schyłek lata

Kilimandżaro

schyłek lata

Lato już odchodzi, już to czuć, ale świat jeszcze ciepły, jeszcze rozpachniony dziką miętą, zapachem końskiej sierści i skoszonej trawy.

Wykorzystuję każdą wolną chwilę na spacery, łapię każdy promień słońca, bo niedługo bez wątpienia nadejdzie tradycyjny walijski monsun. Oddycham jakoś lepiej. Patrzę na wędrujące nad łąkami mgły, podświetlone pierwszymi promieniami słońca, wciągam do płuc zapach rozmokłej ziemi, który tak lubię. Wokół mnie zataczają kółka bandy rozbrykanych jaskółek. Muskam palcami dłoni kamienny płot, patrzę jak biała czapla wzbija się majestatycznie w powietrze tuż przez moimi oczami. Dłubię sobie kaloszkiem w błotku. Tracę oddech z wrażenia na widok zimorodka przycupniętego na kijku o kilka metrów ode mnie, w miejscu gdzie dwie rzeki łączą się i płyną zgodnie do morza. To właściwie trudno jest opisać, to co się wtedy czuje. Mam nadzieję, że też ci się zdarza takie nieopisanie.

Dwie rzeki

Albo takie,o.

Wczoraj poszłam na spacer wieczorny na łąki z końmi i znalazłam przy płocie kamiennym reklamówkę z jabłkami, co się dobrze złożyło, bo zawsze chciałam tym koniom te jabłka i nigdy nie pamiętałam żeby kupić. Pożyczyłam więc sprytnie jedno zielone jabłko z reklamówki i poszłam szukać swojego ulubionego konia, który wygląda jak wzorek z czekolady na cappuccino z costy, i teraz ja nie wiem, jak to działa, ale z samego koń-ca pola wypatrzył mi to jabłko w kieszeni inny koń wielki jak Kilimandżaro i dawaj kłusem w moim kierunku, co ja się trochę zacukałam, bo taki wielki i my się tak dobrze jeszcze nie znamy z tymi końmi i nigdy nie wiem co takiemu koniu strzeli.

Dotruchtał do mnie i trąca. Ok, ok, luzik, tu proszę, jabłuszko, miła koninka, taś taś, oooo, smakuje widzę, to super, to ja już, prawda, pójdę. I ruszam powoli, a koń za mną. I zachodzi mi drogę, i szturcha po plecach, i po kieszeniach, koleś mówię, nie mam już żadnych jabłek, mam kubek po kawie papierowy, chcesz? Ała. Nie chcesz, spoko. I znów ja krok do przodu, koń też. Ja w bok, koń też. Trochę szybciej, lecz wciąż z godnością. I jeszcze szybciej, już mniej godnie. Koń-ec koń-ców, jeśli ktoś pamięta jak się koń-czyły odcinki Benny Hilla, to proszę sobie zwizualizować mnie z tym koniem okładającym mnie pyskiem po głowie, galopujących po tych polach z charakterystyczną muzyczką w tle. Dziękibogu ktoś musiał zaszeleścić tą siatką z jabłkami pięć kilometrów dalej, bo Kilimandżaro zastrzygło uszami, natychmiast straciło zainteresowanie moją osobą i raczym kłusem pognało w kierunku kolejnej ofiary.

Uff.

Kilimandżaro

Każdego dnia rano robię w ogrodzie jogę – powietrze jest czyste, rześkie, a chmury płyną sobie w dal, podświetlone wstającym słońcem. Już bardzo dawno nie byłam taka spokojna. Praktykuję uważność, telefon coraz częściej zostawiam w domu i wreszcie, wreszcie znowu jestem jakby bardziej, mocniej, barwniej.

I idę niespiesznie do przodu. Może Walia podaruje mi w tym roku prawdziwe babie lato?

Uaha kalosze dwa

 

idziesz?

sen o dolinie / niemodny ucisk w sercu

idziesz?

Czasem czuję, jakbym była zamknięta we wspomnieniu pewnego miejsca o nazwie Nevis Gorge. Cudowne więzienie, które w mojej głowie obrosło warstwami fantazyjnych dodatków, jak brytyjskie wybrzeże skorupkami ostryg.

To dolina z wodospadem w środku szkockich gór. Jestem tam prawie codziennie przed snem; siadam na kocu niedaleko od wodospadu, ze słońcem na twarzy, z plecami opartymi o drewniany schodek małej chaty. Jest wino, też, czemu nie. Czasem nawet zaszaleję z deską serów z oliwkami; ostatecznie to moja fantazja, co, kurde. Przede mną rozciąga się szerokie, płaskie dno doliny zamknięte ze wszystkich stron koroną gór; meandrująca cokolwiek leniwie rzeka błyszczy w popołudniowym słońcu. Jak to komuś wytłumaczyć, że czasem w tym zawalonym idiotycznymi nagłówkami i ludzkim szumem świecie widzisz coś tak pięknego, że stajesz w miejscu i ryczysz.

Jak wytłumaczyć komuś rozmiłowanemu w akrylowych pazurach i sztucznych rzęsach co robi z człowiekiem zapach mokrej ziemi w środku podeszczowego lasu? Jaki opisać komuś z nosem w ajfonie balon emocji, ten ucisk w sercu, kiedy patrzy się na wyzłocone późnowieczornym słońcem góry? Opowiedzieć o tym, jak już niczego więcej się dziś nie spodziewasz, i nagle za rogiem obezwładnia cię widok krystalicznie czystej rzeki wypływającej niemal z wnętrza góry; góry brunatnej, pooranej jasnymi żlebami, z czapą śniegu na głowie.

Dolina

Trudno jest pisać o miłości do krajobrazu i natury bez ryzyka ugrzęźnięcia w lingwistycznym kiczowisku. Poza tym, to niemodne. Nie na czasie. Nikogo to już nie interesuje. Zupełnie. Zupełnie..?

Popatrz tam – Alun wskazuje na horyzont ponad dachami budynków college’u – my tu w słońcu, a tam ściana deszczu. Uwielbiam patrzeć na takie ściany deszczu. Iść w ich kierunku. Nie boję się deszczu. Mógłbym tak bez końca.

Uśmiecham się pod nosem. Już dawno przypadkowa osoba nie powiedziała do mnie czegoś równie cudownie nieużytecznego.

Niemodny ucisk w sercu.

Dolina

kruche ciasteczko

DSC_0481

życie się jakoś tak rozproszyło, podzieliło na drobne. Niby jeden obraz, a jak się przyjrzeć, to wszystko odrębne puzzle

Ucieka z pracy, idzie na pola, siedzi i medytuje. Gra melodyjki na telefonie i wypatruje w przestrzeni recepty na ciszę w głowie. Przeczesuje źdźbła trawy ręką, szuka tej dziewczyny którą kiedyś była, z poczuciem humoru, lekkiej jak ptasie pióro; widzi rąbek prześwitującej sukienki, ale zanim dobiegnie sukienka już chowa się za następnym źdźbłem, i następnym, i w końcu znika zupełnie w wysokiej trawie.

W tym kraju wszystko w człowieku się kurczy. Może od deszczu, a może od mentalności ludzkiej. Tylko nazwy miejscowości pozostają niezmienne od stuleci. Jadłam dziś śniadanie w Rhosllannerchrugog, a lekki lunch w Llanvihangel Crucornau; założę się o wszystkie pieniądze jakich nie mam, że nawet nie przeczytałeś tych nazw. Nic nie szkodzi. Ja też nie. Jeśli chodzi o  walijskie nazwy własne to wyznaję dwie zasady: copy and paste.

DSC_0500

Brexit-srexit, wczorajszy nius, podobnie jak wszystkie wojny tego świata czy wyplute na brzegi Europy uchodźcze dzieci. Lato które nie nastąpiło właśnie się kończy; zmierzch z jezior żagle zdjął, już pokemony odleciały stąd. Fenk fak for dat.

Śmiech w tej trawie słyszy, taki niby śmiech, ale w sumie może wcale nie śmiech; znów miga jej z daleka sukienka, a potem przypomina jej się Sekretne Życie Pszczół i May, która zbierała w sobie wszystkie pokraczności tego świata i w końcu musiała je utopić razem z opakowaniem.

Czeka na coś optymistycznego. Życzliwego. Jak kruche ciasteczko z karmelem albo lot balonem nad niekończącą się bielą Antarktydy. Wybiega z domu o siódmej rano i patrzy jak pierwsze promienie słońca przedzierają się przez liście drzew. W porankach jest magia i jest nadzieja; codziennie nowa, nawet jeśli trwa tylko chwilę. Czyta Dezyderatę:

Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech, i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.

 

DSC_0466

arbuz

31

Samochód pnie się mozolnie po żwirowej drodze; profesor z wnusią zabrany na stopa ma na sobie czarny wełniany płaszcz i długie czarne spodnie. Jestem profesorem z LA, mówi profesor. Przyjechałem na sympozjum profesorów. Acha, kiwam głową. Wnusia jest prześliczna. Wiesz, że to na co patrzysz to w sumie katastrofa ekologiczna? Informuje profesor, najwyraźniej wciąż w gorączce sympozyjnej. Kiedyś tu wszędzie rosły lasy, ale przyjechali Wenecjanie i przerobili je na flotę, która potem – subsequently – zatonęła. W takim razie to najładniejsza katastrofa ekologiczna jaką widziałam – uśmiecham się. Wnusia nic nie rozumie, ale też się uśmiecha. Cudnym uśmiechem bez jedynek. Profesor ociera pot z czoła. Na skutek nieodpowiedzialnej gospodarki rabunkowej struktura geologiczna wyspy również uległa zaburzeniu, dodaje. Stare dzieje, wtrąca trzeszczący pod kołami żwirek.

27

Szukamy ukrytej plaży. Nie wiem jak ją znajdziemy, skoro jest ukryta, mówi mi do ucha Tinker, która siedzi na moim ramieniu. Ukryte z definicji zawiera możliwość odnalezienia, odpowiadam tajemniczo, tak tajemniczo, że sama nie rozumiem. Skaczemy po skałkach. Nigdzie nie ma żywej duszy, jedynie profesor w oddali studiuje w skupieniu życie codzienne i zwyczaje godowe kreteńskich głazów narzutowych. Wygląda jak wielki czarny wielbłąd z kolorowym motylem wnusi przy nodze. Przedzieramy się przez kolczaste krzaczory. Podrapane łydki przeżywają sentymentalny skok w czasie do dzieciństwa siniaków i blizn eksploracyjnych. S. wyjmuje kolec z ucha. To prawdziwy dar umieć znaleźć kolec w uchu przy krzaczorach o wysokości 30 cm. Podziwiamy z należytym szacunkiem. Po chwili wychodzimy prosto na srebrny piasek dzikiej plaży. Woda jest turkusowo-szmaragdowa i całkowicie przejrzysta. Japierdolę, wzdycha Tinker, znana z szerokiego wachlarza środków ekspresji. Czujesz jak bardzo tu jesteśmy? Teraz? Woda zatoki błyszczy figlarnie. To chyba najładniejsza zatoka w okolicy, co jest naprawdę sporym komplementem w kraju złożonym głównie z ładnych zatok. Opadamy wdzięcznym plaszczakiem na piaseczek i leżymy prawie godzinę, ubrani jedynie we własne wyobrażenia o sobie, od czasu do czasu przewracając się na drugą stronę jak krokiety na patelni. Słońce wkrada się do krwioobiegu i rozlewa płynnie po całym ciele. Marzę, żeby każda minuta trwała dwa lata.

26

Gdybyś miała powiedzieć czego ci teraz brakuje do szczęścia.? Pyta Tinker wyczesując palcami ciepły piasek z włosów i śledząc rozleniwionym wzrokiem rozbłyski słońca na wodzie. Chciałabym, żeby ludzie byli dla siebie milsi, a na świecie zapanował pokój. I jeszcze chciałabym takiego soczystego arbuza.

 

wszechświat równoległy

DSCN6076

Od lat po drodze na ulubione klify mijam brązowy drogowskaz z napisem Ewenny Priory. Zajechaliśmy tam raz, dawno temu, ale wszystko było pozamykane, a ogrody i budynki okazały się własnością prywatną i nie było do nich wstępu. Jedynym dostępnym elementem składowym całości był cmentarz. Po którym dostojnie spacerowały.. pawie. Również własność prywatna.

Dziś jak zwykle minęłam brązowy znak. I przypomniało mi się, że kilku obieżyświatów ze Swansea wspomniało na fb o zamiarze odwiedzenia opactwa, więc.. skoro już tu jestem i mam jeszcze godzinkę.. Zawróciłam. Ewenny to mała wioska. Kamienne murki, kamienne domy, pola, owce. Do opactwa prowadzi wąska droga z mijankami, przy budynkach opactwa są miejsca parkingowe. Widzę zaparkowane samochody; ciekawe czy to oznacza, że tereny opactwa będą dostępne..

Nie są. Ale za to otwarty jest kościół przylegający do starych kamiennych murów opactwa. Z wnętrza dochodzą jakieś hałasy; idę. Okazuje się, że w środku trwa wielkie wiosenne sprzątanie. Buczą odkurzacze, śmigają ścierki; w środku krząta się jakieś 7-8 osób. Hello! uśmiecha się do mnie drobna krótkowłosa blondynka koło 50-tki. Pytam czy mogę wejść, jak najbardziej, odpowiada. Ktoś oferuje mi miotełkę do kurzu, wszyscy się śmieją.

pri

Kościół jest nieduży, ładny i zadbany. Siedzę chwilkę podziwiając kamienne łuki i drzwi z bladoróżowego drewna. Blondynka podchodzi i mówi, przepraszam, że przeszkadzam, ale przez te drzwi można przejść do krypty, chcesz zobaczyć?

No ba. Blondynka prowadzi mnie do środka i zaczyna opowiadać. O tym, że w zeszłym roku świętowali 900-lecie (!) kościoła. Że kościół był kiedyś silnie związany z rodziną, która mieszka obok, i łaskawie* posiada wszystko dookoła (*sarkazm mój). Rodzina nazywa się Picton-Turbervill i podobno, jak mówi mi blondynka z odcieniem lokalnej dumy, mieszka tu od 1000 (!) lat. Na ścianach kościoła pełno jest tablic upamiętniających jej najróżniejszych bohaterskich członków poległych sobie to tu, to tam. Podziwiam z należytym entuzjazmem. Blondynka zamyśla się przez chwilkę i dodaje z odcieniem żalu: ale już nie przychodzą do kościoła tak często jak kiedyś.

Blondynka jest w widoczny sposób dumna ze swojego kościoła. Wiesz, tu jest taka fantastyczna akustyka, mamy tu koncerty i każdy artysta zarzeka się, że w lepszym miejscu nigdy nie występował. Ja 20 lat mieszkałam we Francji i Francja się po prostu nie umywa do Ewenny (tu uniosłam lekko brwi). A tu patrz, oto reprodukcja obrazu Williama Turnera, który artysta namalował tu właśnie, w tym miejscu gdzie stoisz. Popatrz jakie piękne światło. Wtedy krypta popadała w ruinę, służyła za kurnik i chlew, dzisiaj sama zobacz. Chyba dobrze się nią opiekujemy, uśmiecha się; w kącikach oczu pojawiają się urocze zmarszczki.

turner

A tę szklaną ściankę wykonał (tu z nabożeństwem zapodaje jakieś ukraińsko brzmiące nazwisko i patrzy na mnie oczekując reakcji. Z zapałem kiwam głową przyglądając się ściance jakby była wykonana co najmniej przez Leonarda). Nagle przypomina sobie o czymś niezmiernie ważnym: kilka lat temu odwiedził nas książę Karol!

photo: wales online

A tam zobacz, szklane kafle wykonane przez Caitlin, dziewczynę z Ewenny Pottery. Córkę tego tam, z miotełką. Ich rodzina też tu mieszka od dawna. Od dwustu lat. To najstarsza pottery (pottery oznacza garncarstwo) w Walii.  Znam to miejsce. Kiedyś kupiłam u nich ręcznie robiony dzbanuszek. I drugi, czerwony, dla znajomej Holenderki. Bardzo jej się podobał.

pot

Blondynka zostawia mnie w krypcie i wraca do sprzątania. Stoję sobie podziwiając fragmenty starych celtyckich krzyży i kamienne łukowe sklepienia; z kościoła dobiega śmiech i przekomarzanie się, słońce wpada do środka przez malutkie okienka rozbijając się na świetlne smugi.

Wiesz, mam wrażenie, że na chwilę dane mi jest zerknąć za kamienny płot starego świata. Którego mieszkańcy żyją jakby równolegle do głównego nurtu, w swoich wielkich ziemiańskich domach, mają psy pasterskie z którymi chodzą na długie spacery w kaloszach i kufajkach, i prawdopodobnie lubią polowania. Blondynka też należy do tego świata. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ładnie się wyraża, że wrodzona brytyjska powściągliwość typowa dla wyższych klas społecznych powstrzymuje ją od niegrzecznego ‚skąd jesteś’.. ale przede wszystkim fakt, że dziś czwartek. Normalni ludzie są w biurze 9-17. W fabryce. W ciężarówce. Blondynka lata z miotełką po kościele w czynie społecznym dla swojej parafii.

Niedaleko stąd znajduje się wioseczka Merthyr Mawr ze swoimi cudownymi kolorowymi domami krytymi strzechą, kamiennymi płotkami.. i majątkami pochowanymi tu i ówdzie, z dala od wścibskich spojrzeń pospólstwa. Państwo hrabiostwo, państwo baronostwo, równoległy świat, który nigdy nie przetnie się ze światem 9-17.

To ten sam świat z którego pochodzą oderwani od rzeczywistości zwykłego zjadacza tosta z marmoladą brytyjscy Torysi. Wielka Brytania nigdy nie miała rewolucji społecznej na miarę francuskiej. Stary bogaty świat ma się bardzo dobrze thank you very much, odcięty od ‚tych ludzi’, zabezpieczony układami i powiązaniami płynącymi głęboko, głęboko pod skórą kraju od setek lat. To wciąż społeczeństwo klasowe, mimo, że demokrację, równość i co tam jeszcze ma na sztandarach. Na co komu w demokracji monarchia? Born to privilege, co tłumaczy się dosłownie jako urodzony w przywileju, powinno odejść w końcu do lamusa historii, jeśli chcemy mówić o prawdziwie sprawiedliwym społeczeństwie równych szans.

Rant over.. A do kościoła sobie pojedź, wystarczy pół godzinki. Jest otwarty codziennie. Jako bonus uprzywilejowane pawie na przykościelnym cmentarzu pokrzykujące na siebie i prezentujące majestatyczne ogony.

Blondynka macha do mnie, ściskając w drugiej dłoni ucho od pękatego porcelanowego czajniczka. Przerwa na tea and cake, everyone.. Stary świat ma swoje urocze słabostki. Trochę szkoda, że już muszę iść.

DSCN6058

 

thank fuck for small mercies

hike

Zamglone słońce przyjemnie rozgrzewa zestresowane ciało. Wieczny mit śródziemnomorskich wysp. Raj. Gaje oliwne, owoce granatu prosto z drzewa, życie zwalnia do punktu: tu i teraz. Nie wybiegam myślami nawet do za chwilę. Jeśli kiedyś tu przyjedziesz, a powinieneś, uważaj na uchwyt od prysznica, nie prowokuj go, jest dość nerwowy. Wczoraj został mi w ręce. Klątwa lizbońska. W Lizbonie zostały mi w ręce drzwiczki od trzech szafek, uchwyt na ręcznik i karnisz od zasłony. Nie został mi za to nawet złamany grosz.

J. powiedział kiedyś, ładnie podsumowując zagadnienie: thank fuck for small mercies, co jest właściwie nieprzetłumaczalną wariacją na cytat z Biblii odnośnie wdzięczności za drobne łaski. Postanowiłam sobie to wytatuować na plecach jako motto życiowe. Na plecach, bo na czole się nie zmieści. Anyway. Na wysokości 10.000 metrów rozegrał się wyrywający z fotela spektakl pod tytułem zachód słońca ponad chmurami. Pierwsza drobna łaska tej podróży. Szybki pozamarzały; co się dziwisz, przecież mówił kaptyn, że minus 50 na zewnątrz. Więc zdjęcie do dupy, ale ogólne pojęcie daje:

zach

Zaraz potem samolot wleciał w absolutną ciemność śródziemnomorskiej nocy; dosłownie z minuty na minutę zaległ Mordor. Uuuu, oznajmiła złowieszczo pani w fotelu za mną i niezwłocznie zakupiła buteleczkę pierwszej pomocy 7.5%. Teraz wyobraź sobie, że wracasz z gór, i tak się właśnie nagle robi ciemno, a potem we wstecznym lusterku widzisz pierwszą błyskawicę. Potem następną i następną, i wygląda to tak, jakby zaczęły cię gonić. Usiłujesz sobie nerwowo przypomnieć, czy w samochodzie to jesteś uziemiony, czy wręcz przeciwnie; na szczęście zanim rozwikłasz tę zagadkę dojedziesz na miejsce. W samą porę, bo za sekundę rozpęta się piekło i szatani. Grzmoty i błyskawice będą napierać właściwie bezustannie przez prawie trzy godziny. Pomimo czarnej nocy momentami będzie jasno jak w dzień. Dojdzie ulewa, która prawie natychmiast zrobi kuku dachowi w recepcji.

DSC_4025

Stałam na balkonie. Trzy godziny stałam. Z otwartą paszczą. Szkoda, że tego nie widziałeś, bo wyobraźnia to jednak za mało, a takie burze to raz w życiu chyba tylko (chociaż ostatecznie były trzy, w tym jedna w trakcie startu z lotniska). Nie dziwię się już, że to w tych okolicach wymyślili Zeusa Gromowładnego. Sama straciłam wiarę we własny ateizm. Kto ich tam wie, tych bogów. Ostatecznie tam w górach jest szczyt o nazwie Olimp. Chciałam dla ciebie nagrać to wszystko, ale zapomniałam wcisnąć record. Bardzo mnie to rozzłościło, ale potem na nogę wskoczył mi spanikowany gekon-albinos i skutecznie odwrócił moją uwagę. Sam rozumiesz. Albinos. Gekon. Na nogę.

 IMG_1348

Tymczasem trudno jakoś nie myśleć.. Syria tuż za rogiem. Tu takie piekło, a tam ludzie na tych swoich łupinach. Ilu utonęło, kiedy liczyłam błyskawice..? Ilu utonęło, kiedy patrzyłam na zachód słońca 35 tysięcy stóp nad nimi? Czy łatwiej się umiera przy zachodzie słońca..?

No, już, już. Cicho. Łaski. O, proszę. Siedzisz sobie nocą na plaży; morze jest spokojne, a noc ciepła i rozgwieżdżona. Z niejasnych przyczyn znów odmawiasz sobie tych dwóch rzeczy, na które masz najbardziej ochotę: zasnąć i spać tak całą noc przy cichutkim poszumie fal, oraz nocnego pływania. Odmawiasz sobie, bo nie masz ręcznika, bo potem będzie zimno, bo woda była za słona.. bla bla. Jak zwykle zostajesz z żalem, że sobie odmówiłeś, człowieku, sumo żalów na grzechy niepopełnione. Ale ta godzina na pustej ciepłej ciemnej plaży jednak zostanie w tobie. Powiedzmy, taka półłaska. Zawsze to jakiś rezultat, c’nie.

plaza

Albo taka sytuacja: idziesz na malutki hiking w góry, siadasz, żeby chwilkę odpocząć przy mizernym lokalnym wodospadzie, i wtedy właśnie, w środku śródziemnomorskiej wyspy niedaleko od Syrii, podchodzi do ciebie koleś z Izraela i częstuje cię winogronami. Bo akurat ma, a ty nie. To się dzieli. Potem sobie gadacie, i okazuje się, że nie tylko wie, że Walia nie leży w Anglii, co często ‚myli się’ nawet rodakom mieszkającym w rzeczonych, ale spędził w niej kiedyś kilka dni w podróży służbowej – w dodatku w mieście, w którym pracujesz i do niedawna mieszkałeś. Śmiejecie się, zdumieni. Bezcenne.

Swoją drogą, nadal często zdumiewa mnie właśnie to, jak łatwo nawiązać rozmowę i nić porozumienia z ludźmi z innych krajów i kultur, pomimo, że dla żadnego z nas angielski nie jest językiem ojczystym. Wszyscy jesteśmy tacy sami, chociaż tak cudnie inni, powiedziała Anna tonem starej kobiety i schyliła się, żeby podnieść orzech włoski, który właśnie poczuł zew przygody i postanowił urwać się z drzewa, uderzając ją w głowę, właśnie tu, w tym małym sennym jesiennym miasteczku w środku gór. Pyszny. Dość powiedziałabym wymierna łaska.

DSC_3951

A swoją drogą, Cypr to w ogóle zdumiewająca wyspa. Na obrzeżach skwierczące lato, bezlitosna płowa pustka i żar pustyni spala mnie, a w środku o 13 stopni mniej, pyszna zieloność przechodząca w złoto jesieni, lasy piniowe i zapach polskiego zakopiańskiego października. To lubimy.

A po tych całych zadymach burzowych na koniec jeszcze zdenerwowało się zwykle spokojne morze Śródziemne i zafundowało dzieciakom skoki przez biało-szmaragdowe fale. I czemu nie pobiegłam w te fale? Dodaj to do ogólnej sumy żalów za te grzechy niepopełnione.

12046980_10153417872398423_1650382494302146463_n

I ta kawa jak słodka lawa w przedpołudniowym słońcu. No właśnie. Thank fuck for small mercies indeed.

12141787_1056311467736444_7246628531485035172_n

miasto bez rzeki

edi

Kilka rzeczy uderzyło mnie w Edynburgu, ale chyba żadna tak mocno, jak brak rzeki płynącej środkiem miasta. Weź Paryż. Weź Londyn. Weź co chcesz z tych wielkich światowych miast, i najczęściej będzie tam sobie przepływał jakiś mniej lub bardziej interesujący ciek wodny wykorzystywany radośnie do łupienia turystów pod postacią zorganizowanych rejsów. W Edynburgu mają tylko mosty. A pod mostami przepływa sobie.. dworzec kolejowy. Fakt, sprytnie zaprojektowany żeby przypominać fale rzeki, ale jednakowoż. Dworzec. Jak… ekscentrycznie.

Druga rzecz: jak większość dużych brytyjskich miast Edynburg zmienia się w tygiel multi-kulti; łatwiej było mi wychwycić na ulicy język hiszpański niż szkocki akcent. W sklepie z kiltami Hindus. W kafei Włosi i kolorowy Meksyk (pyszny, nawiasem mówiąc). Trochę mnie to rozczarowało. Globalizacja pozbawia świat jego wyjątkowego charakteru, unifikuje. Zwykle nie mam z tym problemu, lubię; ale pojechałam do Edynburga po Szkotów, i nie znalazłam. Nie licząc dwóch kobziarzy (o’matko..) i jednej kolesia przebranego za Mela Gibsona. Fakt, byłam tam tylko niecały dzień. To prawie nic. To co mówię właściwie nie jest nawet opinią, to zaledwie impresja. Być może jeśli pojadę tam znowu wrażenie będzie zupełnie inne.

Trzy: brudny piaskowiec może być bardzo atrakcyjny wizualnie. Architektura miasta składa się z tysięcy kamienic, zaułków, placyków, podwórzy, parków, starych cmentarzy, wąskich pasaży poprzetykanych żyłami rur i rynien; wszystko razem stwarza bardzo fajną autentyczną atmosferę. Sprawia, że Edynburg odbiera się jako żywy organizm, w którym pod przykrywką nowoczesności bije autentyczne spracowane serce miasta z przeszłością.

Edynburg oferuje szczodrze tym, którzy potrzebują zatrzymać się w codziennym miejskim biegu, położyć się na ławce w parku z widokiem na zamek, wygrzać twarz w pierwszych promieniach słońca. Rozkładamy się i my, i wdychamy głęboko zapach, kolor i dźwięk miejskiej wiosny. Z placu zabaw dobiegają krzyki i śmiech dzieci, gołębie wykonują swoje odwieczne u-hu-hu, za plecami zadziwiająco przyjemnie brzęczy przytłumiony kwitnącymi krzewami gwar ulicy, klaksony samochodów, czasem syrena karetki. Na innych ławkach równoległe światy wgapiają się w ekrany telefonów, jak kiedyś gapiły się w książki.

bw2A wiesz, że pani Rowling jest Szkotką? I to właśnie w Edynburgu napisała pierwszego Harry Pottera? Wcale mnie to nie dziwi. Popatrz na te budynki. Ulica Pokątna, czy jak. Tylko patrzeć, jak zza któregoś rogu wyskoczy Dobby.

26pokatna7Albo edynburski krewny Rudego.

DSCN2334

Chciałabym tam kiedyś wrócić na dłużej, lepiej poznać to miasto. Znaleźć tych poukrywanych gdzieś Szkotów. Może napisać jakąś bestsellerową powieść..? Siedząc z termosem w Zaułku Pisarzy?

Może.

Ale pewnie nie wrócę, bo życie jest za krótkie na oglądanie się do tyłu.

góry niewysokie, co im z wami walczyć każe

DSCN1097

Postanowiłam nie iść do pracy. Taki niespodziewany dzień wolny; skradziony czas tylko dla siebie. Czas, w którym powinnam być gdzieś indziej, robiąc Obowiązek, ale zrobiłam codzienność w konia i jestem – no właśnie.

Ułożyłam Zuchwały Plan. Tour de Maesteg*. Natychmiast zaczęłam wdrażać w życie. O’matkobosko.

Widzisz, tę górkę, tam, o, z tym długim na tysiąc kilometrów katorżniczym podjazdem z licznymi dziurami? I to stworzenie, zgięte wpół, zawieszone na kierownicy, z sercem wyskakującym uszami? Co rusz wpadające kołem w dziurę? Z potem zalewającym oczy, omdlałymi łydkami? To ja. Pomachałabym ci, ale nie dam rady.

Nic z tego. Zsiadam. Ruszam. Powoli. Pcham przed sobą rower jak lodołamacz. Z daleka na pewno wyglądam jak Syzyf w zielonej kamizelce odblaskowej. Albo wiadomy żuk popychający wiadomą kulkę, z uporem, niezłomnie, do celu.

Nadludzkim wysiłkiem woli osiągam szczyt. Ale jeśli myślisz, że z tego szczytu to teraz już tylko popędzić w dół, z wiatrem we włosach i pieśnią na ustach – jesteś w błędzie. Górki w tej okolicy przypominają leniwe morskie fale; to taki morderczy system, nastawiony na jak największą liczbę moralnych i fizycznych ofiar wśród cyklistów. Kto jeździ, ten wie, że nie krótki intensywny podjazd odbiera cykliście chęć do życia, ale właśnie taka długa, łagodna, niekończąca się perfidna udręka.

BeFunky_null_6.jpg BeFunky_DSCN1076.jpg

Na szczęście nawet najbardziej mordercze podjazdy kiedyś się kończą. I wtedy można skupiać się już tylko na słońcu, intensywnie rozmrażającym kałuże. Na panoramie Llynfi Valley zanurzonej w porannej ciszy. Szumiących delikatnie drzewach. Szmaragdowym stawie ukrytym w lesie. Można pogadać ze świeżo zaprzyjaźnionym Rudym, pooglądać goniące się po całym niebie rozamorowane pustułki. To lubimy. Nawiasem mówiąc, nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek użyję tego wtłukiwanego nam do głowy w podstawówce wyjątku: ‚pustułka’. Musiałam dopiero wyjechać do Walii. Dla tych, którzy nie wiedzą, legendarna ‚wyjątkowa’ pustułka to ta sympatyczna ptaszka poniżej.

DSCN1070 DSCN1184 DSCN1183birdiee.jpg DSCN1148

DSCN1098

DSCN1165 kaa BeFunky_null_8.jpg

A na deser, proszę bardzo, z okazji Dnia Naleśnika – naleśnik. Rezultat niestety taki sam jak w zeszłym roku, ale nie upadam na duchu.

pan

* taki miasteczek w środku jednej malowniczej doliny o częściowo podłej reputacji, częściowo zasłużonej. Otoczony morderczymi pagórkami.

jeszcze wszystkiego nie spieprzyliśmy

Dużo ostatnio o Grecji dookoła. Tymczasem u nas piękny weekend, zimowe słońce droczy się ze mną rozświetlając całe wnętrze domu. A ja nie mogę się nigdzie wyrwać, bo przez ostatnie dwa miesiące wszyscy na mnie kichali, więc wreszcie padłam. Sączę wściekle szesnasty kubek herbaty z sokiem z malin i czytam książkę o szpiegach. Terroryści spiskują, trup się ściele, bohaterski polski wywiad kolejny raz ratuje świat od zagłady. Zupełnie jak w telewizorze: ISIS to, imigranci tamto, Putin sramto, a koleś z miasteczka obok zatłukł żonę. Nie ogarniam, nawet nie życzę sobie ogarnąć. W głowie mam dziś tylko dwa wspomnienia z jednej wyspy. Słodka, gorąca i gęsta jak lawa kawa po grecku nad brzegiem lazurowego morza; morze leniwie opłukuje białe kamyki plaży. Od strony niedużego ogrodu dolatuje zapach kwitnącego tymianku. Ta kawa, przypalana kilka sekund w cynowym garnuszku, nie do podrobienia. To jedno. Drugie to z drogi na lotnisko. Dwie godziny jeszcze mamy, nie spieszmy się. Zatrzymajmy się na tym parkingu, patrz, wygląda na gaj oliwny. Próbuję wydłużyć każdą z tych ostatnich minut jakby była z gumy. Jeszcze przecież tu jestem. Lekka bryza przynosi zapach śródziemnomorskiej wiosny, porusza gałązkami oliwnymi; słońce wkrada się do wnętrza samochodu i otula mnie łagodnie. Przysypiam w stanie absolutnej błogości. W półśnie robię zdjęcie, żeby zapamiętać. Gdzieś przepadło. Ale i tak nie mogłabym zapomnieć.

Takie skradzione chwile sprawiają, że pod całą męczącą agresją świata i głupotą ludzką ciągle jeszcze można dostrzec bezpretensjonalną prostą i bezcenną urodę życia. Jeszcze tu jest, jeszcze wszystkiego nie spieprzyliśmy.

dfghNiekwestionowana zwycięzca w kategorii ‚ławka z widokiem’. Southerndown, południowa Walia.

kolorowych jarmarków

1.jpg

Położone niedaleko Cardiff Caerphilly [czyt. kafyli] to średniej wielkości miasteczko z ogromniastym zamkiem, malowniczo usadzonym w samym centrum. W trakcie swojej 800-letniej historii zamek służył głównie do nawalanek z Anglikami, po których pozostała mu m.in. krzywa wieża. Podobno krzywsza od tej w Pizie. Obecnie zamek służy głównie jako lądowisko dla gęsi kanadyjskich, jak również skupia wokół siebie życie społeczne hrabstwa, co rusz pomagając łatać budżet jakąś, prawda, ymprezką o charakterze kulturalno-oświatowym, jak również turystyczno-łupieżczym. Np. organizują tam spektakularne fajerwerki z okazji kolejnych rocznic nieudanej niestety próby wysadzenia parlamentu przez Guya Fawkesa (tzw. bonfire night, 5 listopada).

12

Z innych ciekawych rzeczy odnośnie Caerphilly warto odnotować, że wytwarzają tam swój własny ser. Ser nazywa się… <werble, napięte oczekiwanie>.. ‚Caerphilly’ i ma nawet w lecie swój festiwal (Big Cheese).

Co zaś się tyczy tzw. jarmarków bożonarodzeniowych, to jestem zawsze sceptyczna. Świąteczne mydło i powidło, grzaniec, bouncy castle dla dzieciaków i niemieckie kiełbaski, wszystko okraszone po chrześcijańsku podwójną świąteczną marżą – nigdy specjalnie do mnie nie przemawiały. Ale sobotni jarmark w Caerphilly był miłą odmianą. Przede wszystkim był całkiem spory i zróżnicowany. Były tłumy. Były lokalne wyroby. Wreszcie skosztowałam słynnego bread&butter pudding. Było mnóstwo rzeczy ładnych i kompletnie nieużytecznych poza sezonem świątecznym, zwanych ‚rękodziełem’, próby chóralnych śpiewów ulicznych (czyli każdy może się dołączyć, chociaż nie każdy może powinien) i inne takie tam. O, proszę bardzo, żeby nie być gołosłowną:

2.jpgodpustowy koszmar wegetarianki

7.jpgczy chce Pani potrzymać mój czosnek?

18.jpgbratwurst w ogniu

22.jpgpanika..!!

16.jpgobowiązkowy grzaniec z cydru, mm

3.jpgWhite Christmas, nie da się ukryć

6.jpgtzw. rękodzieło

8.jpgtypowe brytyjskie ‚pies’, ugh, ale ciekawy, prawda, dizajn

20.jpgpani Hinduska, matka cudownej zupy z soczewicy dla zziębniętych

sd.jpg

ptaszek z Australii, powiązania ze świętami niejasne

9…i teraz wszyscy razem: bum talala cyk cyk, rudolf the red-nosed reeeeeindeeeeeer…

11.jpg widoczek o charakterze, prawda, ogólnym

Podsumowując, w piątek śpiewałam kolędy w St Fagans, w sobotę jarmarkowałam w Caerphilly, a tydzień temu heroicznie i własnoręcznie ubrałam w biurze choinkę. Budzi powszechną sensację, co napawa mnie dumą. Niestety na nic więcej mnie w tym sezonie świątecznym chyba już nie stać. Tymczasem bardzo serdecznie pozdrawiam państwa, bardzo serdecznie.

22

miszczostwo świata w small talku

Zupełnie bez ostrzeżenia zaczęło ciepać żabamy, to przycupnęłam pod, prawda, daszkiem. Koło mnie przycupnął pan. Akurat szczęśliwie miałam w ręku notes i długopis, więc relacja jest dość wierna. Osoby dramatu: Pan Pod Daszkiem, Przechodzący Jon.

PPD: Jon! Alrite butt?

PJ: alrite mate?

PPD: how are you?

PJ: I’m good, you ok?

PPD: yeah, all good, thanks

PJ: good

PPD: so how are things, Shelly ok?

PJ: yeah, she’s good mate, she’s great; yours ok?

PPD: yeah we’re all fine, yeah

PJ: sorry I’ve got to run now mate

PPD no problem, good to see you mate

PJ: you too

PPD: take care

PJ: you too, ta ra

PPD: ta ra

PJ: see you soon

PPD: bye now!

Przekład dla nieanglojęzycznych: hej stary, co tam słychać? cześć, a w porządku, sorki, spieszę się.. Spoko, na razie. Hej.

Brytyjczycy, a zwłaszcza Walijczycy, są absolutnymi miszczami! świata w small talku. Small talk w dowolnym tłumaczeniu oznacza ‚nawijać przez pół godziny i nie powiedzieć totalnie nic’. Umiejętność small talkowania jest niezwykle przydatna w integracji, rozładowuje potencjalną nerwową atmosferę i jest bezcenna w obcowaniu z nielubianymi kolegami z pracy. W small talku osiągnęłam znaczna biegłość praktykowaną gdzie się da, w nowozaprzyjaźnionej kafei, na szlaku rowerowym, w pracowej kuchni, w Weatherspoonie, który budzi mnie codziennie o 7:10 mocną kawą z filtra. Small talk to fascynująca sprawa. Niepisaną zasadą jest ‚absolutnie nie narzekać i nie mówić nic, co rozmówca mógłby pamiętać za 10 minut’. W ten sposób wszyscy czują się miło i ciapulkowato, i dzięki temu społeczeństwo jest ogólnie w dobrym nastroju. Uwielbiam small talk. Po tych wszystkich latach dochodzę do wniosku, że to jeden z lepszych wynalazków w dziedzinie bezstresowej  komunikacji międzyludzkiej.

A jak zaczęłam szukać w archiwach jakiejś foty do zilustrowania tematu weszłam przypadkowo na folderek z wielkiego festynu z 2007 i oniemiałam. Okazało się, że na jednej z fot złapałam mojego obecnego sąsiada o wdzięcznym imieniu Gryf, którego znam od… trzech lat. No jakie jest prawdopodobieństwo czegoś takiego? Co też to pani na tym świecie, no.. Niesamowitym zbiegiem okoliczności Gryf jest akurat absolutnym miszczem! nad miszczami! w small talku. Tego się po prostu nie da opisać; faza powitania przy dobrych wiatrach trwa 8-10 minut, przy czym zupełnie mu nie przeszkadza jeśli nie weźmiesz udziału w rozmowie. Przy komentarzu o pogodzie ja już omdlewam; Boski jest o wiele twardszym zawodnikiem i wytrzymuje zazwyczaj aż do ostatnich wyników lokalnej drużyny rugby. Absolutny fenomen, pani kochana.

bgy.jpg

uacha rowery dwa

22

Dawno dawno temu, za górami i lasami, w zapomnianym kącie zapuszczonego ogrodu zaparkoway sobie dwa rowery. Przez lata aktywnej asymilacji z walijską pogodą dorobiły się rdzawych zmarszczek, sflaczałych opon i zarostu z mchu; jak również imponującej kolonii pająków. Wytaszczyłam. Otrzepałam. Wyeksmitowałam wszystkie formy życia. Dokręciłam luźne to i owo. Psiknęłam WD40. Jedziemy.

Po dwóch minutach Boski był już pod Zgierzem i więcej go nie widziałam. Ja zaś zaczęłam łagodnie, licząc na element zaskoczenia; niestety już w połowie najbliższego wzniesienia moje ciało zorientowało się w moich morderczych intencjach i wpadło w histerię. Zaparło się jak wół i dalej nie pojedzie. Dysząc i świszcząc wprowadzam rowerek na górę. Mijają mnie trzy żółwie na wrotkach i stuletni dziadek-cyklista, arajt lov? uśmiecha się entuzjastycznie. Nadludzkim wysiłkiem odzyskuję kontrolę nad oddechem i pokazuję drżącym palcem, że ja tu się po tę jeżynkę śliczną zatrzymałam, o tu na krzaczku, tak tak, po jeżynkę, przecież mówię, arajt?! Doczłapałam. No moment. Już. I lecę w dół jak strzała, z wiatrem we włosach i jesiennym słońcem na twarzy. Pod kołami szszeleszszczą liście. Cudnie. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że może ten skubany rower jednak nie próbuje mnie zabić. Niestety Walia to kraj w którym najdłuższa płaska prosta ma sto metrów, więc cała sytuacja powtarza się jeszcze kilkanaście razy. Po powrocie do domu bardzo ostrożnie siadam na bezkształtnej obolałej masie, która jeszcze do niedawna była moim tyłkiem; delikatnie przykrywam się kocykiem i zapadam w stan dwugodzinnej zawieszki.

77.jpg

11.jpg

BeFunky_DSC_0792.jpg

A za ten heroiczny wysiłek dostałam od życia bonus. Skręciwszy tradycyjnie w złą ścieżkę wyjechałam prosto na przepiękną dziką łąkę. Takich łąk tu już nie ma, zabiły je pestycydy, ta jest rezultatem eksperymentu ekologicznego. Słoneczniki, mnóstwo. I chabry. I te inne takie żółte, i trochę fioletowych. W październiku. Ciepły wieczór, babie lato, zachodzące słońce barwi wszystko na ten specyficzny złoty kolor. Słoneczniki wyginają głowy podążając za słońcem; czas się zatrzymał, ja też.

sun

slo

Elvis is in town

55.jpg

Ale jeśli tu jest tyle Elvisów, to jak rozpoznamy tego prawdziwego? Zapytał Jakubek, powszechnie znany z zadawania tego typu pytań. Bez problemu, odpowiedział z wrodzonym sarkazmem S. to będzie ten który z rozpaczy rzuci się z dachu najwyższego budynku w mieście.

No więc, festiwal Elvisa w Porthcawl. Podobno jeden z największych w Europie, jeśli nie w świecie. Oszałamiająca frekwencja, piwo leje się strumieniami. Karuzele w odrapanym wesołym miasteczku nie nadążają z przerobem. Puby zacierają rączki. Podobnie stragany z perukami. Każda wystawa sklepowa ma coś z Elvisa. Granicą jest wyobraźnia ludzi handlu, a ta jak wiadomo potrafi być nieskończona (zawsze mi się przypomina zakład pogrzebowy w Bournemouth, który z okazji olimpiady w Londynie udekorował swoje okna stosownymi emblematami entuzjastycznie wspierającymi team GB). Zewsząd dobiega Jailhouse Rock i A little Less Conversation. Ulice oblegają tłumnie Elvisy w każdym wieku i o każdym gabarycie; najpopularniejszym modelem jest bez wątpienia Elvis Późny, pękaty, pod 50-tkę, odziany w obcisły kombinezonik i z Lokiem. Wśród pań w określonym wieku szczególnym zainteresowaniem cieszą się GI mundury z okresu kiedy Król przebywał w armii. Co bardziej utalentowane Elvisy komercyjne śpiewają za kaskę po teatrach i pubach, pozostałe wystają na rogach i zbierają na piwo fałszując wdzięcznie Love Me Tender i zarzucając bioderkiem ku uciesze dam. Im dama bardziej wstawiona, tym bardziej wyrozumiała względem braków wokalnych i wizualnych Elvisa.

33.jpg 22.jpg

bb3 11.jpg

77.jpg 999.jpg 99 cfg

To nie jest chyba prawdziwy Elvis, mówi Jakubek niepewnie, chyba nie idzie mu za dobrze. Nikt nie klaszcze. Wszyscy pobiegli do baru i kłócą się, że czemu nie wolno brać po trzy kufle na raz. Przepraszam, zwraca się S. (który jest wielkim fanem Króla) do pana policjanta wskazując na niezrażonego brakiem zrozumienia publiczności Elvisa, czy mógłbyś aresztować tego człowieka za zbrodnie przeciwko ludzkości i obrazę uczuć religijnych? Niestety, odpowiada pan policjant, na tej podstawie aresztowaliśmy już siedmiu. Wyczerpaliśmy limit. Mamy cięcia.

BeFunky_DSC_0679.jpg

ellv

Można nie lubić. Można prychać na kicz. Machać ręką, że odstąp szatanie. Ale Elvis w Porthcawl z roku na rok obrasta w siłę, jest coraz bardziej pstrokaty, roześmiany i wyluzowany. Stosunek do tego typu imprez myślę ociepla się wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. Trzeźwi wytrzymują do godziny. Czasem krócej. Ja jestem zwykle niestety trzeźwa.

Co..? Ja..? Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłam. Jaka mina? O co ci kurde chodzi??

BeFunky_P1090325

zamknięcie sezonu na gości

Walia w modzie! Co rusz dostaje entuzjastycznego maila od jakiegoś podróżnika, który wpadł się poszwędać, a przy okazji zobaczył to i owo z polecanych tu ciekawostek. Co jest bardzo miłe; wódki im polać, hej! Lato i jesień nas tego roku pogodowo rozpieszczają. Goście nadpływają i odpływają z powrotem do swoich kątów na ziemi, zabierając ze sobą kawałek tej zielonej krainy i zostawiając ciepłe wspomnienia i radość planowania re-wizyty.

Z przyjemnością i niemałą porcją lokalnej dumy zabieraliśmy gości tam i siam, na ile czas pozwalał; odświeżyliśmy stare znajomości, jak cukierkowe Tenby, odkryliśmy nowe, np. Green Bridge w Pembrokeshire, do którego nie dotarliśmy uprzednio z uwagi na manewry armii. Armia manewruje tam dość intensywnie i pozostawia po sobie dymiące placki, co samo w sobie jest atrakcją – ostatecznie, ile razy w życiu możesz zostać ostrzelany z czołgu? Goście przechodzili za wodospadem, biegali po największych plażach Europy, walczyli z wiatrem spychającym z klifu i balansowali radośnie pomiędzy owczymi gówienkami. Skręcali kolana uciekając przed przypływem i zasypiali w samochodzie od nadmiaru tlenu. Jedli jeżyny z krzaków i próbowali rozplątywać włosy potraktowane walijską bryzą. Znaleźli grzyba. Była cream tea i sunday dinner, i piwo z lemoniadą i ryba z frytami. Prawie zupełnie nie padało, co totalnie zrujnowało pieczołowicie budowany przeze mnie na tym blogu obraz nieustającego walijskiego monsunu. Moja reputacja legła w gruzach, ale Walia myślę wybroniła się całkiem nieźle.

Zastanawiam się jak tu przekuć to w biznes.. :)

BeFunky_DSC_0368.jpg

BeFunky_null_3.jpg nijk 33 11.jpg gb.jpg 66.jpg

BeFunky_null_2.jpg BeFunky_DSC_0408.jpgBeFunky_Chromatic_1.jpg

BeFunky_DSC_0504.jpg BeFunky_IMG_0105.jpg

BeFunky_DSC_0320 BeFunky_DSC_0320.jpg bb.jpg mik

44.jpg33.jpg

Niniejszym sezon na gości uważa się za zamknięty – do wiosny.

miw.jpg

PS. Fotki 2,5,7,12,18,19 należą do MH. Dziękować :*

żeby się tak chciało jak się nie chce

nm.jpgNajważniejsze w życiu to żeby nie stracić entuzjazmu. Dbać, żeby nie zmarzło niebożątko, dokarmiać, wyciągać za uszy z łóżka, zapewniać rozrywki, dopalać inspiracją, bo jak sobie pójdzie, to zostaje ci głównie oglądanie tokszołów o ludziach, którzy są dla siebie jednocześnie bratem i stryjecznym dziadkiem. Nie próbuj tego ogarnąć, szkoda czasu.

Z upływam lat walka o entuzjazm jest coraz trudniejsza. Coraz mniej ci się chce, coraz mniej cię inspiruje, coraz łatwiej włączyć telewizor, robisz się zmęczony od zarabiania na rachunki, wyblakły od monitora, znudzony. Nagle twoja tarczyca próbuje cię zabić, a wejście na piętro kończy się masażem serca. Przytłaczają cię współpracownicy wiecznie pławiący się w życiowym niezadowoleniu; coraz częściej dla świętego spokoju idziesz z tłumem zamiast pod prąd. Zaczynasz kolekcjonować te wszystkie złote maksymy o tym jaką to bitch jest życie, i ani się nie obejrzysz, a zaczynasz kiwać głową nad dzisiejszą młodzieżą.

Stajesz się w jakiś sposób nieprzepuszczalny, odizolowany, emocje odbijają się od ciebie nie przebijając się do środka. Chcesz coś poczuć, żeby sobie przypomnieć, że jeszcze żyjesz, ale nie masz czasu.

Znajdź czas.

DSC_0254Od kilku dni chodzę po ścianach. Setki lat nigdzie nie byłam. Powtarzalność każdego dnia doprowadza mnie do szewskiej pasji, na wszystkich warczę. Muszę przełamać rutynę, musi mi się znowu zachcieć tak jak mi się nie chce. Więc wyjeżdżamy rano. Wodospady. Kiedyś się zgubiłam i brocząc rzeką i obijając tyłek na skałach wylazłam wprost na Cudo. Wodospad wielki, rozłożysty (jak na walijskie warunki; Walia to jest w ogóle taka Nowa Zelandia w wersji skompresowanej). Od tamtej pory usiłuję go odszukać, ale zawsze coś mi staje na przeszkodzie. Zaczęłam nawet myśleć, że padłam wtedy z wysiłku i mi się zamajaczył. Ale M. ostatnio znalazł i napisał entuzjastycznie. Poruszył moją ambicję. To jedziemy.

DSC_0237DSC_0267

Tymczasem ścieżkę mi zamknęli. ‚Dla bezpieczeństwa’. Co, ja nie pójdę..? Cholera, croissanty zostały w samochodzie. Świeżutkie, z almondami. Nie bądź dzieckiem. Albo bądź, kurde. Co ja nie pójdę tą ścieżką? Przecież wiadomo, że oni tu maja kuku na punkcie BHP, a ja ostatecznie pochodzę z narodu, który z szablami leciał na czołgi. Idziemy. Ścieżka wije się wzdłuż rzeki, biegnie pod nerwowo wyglądającymi ścianami klifów, wszędzie wystają korzenie. Ślisko; tu trzeba się wspiąć, tam podeprzeć, tu zjechać na tyłku; rewelacja. Zaczynam czuć, że jestem. Oddycham. Walia jest krajem typu ‚właściwie to już wracam, no dobra, to jeszcze zerknę co za rogiem’ a za rogiem jest zazwyczaj nieoczekiwany gwóźdź programu. Taki jak ten właśnie wodospad o wdzięcznej nazwie Sgwd Isaf Clun-Gwyn. Nie ten, którego szukałam. Oczywiscie kompletnie pomyliłam parkingi i punkty wyjścia. Znowu się nie uda. Ale nic nie szkodzi.

DSC_0299Przypadkowość odkrycia wprawia w osłupienie na równi z jego urodą. Do tego dookoła nie ma żywej duszy. Możesz siedzieć tak długo jak chcesz, popijać przytaszczoną herbatę, kłócić się, kto był odpowiedzialny za zapomniane croissanty. Oddychać, odczyniać uroki. Dać się wypełnić znośnej lekkości bytu. Potem iść dalej, bo skoro jedno cudo było, to czemu nie następne? Schodzić wciąż dość ostro w dół (odsuwając od siebie myśli o powrocie). Kilkaset metrów dalej, proszę bardzo, cała seria. Są większe niż wyglądają na zdjęciu, bo uparcie używam obiektywu szerokokątnego który lubi zakłamywać rzeczywistość.  Za to go kocham, chociaż akurat nie w tym przypadku.

wodosPotem można odkryć jeszcze jeden wodospad i jeszcze jeden, a potem zamknąć kółeczko i zacząć powrót, który oczywiście będzie ciął stromo pod górę. I tu mogłabym spokojnie paść i zadzwonić pod zapodawany wszędzie numer alarmowy, ale mi duma nie pozwala. Poza tym to zmęczenie jest fajnym zmęczeniem. Innym niż to codzienne. No i mam te croissanty w samochodzie; zdumiewające, że taka mała rzecz może człowieka zmobilizować, i to na odległość.

wodospPrzybyłam, zobaczyłam, zwyciężyłam. Nie to co planowałam, ale nie szkodzi. Życie to jest to co ci się przytrafia kiedy jesteś zajęty robieniem innych planów. Jestem usatysfakcjonowana, bardzo. Na jakiś czas.

11

 PS. Opis trasy pojawi się wkrótce na „Wędrowaniu’, gdyby ktoś chciał się zmierzyć.