dwa wodospady

wodospad-sepia

Taka sprawa. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz pojechałam na wodospady wiedziałam o nich niewiele, a ponieważ mapy są generalnie poniżej mojej godności włóczykija, oczywiście natychmiast się zgubiłam. Temu faktowi, oraz tradycyjnemu już zawracam bo umęczyłam się jak norka, tylko jeszcze zerknę co tam za rogiem zawdzięczam niezwykłe spotkanie. Wyjątkowo przystojny rozłożysty wodospad lśniący w ostrych promieniach wczesnozimowego słońca wyłonił się przed moimi oczami zupełnie niespodziewanie; i nie był to żaden tam zen-poszumek w tle, ale regularna ogłuszająca kaskada wkurzonej wody. Magia. Fotka na górze niestety nie oddaje zjawisku sprawiedliwości.

Przez kilka następnych lat próbowałam tam wrócić, ale nigdy nie udało mi się odnaleźć drogi. Wiedziałam tylko, że trzeba było wejść do rzeki, obedrzeć skórę na tyłku przełażąc przez skałę, prawie skręcić nogę w kostce na wertepach; ogólnie mało pomocna wiedza w krainie, która składa się prawie wyłącznie z takich atrakcji.

W końcu znalazłam sobie innego ulubieńca w zastępstwie i przyjęłam, że tamten mi się przewidział. Zastępczy ulubieniec nazywał się wdzięcznie Sgwd Isaf Clun-Gwyn i wyglądał o tak:

dsc_0299

Ten wodospad poruszył we mnie czułą strunę z kilku powodów. Po pierwsze, stosunkowo niewiele osób tam dociera. Wymaga to pewnego wysiłku. W dodatku wodospad jest tak schowany, że nie każdy podejmujący ten wysiłek go zauważy. Po drugie, jest jakoś tak elegancko ‚zaprojektowany’, że wraz z otaczającą go zielenią tworzy obraz idealny, ten z kategorii przysiądźmy i posiedźmy bez słowa, pozwalając się ugłaskać i ukoić.

I tak sobie chodziłam do niego trzy, cztery razy w roku, wciąż gdzieś tam podskórnie marząc, że może kiedyś odnajdę ten pierwszy.

DSCN0181DSCN0204

Któregoś dnia grzebałam za czymś w archiwum i znalazłam kilka zdjęć z tamtego pamiętnego przypadkowego spotkania. Jeden szczegół przykuł moją uwagę, i nagle poczułam jakbym dostała między oczy i jednocześnie uniosła się w górę. Głaz, wypatrzyłam ten głaz, który wyglądał tak znajomo. O’matko.. Jak ja mogłam tego nie skojarzyć przez tyle lat..?

Okazało się, że moje dwie miłości to jeden i ten sam wodospad. Tylko widziany z innej perspektywy i przez to wyglądający inaczej.

Życie ma swoje momenty.

Happy days!

wod

Bonus: na drugą stronę Sgwd Isaf Clun-Gwyn dociera bardzo niewiele osób, a dopiero z drugiej strony można zobaczyć i docenić rozmiar i kształt wodospadu. Włóczykij dwa razy bardziej usatysfakcjonowany.

Króciutki wytwór amatorskiej kinematografii dokumentujący spotkanie po latach.

i znowu o tych wodospadach, no ileż to można

Wracam uparcie do wodospadów w dolinie Neath, kilkakrotnie już opisywanych na tym blogu; uwielbiam tam jeździć o każdej porze roku, ale z fotograficznego punktu widzenia jesień jest szczególnie atrakcyjna, nie tylko ze względu na kolory upadłych liści, ale głównie z powodu deszczu (nie sądziłam, że to powiem) który zwiększa objętość wody w rzece Nedd Fechan i wzbudza furię w wodospadach.

Odkryłam ostatnio, że wodospady w Neath mają swoje komercyjne zastosowanie, służą mianowicie Zeskakiwaniu Ludzi Ze Skały w Głąb Wód Za Kasę, zwanemu w skrócie ‚waterfall jumping‚. Spacerując sobie cichutko ścieżką i nie wadząc nikomu moża zostać staranowanym przez grupę nabuzowanych adrenaliną skoczków, biegnącą kolektywnym truchtem od wodospada do wodospada; grupa biegnie, jak sądzę, głównie w celu przeciwdziałania zamarznięciu na skutek kontaktu z lodowatą wodą. Cool.

Rzecz jest profesjonalnie zorganizowana i pod opieką instruktorów; jeśli czujesz, że ten rodzaj lodowatej rozkoszy cię kręci, to w necie bez problemu znajdziesz stronki firm organizujących.  Są również tacy, którzy potrzebują więcej adrenaliny – i ci skaczą sobie bez instruktorów, ot, z doskoku, czego zdecydowanie nie polecam, bo po pierwsze, głębokość wodospadu zależy m.in. od opadów i może różnić się dramatycznie za każdym razem, a po drugie, i konsekutywne, życie z prespektywy wózka inwalidzkiego może być trochę uciążliwe. Nie wszędzie są rampy, rozumiesz.

Co by tu jeszcze pożytecznego napisać. O! W Pontneddfechan, które jest idealnym puktem wyjściowym do spaceru do wodospadów, znajduje się centrum informacji turystycznej zwane  „Waterfalls Centre„, w którym można skorzystać z informacji, nabyć drogą kupna mapkę, ewentualnie stosowny pamiątkowy magnes na lodówkę.

Poza tym chwilowo mnie nie ma bo wybiegłam w przyszłość.

Cium.

jeszcze o wodospadach, tłamszącej pogodzie i Ibizie

Pogoda nas ostatnio tłamsi, wichury zrywają mosty, deszcze podtapiają miasta, na północy straty szacuje się na 100mln funtów (swoją drogą, zawsze mnie fascynowało, skąd biorą się takie liczby..). Rząd już spieszy na ratunek, a jakże, przeznaczając na pomoc cały 1 milion funtów (..i takie). Jedyny pożytek z tych szaleństw pogody mają fotografowie, jeśli, oczywiście, posiadają przy sobie trzy zmiany odzieży i nie straszny im błotny ślizg na dupsku w dół zbocza, pięć czy sześć siniaków, statyw wbity w podudzie i sympatyczny kontakt lewej nogi z lodowatym strumieniem. Spełniwszy wymienione warunki i pozostawszy się wśród żywych, można sobie przywieźć np. taką oto fotkę:

Jakby jakieś Rivendell, nie? Wodospad nazywa się Henrhyd Falls, jest podobno najwyższym wodospadem w południowej Walii i jest do znalezienia w Neath Valley na północ od miejscowości Seven Sisters i Dyffryn Cellwen, na obrzeżu parku narodowego Brecon Beacons. Powinien być zaznaczony na każdej szanującej się mapie okolicy (papierowej). Uwaga, dojazd drogą lokalną, dość wąską, trzeba zachować ostrożność. Droga prowadzi do parkingu (bezpłatnego) z którego wychodzimy na ścieżkę biegnącą dookoła wodospadu; będzie trochę w dół i trochę pod górę, ale serio nic, z czym nie poradziłaby sobie mniej niż średnio wysportowana jednostka, dajmy na to, późny balzak.

Mapka orientacyjna (by google). Przyznaję się od razu do literówki w nazwie Henrhyd, ale założę się, że nie znajdzie się jedna osoba wolna od grzechu w kwestii walijskiego nazewnictwa (wliczając ludność rdzenną) aby rzucić we mnie kamieniem pedagogicznego potępienia.

Neath Valley to w ogóle raj dla łowców wodospadów. Sporo już o tym pisałam tu ale jest jeszcze conajmniej jedno miejsce, o którym nie wspomniałam – nazywa się Melincourt Falls (mapka). Łatwo je znaleźć; zostawiasz auto na bezpłatnym parkingu po drugiej stronie ulicy i idziesz sobie leśną ścieżką, niezbyt długo, a na końcu ścieżki jest takie coś:

Skala zjawiska jest nieco bardziej imponująca w rzeczywistości niż na tej fotce (plus oczywiście dochodzi huk). Właściwie są tam dwa wodospady, z tym, że ten drugi (po prawej) jest znacznie skromniejszy.

Najlepiej zaplanować sobie jednodniowy rajd po wodospadach zaczynając od Aberdulais Falls (jedyne miejsce z trzech, w którym trzeba płacić za wstęp, no ale tam są jeszcze inne atrakcyjne atrakcje), poprzez Melincourt i dalej do Henrhyd Falls, zrobić kółeczko, wrócić do domu, zmienić skarpety, odgrzać pomidorową i obejrzeć coś fajnego np. film, w którym Hugh Grant da się lubić nawet takim cynicznym babom jak ja, oraz padają takie wypowiedzi jak:  otworzysz drzwi dla jednej osoby, i potem każdy może wleść albo: dwoje to za mało, potrzebny jest backup, oraz moje ulubione: każdy człowiek jest wyspą. Ja lubię myśleć, że jestem Ibizą.

Wszystko razem do – pardon le mot – kupy to nienajgorszy sposób na przetrwanie paskudnej jesiennej soboty, uważam.

__________________

Zdjęcia na blogu są mojego autorstwa. Wszystkie prawa, zdecydowanie, zastrzeżone.