m.in. w kwestii kurzej

Chodzi o to, że nie było nic do roboty w sobotę, dla odmiany.  Odgrzebano więc listy z wszystkimi tymi miejscami, które ktoś kiedyś polecił, pożółkłe ze starości, i zdecydowano pojechac do zoo. Zasadniczo nie lubię; bądźmy szczerzy, zoo to jedna wielka klata dla zdołowanych byłych i niedoszłych dzikich zwierząt i żadne tam „Życie Pi” (jakkolwiek dobre by nie było) tego nie zmieni. Tym niemniej wycieczkę do Welsh Zoo pani Anny Ryder-Richardson w St. Florence/niedaleko Tenby/Pembrokeshire uważam za udaną. Jak się okazuje, można stworzyc zoo, w którym zwierzęta będą cieszyc się pewną dozą swobody w warunkach zbliżonych do naturalnych a jednocześnie zwiedzający mogą cieszyc się bezpośrednim kontaktem ze zwierzętami. Np. w fazie REM.

albo z lekkim niedowładem umysłowym

chcacymi zjeśc twoją nogę

o skłonnościach narcystycznych

zajęte oblizywaniem potomstwa

wyczekujące cierpliwie w deszczu, aż coś się poruszy

a jeszcze inne, takie jak ja, olewające to wszystko i udające się do kafei, gdzie można wypic herbatę fair trade i zjeśc yam, yam yam albo yam yam yam yam. Zdjęcie na dowód, żeby nie było, że konfabulacja.

Po prawdzie to miejsce jest najlepsze dla dzieciaków; jeśli takie macie, to dobre pół dnia z głowy, a po powrocie spanie bez marudzenia. Place zabaw, wybiegi na które można wejśc i pociągnąc kangurowatego za ogonek, dużo przestrzeni do biegania, wielki drewniany smok, na którego można się wspiąc i lody za bezcen (taki żarcik niesmaczny). Ogólnie jest dośc drogo (prawie 10 za wstęp od osoby), ale przecież w szczytnej intencji. Nie dla siebie zdzierają, ale dla zwierzątek przecież. Zima idzie. Wielbłądy trzeba obłożyc sianem, natapirowac tapira.

A jak już będziecie wracac z tego zoo, to przy drodze do Carmarthen mają taką kefeję, nazywa się „The Old Mill’, i tam mają najlepszą cream tea (dokładne wyjaśnienie dla niewtajemniczonych tutaj) jaką jadłam w życiu, a mam już bogate doświadczenie, idące w grube kilogramy. Mają również drzewo wyrosłe przez dach. Przed kafeją pan tnie sobie drewno na tartaku i chodzą kury i jest to wszystko ogólnie bardzo malownicze. Ja np. mam duży sentyment do kurów, bo jak byłam mała i jeździłam na wakacje do babci to lubiłam w nich rzucac kamyczkami i patrzec jak śmiesznie podskują i dostają megaturboprzyspieszenia, i jeszcze lubiłam wsadzac kijek przez siatkę od kurnika i dźgac wpienionego koguta. Zanim jednak rzucą się na mnie obrońcy praw drobiu hodowlanego szybko dodam, że po pierwsze, żaden kur nie ucierpiał na skutek moich poczynań, a po drugie, do diety włączam jedynie jajonosy wolnodrapaki organic wypasione na kukurydzy. Taka jestem uświadomiona. Przy okazji też od razu zastrzegę, w razie gdyby komuś zachciało się drążyc temat, że nigdy w życiu nie nadmuchałam żaby, jak co niektórzy, których znam, nawet osobiście.

Serdecznie dziękuję za uwagę,  i udaję się na wakacje w ciepłe kraje, kompetnie ignorując rząd, który obcina mi pensję dla ratowania złupionego przez banki kraju.

I klik na kura.

12 uwag do wpisu “m.in. w kwestii kurzej

  1. No, jak już zawitam w Twoje rejony, kiedyś, kiedyś tam to tam pojedziemy o ile moja pociecha nie będzie jeszcze pełnoletnia;)…a te wakacje w ciepłych krajach.., fajnie…. choć Czechy też są tego września dość ciepłym krajem:)

    1. Znamy, znamy, Maciek Dakowicz prowadzi w Cardiff galerię fotografii i zajmuje się głównie fotografią podróżniczą; seria z Cardiff to tylko jedna z rzeczy które zrobił, znakomita z resztą, i wbrew pozorom nie chodzi tylko o pijane kobity ;) i tak, jego foty z Cardiff wywołały niejedną burzę w szklance brytyjskiej wody..
      Jka masz ochotę to zerknij na jego stronkę przez linki z mojego bloga albo na flickrze wyszukaj go z imienia i nazwiska. Warto.

Dodaj komentarz