie wyspy…

st5

.. a na koniec wjedź na szczyt wieży telewizyjnej Kaknästornet, oferującej 360-stopniow panoramę Sztokholmu (jak również możliwość drinka czy dwóch). Bezwzględnie warto. Fotki nieszczególne, bo wieczorne i zza szkła, ale zaręczam, że na żywo trudno ten widok pobić.

DSC_2342 DSC_2334

Sztokholm jest pełen atrakcji. Wszystko zależy od tego ile masz czasu i co cię interesuje. Jeśli zdecydujesz się tylko powłóczyć po tym pięknym mieście przesiąkając jego atmosferą i kawkując Pod Kasztanem, ja na pewno nie będę tą, która rzuci w ciebie kamieniem oburzonego potępienia.

Miłego.

DSC_1526

miasto z głową w chmurach

sztok

Wodne miasto z głową w chmurach; wciąż jeszcze płyniesz w moich żyłach. Pulsujący życiem, imponujący, magnetyczny. Początkowo tylko pozwoliłeś się podziwiać, zachowując ten chłodny północny dystans, ale w miarę jak oswajaliśmy się ze sobą coraz częściej się śmiałeś, i nawet pobiegłeś za mną kiedy byłam już bardzo zmęczona i nie chciałam już na nic patrzeć, wcale, na nic, nigdy! Kupiłeś dwie kawy, przysiadłeś obok na ławce i siedzieliśmy tak bez słowa, z popołudniowym słońcem na twarzy. Obok Urodziwa Blondynka co rusz zerkała na zegarek z rosnącą irytacją, ale ten na kogo czekała nie dawał znaku życia. W tle pulsowało śmiechem wesołe miasteczko. Nie z gatunku tych obwoźnych, z którymi uciekają w świat piękni młodzi chłopcy. Chociaż kto wie. Blondynka czekała i czekała, ale nikt nie przyszedł.

dziew

Czasem czuję się taki stary, powiedziałeś z delikatnym odcieniem kokieterii, stojąc w kolejce po bułkę ze śledziem. Zacząłeś się żalić, że dręczą cię różne dolegliwości, że wciąż ci się blokują arterie, że co rusz debatują nad twoim stanem i szukają skutecznych terapii. Że wokół ciebie wciąż tłum ludzi. Że ciągle ktoś pod tobą kopie dołki. Że cię nie szanują. Że czujesz się czasem ubezwłasnowolniony. Jak pajacyk na sznurkach. Ogólnie to oczywiście nie narzekasz, ale. Czasem chciałbyś. Coś. Tak na wariata. Bez ciężaru oczekiwań. Bez planów. Bez pozwoleń.

DSC_1582

DSC_2026

DSC_1568

DSC_1310 7

DSC_2025

Poszliśmy przed siebie, przedzierając się ze śmiechem przez sześć tysięcy Chińczyków. Takie sześć tysięcy Chińczyków to zawsze podobno wie, gdzie są wszystkie najważniejsze atrakcje. Prowadziłeś mnie pod ramię lawirując wąskimi kolorowymi uliczkami Gamla Stan; tu, zobacz, widzisz? – szyld ledwo wystaje ponad poziom kocich łbów – tu mają najlepsze cynamonowe kanelbulle w Szwecji. I można pogadać o szeroko pojętym życiu.

kanelbDSC_14693DSC_15316DSC_1526DSC_1291DSC_0756

Chłodny północny wiatr rozwiewał mi włosy kiedy przeprawialiśmy się z jednej wyspy na drugą, a potem na kolejną i kolejną. A teraz pójdziemy tam, gdzie nie będzie w ogóle żadnych Chińczyków, powiedziałeś. Monteliusvägen, najlepsze miejsce do całowania, podobno. Jaka szkoda, że jesteśmy tylko przyjaciółmi, westchnęłam. Uśmiechnąłeś się figlarnie.

st5 mv

Ach, te wodne tramwaje kursujące między wyspami z czasową precyzją zegara atomowego. Widzisz te dziewczyny, zapytałeś, wracają z Midsommar. Jak to skąd wiem? Na Midsommar składa się w ofierze miliony młodych brzóz. Nie krzyw się, taka tradycja. Z tradycją się nie walczy. Jak się tak krzywisz to wyglądasz jak byś była w moim wieku.

DSC_1601 st3

Zgłodnieliśmy; oczywiście zdałam się na ciebie. Kiedy zamawiałeś tradycyjne klopsiki dla siebie i łososia dla mnie, ja nie mogłam oderwać oczu od tej scenki w rogu. Kurczowo ściskałam aparat w ogromnej rozterce i w końcu strzeliłam. Tyle stresu, a ona nawet nie zauważyła. Znam ją, szepnąłeś znad dwóch ogromnych kubków herbaty o smaku imbirowym. Często tu przychodzi. Niezwykła, jak z obrazu Vermeera. Update XXI.

dzie

Długo chodziliśmy, śmialiśmy się, skakaliśmy z wyspy na wyspę goniąc wodne tramwaje. Między nami nic nie było, żadnych zwierzeń, wyznań żadnych. Nic nas z sobą nie łączyło. Aż do tamtej chwili, kiedy przed naszymi oczyma rozlał się najpiękniejszy zachód słońca jaki widziała ta dobra ziemia.

8

A potem nastała ta jedna z tych twoich białych-szarych nocy.

Wiesz, nigdy nie wracam drugi raz w to samo miejsce. Tak mało mam czasu, a tak dużo do zobaczenia. Ale może jeszcze kiedyś się spotkamy. Ty cudowne miasto z głową w chmurach.

Czekaj na mnie.

her

o tym jak odzyskałam wianek

No do czego to. Po dwudziestu latach człowiek wianek odzyskał.

wia

Odzyskanie wianka zawdzięczam Monice i Adamowi, naszym gospodarzom, oraz pięknej szwedzkiej tradycji Midsommar, czyli takiej naszej nocy świętojańskiej. Nocy letniego przesilenia, tańców, hulanek i swawoli przy życzliwym wsparciu ze strony napojów wysokoprocentowych.

Chodzi, rozumiesz, o to, że Szwedzi są podobno z natury zimni i powściągliwi, co sama kilkakrotnie zauważyłam przy próbach zarzucenia profesjonalnego small talku w kafejkach. Ale przychodzi ten jeden dzień w roku (może jeden z dwóch czy trzech) kiedy kraj spotyka się żeby postawić ukwiecony słupek, odtańczyć kolektywnie wokół ukwieconego słupka taniec radości dorównujący najlepszym polskim tradycjom weselno-wkółeczkowym, a następnie wywijać z przytupem do białego rana, co z sumie może troszku konfudować z uwagi na trwające właśnie białe (szare) noce.

mid2 mid3

DSC_0970 mid1

I tak, jeśli z czymś ci się kojarzy kształt ukwieconego słupka, to nie jesteś aż tak daleko od prawdy, bo Midsommar to także święto płodności; najwięcej dzieci podobno rodzi się w 9 miesięcy po nim.

To fajna sprawa łącząca całą lokalną społeczność. Można sobie np. poprzeciągać linę, wbić gwóźdź na czas, spróbować szczęścia w loterii, i, oczywiście, nabyć drogą kupna tradycyjne ciacho upieczone złotymi rękoma miejscowego koła gospodyń wiejskich.

mid6 mid5 mid7mid4

DSC_1212

Każdego roku pod ukwieconym słupkiem lokalny fotograf robi zdjęcie wszystkim dzieciom ze społeczności, tworząc jedyną w swoim rodzaju kronikę: kto przybył, kto wyrósł, kto już prawie przestał być dzieckiem. Nie wiem, czy jest to szersza tradycja, czy tylko wyjątkowa dla tej konkretnej społeczności, ale z pewnością bardzo mądra.

Mieliśmy szczęście, bo doświadczyliśmy prawdziwego Midsommaru, organicznego, nie odstawionego na potrzeby turystów; to było coś szczególnego, coś innego. A na deser byliśmy gośćmi przemiłej polsko-szwedzkiej pary; konwersacja przy stole odchodziła w trzech językach naraz i o dziwo wszyscy się świetnie rozumieli. Ania prawie straciła przytomność z wrażenia kiedy przy stole pojawiła się na chwilę Prawdziwa Finka. To dla mnie prawie tak egzotyczne jak spotkać kogoś z Borneo. Cudo. A tu, proszę, imponujący tradycyjny szwedzki przysmak, torcik krewetkowy wykonany zdolnymi rękami Katarzyny. Wszystkie Katarzyny to fajne dziewczyny, wiem co mówię, bo mam tak na drugie.

DSC_1190

I jeszcze coś: miało padać, a nie padało. Po raz kolejny teoria o tym, że wszędzie zabieram ze sobą przynajmniej przyzwoitą pogodę sprawdziła się. Może ktoś spragniony lata i mieszkający w jakimś fajnym kraju o fatalnym klimacie chciałby mnie do siebie zaprosić..?? Haaalo.. no do ciebie mówię..

A za przepiękny wianek dziękuję Monice; obiecałam sobie go już więcej nie stracić, ale nie wyszło.. Oh, well.

DSC_0953

północny wiatr

DSC_0160

Jaka wyspa, taka przystań. Kilkanaście metrów kwadratowych. Charakterystyczny semafor, który należy częściowo podnieść jeśli wodny autobus ma zabrać pasażerów. I opuścić przy wsiadaniu, żeby nie wołał na próżno, bo zawijanie do pustej przystani źle wpływa na życzliwość załogi. Poza nami na przystani znajduje się para dziadków z wnukami iemil mnóstwem bagażu oraz dwóch młodzieńców w wieku poborowym. Dzieci o blond włosach, niebieskich oczach i z masą piegów brykają po skałach i kamieniach jak kozy, i nikt im tego nie zabrania, nie straszy złamaną nogą albo panem, który przyjdzie i zabierze. Nie mogę oprzeć się skojarzeniu z Emilem z Lönnebergi, praktycznie mieszkańcem legendarnej drewutni. Młodzieńcy skracają sobie czas oczekiwania na łódź obrzucając się wzajemnie żwirkiem. As you do.

DSC_0412DSC_0173

Zastanawiam się, jak to jest żyć w takim miejscu. Archipelag Sztokholmski składa się z 30 tysięcy (!) wysp. Niektóre z nich są całkiem spore i posiadają oszałamiającą populację dobijającą w porywach nawet do kilkuset mieszkańców; inne to skałki ciut tylko wystające ponad powierzchnię wody. Przynajmniej na razie, bo Skandynawia się podnosi o 10mm rocznie – jeszcze tylko jakieś sto lat i na niektórych z tych nich być może będzie nawet można postawić krzesło..

DSC_0221DSC_0351Podobno Szwedzi zazdrośnie strzegą tych swoich wysp przed międzynarodową sławą. Wielu z nich ma tu domki letniskowe. Rządowi szwedzkiemu jednak bardziej zależy na tym, żeby więcej ludzi osiedlało się na archipelagu na stałe; dba więc o infrastrukturę, transport (wyobraź sobie dojeżdżać do pracy/szkoły statkiem..) a nawet zapewnia latającą opiekę medyczną.

DSC_0110Łatwo sobie wyobrazić, że znane z surowości szwedzkie zimy odcinają większość archipelagu od świata. Mieszkając tutaj trzeba chyba być w dużym stopniu samowystarczalnym. I dobrze żyć z sąsiadami. Na Finnhamn działa sezonowy sklepik z mydłem i powidłem, czynny tylko latem. Na Ingmarsö mają sklepik całoroczny, malutką szkołę i nawet kafeję/bar. Po raz pierwszy spotykam się ze zwyczajem wykładania w kafejkach kocy dla gości. Nie da się ukryć, jesteśmy na północy. To czuć. W kościach czuć.

DSC_0380

DSC_0193DSC_0377DSC_0395DSC_0394

DSC_0182DSC_0356DSC_0240DSC_0328Sezon na wczasowiczów-mieszczuchów rozpocznie się z nastaniem Midsommer, odpowiednika naszej Nocy Świętojańskiej,  kultywowanego przez Szwedów radośnie przy życzliwym współudziale napojów wyskokowych oraz tańców i śpiewów. Nasz pobyt na archipelagu przypadł na dwa dni przed Midsommar, dzięki czemu mieliśmy te dwie wyspy praktycznie dla siebie. Czułam, że bez problemu mogłabym spędzić tam dwa kojące tygodnie spacerując i przeprawiając się z wysepki na wysepkę łódką.

Np. wiosłową, samoobsługową. Pisofkejk, mówisz.. Zasada jest taka, że przynajmniej jedna łódka powinna być na każdym brzegu. Czyli trzeba się przeprawić łódką nr 1, potem przeholować nią łódkę nr 2 z drugiego brzegu z powrotem i  jeszcze raz się przeprawić łódką nr 1. Mam nadzieję, że wyjaśniłam ten nad wyraz frapujący proceder w miarę jasno, hm. Na pierwszym brzegu nie było żadnej informacji o tym co należy zrobić żeby dotrzeć na drugi brzeg; gdybym nie była z prywatnym przewodnikiem (ukłony i oklaski), stałabym tam pewnie do tej pory drapiąc się w głowę.

DSC_0285

DSC_0274Przejście Finnhamn, przeprawienie się łódką z jednym wiosłem na Ingmarsö i dotarcie do przystani zabrało nam ładnych kilka godzin. Znowu miałam szczęście do pogody – zza przystojnych skandynawskich chmur co rusz zerkało słońce. Dziesiątki małych zatoczek otaczała bujna nasycona zieleń lasów i kojąca cisza przerywana co najwyżej jakimś ptasim koncertem. Pachniało początkiem lata.

Dwie powrotne godziny spędzamy częściowo na piciu herbaty z kafei, zajadaniu się tradycyjnymi szwedzkimi bułeczkami cynamonowymi (kanel bulle) i przyglądaniu się światu przez szybę wodnego autobusu. Dzieci-kozy pozasypiały na kolanach u dziadków, młodzieńcy w wieku poborowym porzucili żwirek i siedzą zaczytani. Przez te dwie godziny nasze ścieżki splatają się leniwie na tym małym statku gdzieś pośrodku Skandynawii.

2Wychodzę na pokład. Napływają chmury, wiatr przynosi wieczorny chłód. Północny chłód. Rześkie powietrze wypełnia płuca. Skandynawia, mityczna kraina. Naprawdę tu jestem. I nikt nie wie, że tu jestem. I nikt tu nie wie, kim jestem. Świadomość tego stanu rzeczy jest zawsze jednym z moich ukochanych elementów składowych podróży.

Jestem szczęśliwa.

1

miasto bez rzeki

edi

Kilka rzeczy uderzyło mnie w Edynburgu, ale chyba żadna tak mocno, jak brak rzeki płynącej środkiem miasta. Weź Paryż. Weź Londyn. Weź co chcesz z tych wielkich światowych miast, i najczęściej będzie tam sobie przepływał jakiś mniej lub bardziej interesujący ciek wodny wykorzystywany radośnie do łupienia turystów pod postacią zorganizowanych rejsów. W Edynburgu mają tylko mosty. A pod mostami przepływa sobie.. dworzec kolejowy. Fakt, sprytnie zaprojektowany żeby przypominać fale rzeki, ale jednakowoż. Dworzec. Jak… ekscentrycznie.

Druga rzecz: jak większość dużych brytyjskich miast Edynburg zmienia się w tygiel multi-kulti; łatwiej było mi wychwycić na ulicy język hiszpański niż szkocki akcent. W sklepie z kiltami Hindus. W kafei Włosi i kolorowy Meksyk (pyszny, nawiasem mówiąc). Trochę mnie to rozczarowało. Globalizacja pozbawia świat jego wyjątkowego charakteru, unifikuje. Zwykle nie mam z tym problemu, lubię; ale pojechałam do Edynburga po Szkotów, i nie znalazłam. Nie licząc dwóch kobziarzy (o’matko..) i jednej kolesia przebranego za Mela Gibsona. Fakt, byłam tam tylko niecały dzień. To prawie nic. To co mówię właściwie nie jest nawet opinią, to zaledwie impresja. Być może jeśli pojadę tam znowu wrażenie będzie zupełnie inne.

Trzy: brudny piaskowiec może być bardzo atrakcyjny wizualnie. Architektura miasta składa się z tysięcy kamienic, zaułków, placyków, podwórzy, parków, starych cmentarzy, wąskich pasaży poprzetykanych żyłami rur i rynien; wszystko razem stwarza bardzo fajną autentyczną atmosferę. Sprawia, że Edynburg odbiera się jako żywy organizm, w którym pod przykrywką nowoczesności bije autentyczne spracowane serce miasta z przeszłością.

Edynburg oferuje szczodrze tym, którzy potrzebują zatrzymać się w codziennym miejskim biegu, położyć się na ławce w parku z widokiem na zamek, wygrzać twarz w pierwszych promieniach słońca. Rozkładamy się i my, i wdychamy głęboko zapach, kolor i dźwięk miejskiej wiosny. Z placu zabaw dobiegają krzyki i śmiech dzieci, gołębie wykonują swoje odwieczne u-hu-hu, za plecami zadziwiająco przyjemnie brzęczy przytłumiony kwitnącymi krzewami gwar ulicy, klaksony samochodów, czasem syrena karetki. Na innych ławkach równoległe światy wgapiają się w ekrany telefonów, jak kiedyś gapiły się w książki.

bw2A wiesz, że pani Rowling jest Szkotką? I to właśnie w Edynburgu napisała pierwszego Harry Pottera? Wcale mnie to nie dziwi. Popatrz na te budynki. Ulica Pokątna, czy jak. Tylko patrzeć, jak zza któregoś rogu wyskoczy Dobby.

26pokatna7Albo edynburski krewny Rudego.

DSCN2334

Chciałabym tam kiedyś wrócić na dłużej, lepiej poznać to miasto. Znaleźć tych poukrywanych gdzieś Szkotów. Może napisać jakąś bestsellerową powieść..? Siedząc z termosem w Zaułku Pisarzy?

Może.

Ale pewnie nie wrócę, bo życie jest za krótkie na oglądanie się do tyłu.

małe wielkie miasto

DSCN3006

Chodzi o to, że Walię i Szkocję można kochać za piękno natury, ale to do Anglii jeździ się po historię, która często wcale nie siedzi pochowana za ogrodzeniami i opłatami za wstęp, ale żyje pomiędzy ludźmi, dzieląc ich codzienność, nie wadząc nikomu, gdzieś tam w tle.

O Wells usłyszałam przypadkowo w telewizorze. Odbywał się tam akurat jeden z tych rozlicznych antique shows, czyli programów, w których ludzie przynoszą wygrzebane gdzieś starocie a eksperci je wyceniają. Prowadzący rozpływał się w zachwycie nad miastem, a zwłaszcza nad urodą średniowiecznej katedry, dzięki której nieduże Wells ma właśnie statut administracyjny city, czyli miasta pełną gębą, w odróżnieniu od town, czyli miasteczka. Dla wielbicieli statystyk: Wells to najmniejsze city w Anglii. I znajduje się w Somerset, hrabstwie cydru. Nie żebym tu, prawda.. ale dobry cydr nie jest zły, pod warunkiem, że nie jest zbyt wytrawny (dry). Odchodzisz od tematu. Hm, tak. Nazwa ‚Wells’ oznacza studnie; często używana jest na określenie źródełka; jednego z tych, co to zazwyczaj mają jakieś cudowne właściwości. Jesteś lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok, lalala…. sory. Źródełko życzyło sobie wybić na terenie wybudowanego później Pałacu Biskupa, o którym pisałam już wcześniej a źródlana woda płynie sobie ulicami miasta w specjalnych rynienkach. Urocze czy jak?

DSCN2988

DSCN29355wellSama katedra jest jedną z najładniejszych jakie widziałam, a widziałam całkiem sporo, bo lubię katedry. Już sam jej elegancki front robi wrażenie, ale w środku okazuje się architektonicznym cudem rodem z  tolkienowskiego Rivendell. Unikatowa linia łuków jest perfekcyjna; patrzenie na nią stanowi przeżycie czysto estetyczne, niezwykłe. Katedra jest stareńka i ma mnóstwo zakamarków aż pulsujących namacalną historią. Np. jedyny tak dobrze zachowany średniowieczny zegar w Europie – na chodzie. O określonych godzinach figurki poruszają się ‚walcząc’ ze sobą jak poznańskie koziołki.

3Odnośnie dotykania historii: niedaleko ołtarza stoi sobie zupełnie nieniepokojony przez większość turystów mebelek. Mebelek powstał jako skrzynia na szaty liturgiczne, wygląda o tak:

DSCN2871i został wykonany w roku 1120. 1 1 2 0, powtarzam. Wciąż w użyciu. I tak sobie stoi, o. I można pogłaskać, i nikt nie krzyczy. Mój mózg eksplodował nie mogąc tego faktu przetworzyć. Nie można bardziej dotknąć historii. Albo takie, o, proszę, schodki. Fikuśnie wykoślawione przez miliony pobożnych stóp.

4Albo taki biskup, cały pokryty autografami ludzi nieżyjących od wieków. To najbardziej interesująca rzeźba nagrobna jaką w życiu widziałam. Zwykle takie rzeźby są przeraźliwie nudne i nikt nie zwraca na nie uwagi. W tym przypadku wandalizm pamiątkowy wynikający z potrzeby pozostawienia po sobie trwałego śladu na tym padole nie tylko wzbogacił zabytek wizualnie, ale sam stał się zabytkiem.

DSCN2878DSCN2880Katedra ma również malownicze krużganki i przylegający cmentarzyk, a za płotem, po sąsiedzku mieszka wspomniany już Pałac Biskupa. Niejako między jednym a drugim znajduje się Peniless Porch, czyli w dosłownym tłumaczeniu ‚ganek dla ludzi bez grosza przy duszy’, zaułek żebraczy, prawnie ustanowiony w 1450. Nie przypomina to komuś troszkę gildii żebraczej z Ankh Morpork..?

2Tuz obok katedry znajduje się brama skrywająca prawdziwy skarb, jedną z najsłynniejszych ulic Anglii – Vicar’s Close. Ulica szczyci się statusem najstarszej nieprzerwanie zamieszkałej ulicy w Europie; i tak, robi wrażenie, i tak, najprawdopodobniej skręci cię z zazdrości. Budynki powstały w połowie XIV w i jakoś strasznie mocno się podobno z zewnątrz nie zmieniły. Charakterystyczne kominy Vicar’s Close to jedna z pocztówkowych ikon Anglii. Popatrz sam.

Podsumowując, pełne średniowiecznego czaru Wells to miejsce idealne na całodniową wycieczkę. Nie bez znaczenia jest fakt, że w czasach komercjalizacji totalnie wszystkiego wstęp do katedry jest bezpłatny, well.. dotacje mile widziane, ale jednak wstęp bezpłatny. To lubimy.

I jeszcze mają tam gadające toalety. Przysięgam. Nie zwariowałam.

fochPS. Gdzie jesteśmy, mapka dzięki uprzejmości Google.

wells map

była sobie była stolica

DSCN2542

Jedna z tych miłych niespodzianek z gatunku a, właściwie to już wracam, ale jeszcze sprawdzę, co tam za rogiem. Mieliśmy tylko spać w tej okolicy. Ale jakoś tak mimochodem, prawda, wpadł mi w rękę ulotek; w dodatku z drogi widać było rewelacyjnie usytuowany zamek. No to co, pół dnia się nie znajdzie? Zawsze się znajdzie. Proszę zgromadzonej, lub i nie, publiczności, oto była stolica Szkocji, brama do Highlands, siedziba Mary Królowej Szkotów, arena cyklicznych nawalanek z Anglikami, przyczółek Williama Wallace’a (tego który wyglądał jak Mel Gibson), żywa historia zamknięta w piaskowcu: Stirling. O’klaski. O’matko, co tak niemrawo.. Proszę się choć co wysilić. Dziękuję.

DSCN2499DSCN2567

To przyjemne miasto, a w każdym razie jego starówka, zbudowane zostało w dużej części z tego samego brudnawego piaskowca co klimatyczny Edynburg. Od którego nawiasem mówiąc dzieli je jakieś pół godziny jazdy samochodem. Sympatyczne stare budyneczki pieszczą oko; ślady historii są umiejętnie wyeksponowane przy pomocy tabliczek w rodzaju ‚tu byłem, Tony Halik’.

DSCN2497

Najbardziej spektakularnym fragmentem Stirling jest oczywiście usadowiony na skale przystojny zamek, którego finansowej płynności strzeże pilnie organizacja Historic Scotland; zamek jest zapewnie niezwykle atrakcyjny w środku również, ale po prawdzie, jeśli chodzi  o mnie, to za 14.40 od osoby to niech go sobie sami eksplorują.

Natomiast całkowicie za darmo można sobie poeksplorować stary cmentarz u podnóża zamku, który sprytni Wiktorianie przeobrazili z mrocznego średniowiecznego cmentarzyska straszącego ogniem piekielnym i generalnie memento mori, w przyjemny, elegancki spacerniaczek dla turystów. Wybudowali nawet fikcyjny nagrobek-pomnik, co już zapomniałam komu wystawiony, jakiejś pannie która się utopiła, czy coś, ale tabliczka obok i tak informuje, że to lipa. Wiktorianie to byli generalnie ludzie z głową do interesów, i nie przeszkadzało im lekkie naginanie rzeczywistości, jeśli tylko można było na tym conieco zarobić. Wykreowali wiele współczesnych atrakcji turystycznych; jedną z najbardziej znanych na świecie jest Stonehenge, które zyskało znany nam dzisiaj atrakcyjny kształt dopiero po tym, jak jakiś sprytny inwestor z epoki wiktoriańskiej przyjrzał się przypadkowej kupie neolitycznych kamieni krytycznym okiem uzbrojonym w kalkulator zysków i zarządził, o, to tam na lewo proszę, a to tam na górę walnąć, i szybciutko formujemy kółeczko, raz raz, chciałbym skończyć przez popołudniową herbatką.

DSCN2538DSCN2537

Żeby jednak nie było, że tak całkiem o tym ogniu piekielnym zapominamy, oczko, oczko, to zostawmy może kilka wesoluchnych średniowiecznych nagrobków, ot, taki dodatkowy smaczek.

cm

Podsumowując doświadczenie, Stirling jest jak najbardziej warte tej półdniowej wizyty. Jest przyjemne, zadbane, eleganckie. Jak komuś nie żal 14.40, to pewnie pół dnia można spędzić na samym zamku. Pasjonaci historii znajdą w Sterling mnóstwo składników odżywczych dla swej pasji; innego rodzaju składniki odżywcze można znaleźć bez problemu w kafejkach i sklepach. Turyści lubią Stirling, więc problemu ze znalezieniem przysłowiowego magnesu na lodówkę też nie ma.

Krótki filmik w temacie.

http://www.youtube.com/watch?v=KFEwBA5r0hU Ukłony, kurtyna.