Wiatr kręci oberki z piasku na ulicach małego pueblo. Okna białych pudełkowych domów są szczelnie zamknięte. Piasek i tak wpycha się dosłownie wszędzie, taka uroda tej malutkiej wyspy. Piasek i skała. Zastygły ogień i szmaragdowa woda. Dzięki nieustającemu wiatrowi na wyspie nigdy nie jest piekielnie upalnie; ma idealny klimat wiecznej ciepłej wiosny.
Miałam takie marzenie, żeby kiedyś chociaż na chwilę zamieszkać w chacie na dzikiej plaży. Wiesz, otwierasz drzwi, a tam wschód słońca, fale niemal wdzierają się do środka, cywilizacja ludzkiego hałasu nie istnieje. Oto, proszę bardzo: marzenie się spełniło. I teraz wiem, że po drugiej stronie codzienności jest ta moja przestrzeń i czas obiecane i dane. Piasek, bryza, niebieskość zdarzeń.
Nigdy nie spodziewałam się, że wrócę na Kanary. Gran Canaria odwiedzona kilka lat temu rozmyła się w moich wspomnieniach nie pozostawiając wiele po sobie. Ale znajomy od lat powtarzał: musisz pojechać na Lanzarote. Zakochasz się.
Pierwsze wrażenie wyspy było niekomfortowe. Matko, jakie to nieżyczliwe człowieku miejsce. Spustoszone, wypłowiałe, niegościnne. Pola zastygłej lawy, prawie żadnych roślin i brzuchy wulkanów. Stu wulkanów – na wyspie o wielkości nieco ponad 800 km2. Przy liczbie mieszkańców 140 tysięcy. Sto wulkanów. S t o.
Ostatni wybuch wulkanu nastąpił w latach 30-tych XVIII w. Pokrył pół wyspy lawą, którą można dziś oglądać pod postacią niekończących się pól ostrej pumeksowej skały, od której najlepiej trzymać się z daleka, jeśli osiem dziur w kolanie nie jest na twojej bucket liście. Po ostatnim wybuchu większość mieszkańców wyjechała i trudno im się dziwić. Na wyspie nadal prawie nic nie rośnie, oprócz sporadycznych winorośli uprawianych w specjalnych lejach. Nic się nie pasie. Jak żyć?
Teraz to z turystyki. Na szczęście w bardzo przemyślany sposób. Lanzarote nie zmieniło się w potwora jakim miejscami jest Gran Canaria. Czuwał nad tym pan Manrique, artysta, miłośnik wyspy, autorytet. Ograniczył prawnie dziki rozrost turystycznej bańki. Zakazał zmian w architekturze. Nakazał chronić wyjątkowy wizerunek wyspy. Wyspa jest pełna jego rzeźb, obrazów, budynków, które zaprojektował. Jego styl był unikalny i łatwo rozpoznawalny.
Lanzarote znalazło sposób na siebie, który pozwala godzić turystykę z tradycją. Wyspa skłania się ku ekologii, wegetarianizmowi, weganizmowi, hipsterom, surferom, rowerzystom, rękodziełu itp. Ma generalnie dość wyluzowaną atmosferę.
Po dwóch dniach niepewności co do własnych uczuć wkradła się we mnie czułość dla tych pustkowi nieszczęsnych. Zaczęłam dostrzegać kolory, grę światła; pomogły długie poranne spacery plażą, wyjazd na niedzielny rynek w Teguise, pełen miejscowych artystów i grubych Afrykanek w kolorowych czepcach wyglądających jak cudowne motyle. To w Teguise natychmiast przepuściłam cały swój budżet na bransoletki ze skały wulkanicznej, ukochane od pierwszego spojrzenia spódnicospodnie i temu podobne niezbędności.
Ja zawsze wolę odludzie, ale Lanzarote ma oczywiście miejsca bardziej turystyczne. Zwłaszcza na południu wyspy znaleźć można kilka kurortów w których toczy się standardowe życie przeciętnego turysty. Wyspa posiada kilka must-see atrakcji, najczęściej związanych z artystą Manrique oraz 1 szczególny park narodowy, Timanfaya, w którym można podziwiać totalnie marsjański krajobraz czerwonych i zielonych wulkanów. Warto je wszystkie zobaczyć. Ale jeszcze bardziej warto wypożyczyć samochód i urwać się w teren. Wejść na przypadkowy wulkan. Odnaleźć swoją własną plażę. Wyczaić mniej popularne, a równie warte grzechu punkty widokowe. Pozwolić szumowi pustynnego wiatru wypełnić sobie głowy, przepędzić wszelki stres, a na koniec zabrać ze sobą wspomnienie niesamowitego relaksu.